W książce “Laponia. Wszystkie imiona śniegu” Marta i Adam Biernat pokażą Ci urzekającą i dziką krainę, jej dziewiczą naturę i wyżynno-górski krajobraz; opowiedzą o wierzeniach Saamów, ich zadziwiających zwyczajach, barwnych legendach i życiu codziennym.


Laponia. Wszystkie imiona śnieguCzy ludność Laponii ma więcej nazw na określenie śniegu, czy reniferów? W jaki sposób Saamowie dochodzili do porozumienia z duchami ziemi i drzew? Dlaczego namiętnie budowali labirynty? I jakie są ich narciarskie upodobania?

Jođi lea buoret go oru – popularne przysłowie Saamów mówi, że „lepiej przemieszczać się z miejsca na miejsce, aniżeli tkwić w jednym miejscu”.

Wyrusz tropem ludzi śniegu i rozsmakuj się w ich fascynującym świecie, który od wieków rozpalał wyobraźnię podróżników.

Marta i Adam Biernat, autorzy popularnego bloga Bite of Iceland oraz bestsellerowej książki “Rekin i baran” pokażą Ci tę urzekającą i dziką krainę, jej dziewiczą naturę i wyżynno-górski krajobraz; opowiedzą o wierzeniach Saamów, ich zadziwiających zwyczajach, barwnych legendach i życiu codziennym. Dzięki podróży z tą książką poznasz najbardziej tajemniczą kulturę odległej Północy.

***

Chciałem poznać każdy sekret Laponii. Dostałem o wiele więcej. Emocje. Ta książka kazała mi wyruszyć w podróż.
Jarosław Kuźniar, goforworld.com

Adam Biernat, Marta Biernat
Laponia. Wszystkie imiona śniegu
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 31 października 2018
 
 

Laponia. Wszystkie imiona śniegu


Wstęp

Wiele osób, kiedy słyszy nazwę Laponia, natychmiast pomyśli o tej części Finlandii, do której swego czasu postanowił przeprowadzić się Święty Mikołaj. Tymczasem zajmuje ona zdecydowanie większe terytorium. Laponia to bowiem nie tylko określenie fińskiego regionu administracyjnego, lecz także nazwa gigantycznej legendarnej krainy rozciągającej się na – bagatela – trzystu osiemdziesięciu kilometrach kwadratowych. Co więcej, krainy znajdującej się na terenie aż czterech państw: Norwegii, Szwecji, Rosji oraz wspomnianej już Finlandii.
Rdzennymi mieszkańcami położonej na krańcach naszego kontynentu Laponii są Saamowie, jednakże w każdym z wymienionych wyżej krajów byli nazywani inaczej. Norwegowie mówili na nich finn, Szwedzi – lapp, Finowie – sámit, a Rosjanie – лопь. Najmniej przyjemnym określeniem było lapp, które oznaczało element garderoby, „szmatkę”, czyli błahostkę, a na dodatek raczej pogardliwie nawiązywało do noszonych przez nich gakti – barwnych strojów tradycyjnych. Saamowie zwykli więc, niezmiennie już od stuleci, mówić o sobie Sámi. Słowo lapp z kolei w prosty sposób tłumaczy genezę nazwy, pod jaką przez wieki był znany ten rozległy obszar – Lappmark (mark to słowo oznaczające w języku szwedzkim ziemię). W niniejszej książce określenie „Saamowie” pojawia się na zmianę z terminem „Lapończycy”. Pomimo konotacji ze szwedzkim lapp w języku polskim nie ma ono pejoratywnego zabarwienia.
Laponia to kraina bardzo zróżnicowana, jej strukturę etniczną można porównać do budowy rosyjskiej matrioszki. Nie da się ująć ogromu jej bogactwa czy też opisać jej za pomocą kilku zdań. Stąd przez bardzo długi czas jawiła się jako nieodgadniona, sprawnie wymykając się etnografom, którzy mimo chęci nie umieli jej do końca scharakteryzować. Gdy brali pod lupę jeden region w danym kraju, po jakimś czasie okazywało się, że na tym terenie żyje wiele lapońskich mniejszości, a każda z nich ma odmienne zwyczaje i prawa.
Wszystkie imiona śniegu to opowieść o Saamach; ich momentami tragicznej historii, zwyczajach, życiu w drodze, niezwykłej więzi z renami czy szamanistycznych tradycjach, które potrafią wprawić w nie lada zdumienie. To próba przywołania intrygującego świata, który odszedł już w niepamięć. Warto wspomnieć, że opisuję jedynie nieliczne z lapońskich obyczajów i wierzeń. Przebogata saamska kultura bez trudu mogłaby zapełnić strony wielu tomów. Laponia ma bowiem znacznie więcej sekretów. Książka to zaledwie przedsmak tego, czego można doświadczyć w trakcie prawdziwej wędrówki po tej krainie.

Pokój nad fiordem

Kiedy się obudziłam, w pokoju było bardzo zimno. Właściwie nie wiem, dlaczego wybrałam akurat ten na sypialnię. Dom był duży i miał ich aż pięć, ale ja zdecydowałam się w jednej chwili, chociaż pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Było najmniejsze ze wszystkich; stało tam tylko kilka mebli, a za jedyną ozdobę służył mały wazon z wzorem w egzotyczne ptaki. Okno wychodziło na niewysokie góry. Ściany były błękitne i dawno nieodświeżane. Dębowe łóżko trzeszczało, mocno wykrochmalona pościel pachniała owocami, ale za nic w świecie nie mogłam sobie przypomnieć jakimi. Długo leżałam, wsłuchując się w dźwięk wiatru pędzącego znad fiordu. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś, kto spał tu przede mną, musiał być bardzo szczęśliwy.
Do Finnmarku przeprowadziłam się pewnego kwietniowego wieczora. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Nie odwiedził go też żaden z moich przyjaciół ani członków rodziny. Na dobrą sprawę nie słyszałam o nim za wiele prócz tego, że jest piękny, wietrzny i deszczowy. Decyzję podjęłam nagle, zwłaszcza że bilet – jak na ten kierunek i na odpowiadającą mi datę – okazał się śmiesznie tani. Spakowałam się w jedną noc, chociaż planowałam wyjechać dopiero za osiem tygodni.
Zanim rozgościłam się w domu na samej północy Norwegii, najpierw pojawiło się pragnienie. Było nagłe, dziwne i bardzo intensywne. Tak silne, że nie sposób było się go pozbyć, a mnie samej usiedzieć na miejscu – to już w ogóle. Po głowie wciąż krążyła mi jedna myśl: „Wyjechać, najdalej jak się da”. Niedługo potem zrozumiałam, że gna mnie „najdalej jak się da” na Północ. Z ekscytacją, ale i obawą dołączyłam do niewielkiej grupy ludzi rozlokowanych na legendarnej, gigantycznej przestrzeni. Przestrzeni niedającej się porównać z żadną inną wcześniej przeze mnie odwiedzoną. Tam, gdzie marzec wygląda jak środek zimy, a rytm życia spowalnia do tego stopnia, że czas zdaje się płynąć na opak. Nic dziwnego, że mój styl codziennego funkcjonowania już w pierwszych dniach pobytu zmienił się diametralnie.
Od razu okazało się, że w Laponii natura ci nie ustąpi, więc i ty ani na moment nie możesz się ugiąć. Tchórzysz i wątpisz nieraz, by w końcu się nią zachwycić i zapragnąć stawić jej czoła. Z nowej codzienności prócz widoku ludzi nagle umykają też dźwięki, bo na krańcach kontynentu cisza dosłownie cię wszechogarnia. Nawet na spotkaniach towarzyskich liczba słów wypowiadanych w ciągu godziny spada na łeb na szyję i daleko jej do światowych norm. Najdziwniejsze jednak jest to, że im bardziej wypowiedzi są oszczędne, tym bardziej wyrazisty staje się smak Północy.
Z wielką uwagą zaczynasz wtedy podchodzić do detali. Laponia cię trenuje. Patrzysz na świat coraz uważniej, chcesz być przecież pojętnym uczniem. Myśli tymczasem zwalniają. Czujesz, że idzie nowe. Uświadamiasz sobie, że posiadłeś nieznaną dotąd czujność i skupienie. Poznajesz brzmienie pękającego lodu i godowego ryku łosia. Frajdę zaczyna sprawiać ci szacowanie, ile centymetrów ubyło z lodowych czap otulających skaliste wybrzeże. Nagle zdajesz sobie sprawę z tego (choć sam nie wiesz skąd), jak muszą przebiegać podziemne tunele, w których mieszkają lemingi. Z przyjemnością wsłuchujesz się także w wiatr. Z każdym dniem nabierasz coraz większej wprawy w zgadywaniu, jak szybko i w którym kierunku pogna nazajutrz. W końcu przestajesz oszukiwać samego siebie, bo pomimo zręczności w snuciu domysłów tak naprawdę nigdy nie poznasz prawdy o tym miejscu. Minęły przecież wieki, a człowiek nadal jest tu gościem.
Miesiąc po przyjeździe w te strony poznałam Linne. Lato spędzała w rodzinnym Finnmarku, trochę czasu w Oslo, a resztę roku w podróży. Tym sposobem w wieku sześćdziesięciu lat udało się jej zobaczyć spory kawałek świata. W zeszłym roku spalił jej się dom. Tylko ona wiedziała dlaczego i o powodach pożaru nikomu nie chciała powiedzieć. Saamka z krwi i kości nikomu nie musi się tłumaczyć. Tym razem przyjechała o dwa miesiące szybciej niż zwykle, bo ktoś to przecież musiał odbudować. Płomienie pożarły też samochód, ale na razie Linne nie zamierzała kupować nowego.
Widywałyśmy się mniej więcej co tydzień. Siadałyśmy przed jej kamperem, a gdy pogoda nie dopisywała, urzędowałyśmy w środku. Dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz parkował kamper, miała stanąć jej nowa weranda. To był dobry wybór, stąd wychodził najlepszy widok na fiord. Każdego tygodnia Linne częstowała mnie mocną kawą, wafelkiem Kvikk Lunsj, a potem czerwonym chilijskim winem, do którego miała szczególną słabość, zwłaszcza że odwiedziła Chile trzykrotnie. Zawsze zostawałam u niej na kilka godzin. Czasem nie mogłyśmy się nagadać, czasem wystarczała cisza, widok na wodę i jej błyszczące oczy, z których wyzierał wielki apetyt na poznawanie świata.
Rozumiałyśmy się bez słów mimo różnicy wieku. Kiedy Linne na kogoś patrzyła, czuło się, jakby zaglądała w duszę, nie pytając nawet o zgodę. Gdy rozmawiałyśmy po raz pierwszy, powiedziała:
– Jesteś trochę stąd.
– Chyba jeszcze nie, przecież dopiero co przyjechałam.
– Nieważne. Czuć, że jesteś. I nigdy nie zostaniesz tu na zawsze.
– Skąd wiesz, przecież bardzo mi się podoba.
– I właśnie dlatego tu nie zostaniesz.
Rzeczywiście Laponia nie stała się moim domem, ale ważnym przystankiem w drodze. Co Linne miała na myśli podczas tamtej rozmowy, przekonałam się dopiero przed wyjazdem. Wtedy słynne saamskie powiedzenie: Jođi lea buoret go oru, nabrało dla mnie wielkiego znaczenia. Odtąd jego przesłanie brzmiało bardzo wyraźnie: od tkwienia w jednym miejscu lepsza jest podróż. Trzeba ruszać w drogę. Smakować, ile tylko się da.
Śnieg ma przecież niejedno imię.

Godzina wychowawcza

Jak na Laponię zimą przystało, noc była przenikliwie chłodna. Tak zimna, że zdawała się zawłaszczać wszystkie myśli, prowadząc je na zgubę przygnębienia i mrozu. Co gorsza, nie pojawiła się nawet najmniejsza migocąca na pocieszenie łuna zorzy polarnej. Właśnie w tę noc pewien młody Lapończyk, w rosnącej rozpaczy, nie mógł znaleźć drogi do domu. Dotychczas jeszcze mu się to nie przydarzyło. Doskonale znał okolicę, więc nawet gdy zasnuwały ją mgły, potrafił dotrzeć do osady bez żadnego problemu. Teraz jednak strapiony błądził przez zmrożoną tundrę. Ledwo co widział i ledwo starczało mu sił. Na domiar wszystkiego wciąż potykał się o karłowate brzózki, których gałęzie, niczym łapska złowrogich stworów, oplątywały mu kostki. Każda sekunda włóczęgi zdawała się wiecznością.
Wędrowiec na całe gardło wołał o pomoc, lecz wiatr skutecznie tłumił jego głos własnym donośnym wyciem. Lapończyk próbował oznaczać drogę kamykami, aby nie krążyć bez przerwy w kółko; wszystko na nic, bo po chwili i tak ginęły one pod osłoną mroku. Czas mijał, a chłopak w żaden sposób nie potrafił rozpoznać swojskiej, wydeptanej ścieżynki. Gdy palce zesztywniały mu już tak, że nie był w stanie ich rozprostować, wicher wychłostał twarz tak okrutnie, że zaczęła schodzić z niej skóra, i kilka razy ledwo co uniknął upadku z fiordu w paszczę przepaści, znalazł się pod niezwykłą i bardzo wysoką chatą. Ucieszył się ogromnie, mimo że nie był to jego dom. Gdy podszedł bliżej, wiedział już, gdzie jest. Oto miał przed sobą włości olbrzyma.
Wielkolud nosił imię Stallo i był znany w okolicy ze swej dość nierozgarniętej natury, także chłopak nie obawiał się go wcale, czym prędzej zapukał do drzwi i poprosił o gościnę. Wkrótce zasiedli razem przy ognisku. Gdy tylko młodzieniec poczuł się lepiej, od razu zapomniał o nieprzyjemnej tułaczce po mrozie i nabrał dawnego wigoru. Zapatrzony w ogniki, oznajmił wielkoludowi, że nie jest to wcale zwykły ogień, i zaczął snuć opowieść, jakoby dostrzegał w nim wspaniałe skarby. Był tak wiarygodnym opowiadaczem, że olbrzym natychmiast uwierzył jego słowom. Podszedł do ognia, jak tylko mógł najbliżej, ale niestety żadnych drogocennych kruszców nie ujrzał. Zawiedziony zaczął dopytywać chłopaka, jak to możliwe, że jest on w stanie podziwiać takie cuda.
„Ach, to nic takiego”, rzeczowo odparł młodzik, „po prostu kiedyś dosłownie na chwilę przykryłem sobie oczy roztopionym ołowiem”. Słysząc to, wielkolud oniemiał z zachwytu. Niezmiernie zaintrygowała go ta jakże prosta i jak widać skuteczna metoda na czary. Krzyknął, że młodzieniec musi i jemu pokazać ową sztuczkę. Przecież tak wspaniałe widoki mogą nieustannie poprawiać nastrój, gdy jak na złość po niebie nie ma ochoty tańcować zorza. Dałoby się wtedy znieść nawet najmroźniejszą noc!
„Połóż się więc na wznak, tak żebym mógł cię dosięgnąć”, rzekł chłopak, po czym przystąpił do roztapiania znalezionego w chacie kawałka ołowiu. Olbrzym sapnął z uciechy i czym prędzej rozlokował się na podłodze.
Chwilę później chłopak bez cienia zawahania rozwarł olbrzymie oko i powolnym ruchem wlał do niego ołów. Nietrudno odgadnąć, że w chacie rozległ się wrzask, a wiedzieć trzeba, że krzyk olbrzyma w porównaniu z ludzkim jest znacznie donośniejszy. Wrzaski, które zdołały zagłuszyć na moment nawet arię wichru, nie zrobiły jednak na młodzieńcu najmniejszego wrażenia. Uśmiechnął się on tylko jeszcze szerzej. Doradził też olbrzymowi, żeby przyjął wszelkie nieprzyjemne doznania ze spokojem, ponieważ jego cierpienia zdecydowanie są tego warte. Potem równie beznamiętnie zaczął wlewać ołów do jego drugiego oka. Tym razem krzyki były głośniejsze od poprzednich, ale młodzian skwitował je ze śmiechem: „Gotowe!”.
Wielkolud z trudem się podniósł, utyskując z bólu, i zaczął narzekać, że teraz nie tylko nie widzi srebra ani złota, lecz także najzwyklejszych płomieni. Wnętrze chaty wypełnił wówczas kolejny głośny dźwięk, który echem poniósł się po okolicy. Nie był nim jednak wcale kolejny wrzask Stallo, a śmiech młodego Lapończyka[1].
Każdy entuzjasta dalekiej Północy powinien dobrze zapamiętać postać olbrzyma Stallo (Stállu), a to dlatego że przez wieki był on niekwestionowaną lapońską gwiazdą. Tak jest: ten gapowaty wielkolud zyskał w kraju olbrzymią popularność. W każdej baśni, w której odgrywał główną rolę, los płatał jemu oraz jego rodzinie coraz to bardziej nieznośne, a potem jeszcze bardziej przerażające figle, i co ciekawe – za każdym razem czynił to rękoma mieszkańców Laponii. Niezliczoną ilość razy wystrychnięto go na dudka, za każdym razem z głęboką wiarą, że prędzej czy później dokona on żywota. Przydarzały się więc Stallo przeróżne historie. A to wypuszczano go nagiego na mróz z intencją, by zamarzł, a to z podobnym zamysłem porzucano na krze dryfującej po lodowatych północnych wodach. Plan Saamów w końcu się powiódł. Przez okrutne żarty zginęła małżonka Stallo, olbrzymka imieniem Luhtak (lub też: Ruhteke), ich pies, a w końcu i on sam.
Przyznać trzeba, że Stallo nie zawsze był wzorem do naśladowania. Oprócz niedających się zatuszować braków intelektualnych niekiedy bywał złośliwy i okrutny. Podobnie sprawa miała się z jego żoną. Luhtak w przypływie gorszego nastroju wychodziła z domu zaopatrzona w stalową rurkę, przez którą wysysała krew wędrowców nieopatrznie pojawiających się na jej drodze. Jakby tego było mało, od czasu do czasu oboje miewali także chętkę na ludzkie mięso, a już ze szczególnym smakiem pałaszowali dzieci.
Olbrzymowi obrywało się jednak nawet i w sytuacjach, gdy robił dla ludzi coś dobrego, a jego zachowanie nie budziło żadnych zastrzeżeń. Ale wówczas nikt ze słuchaczy raczej nie pomyślał, żeby się nad nim litować. Przez wieki opowiadano o jego losach z podobną, nieprzyzwoicie wielką przyjemnością. Otóż na samo wspomnienie imienia Stallo wszyscy domownicy wybuchali trudnym do opanowania śmiechem – śmiechem bliźniaczo podobnym do chichotu młodego Lapończyka z baśni. Niektórym trudno zrozumieć to osobliwe poczucie humoru, ale przyznać trzeba, że bardzo trafnie oddaje ono lapońskie warunki życia. Stallo był dla wielu ludzi nie tylko źródłem rozrywki. Opowieści te zawierały mnóstwo metafor i poza figurą komedianta Stallo bywał także uosobieniem wroga, obcego, cieniem wszelkiego zła, które należało wyśmiać i potępić, aby poczuć się pewniej i bezpieczniej.
Poza tym w tej części świata w baśniach i często też w rzeczywistości podstawową wartością bywał spryt, a nie szeroko pojęte dobro. Od tej zasady nie było ucieczki. W Laponii bowiem od wieków każdorazowo nad wszystkim brała górę właśnie rozwaga, a jednostek, u których tej cechy zabrakło, nikomu nie było żal. Spryt wygrywał także wówczas, gdy przeradzał się w pewnego rodzaju wyrachowanie. Dawniej ludzie obdarzeni ponadprzeciętną przebiegłością zwykli wykorzystywać ją w mniej szczytnych celach. Spryt wiązał się także z naigrawaniem się ze wszystkich obdarzonych mniejszym pomyślunkiem.
Dzięki takiemu porządkowi rzeczy, wedle którego chytrość była nieodzownym składnikiem przetrwania, nikomu nie dane było umrzeć z głodu i pragnienia. Spryt miał też moc wyzwalania z opresji, które uwielbiała serwować ludziom natura. Był po prostu potrzebny na co dzień. Jak inaczej zresztą miałoby być w krainie, w której każdego roku przez wiele dni panuje siarczysty mróz, niekiedy dochodzący nawet do trzydziestu stopni Celsjusza, i gdzie przez bardzo długi czas jest się zmuszonym do błądzenia w przepastnych ciemnościach nocy polarnych? Prawdą jest, że aby w podobnych warunkach w ogóle przeżyć, a i w miarę wygodnie żyć, trzeba było się porządnie nagłówkować. Tylko dzięki temu udało nam się, na nasz skromny człowieczy sposób, ujarzmić nieco naturę.
Sam spryt oczywiście nie wystarczał. Oprócz niego potrzebna była także znajomość odpowiedniej etykiety obowiązującej w kontaktach z naturą. Przyznać trzeba, że w Laponii traktowano ją – każdy jej element – z wielkim szacunkiem. Naznaczenie przez nią wszystkich aspektów życia było dla Saamów czymś oczywistym. Stąd również ich wiara była związana z przyrodą.
Już w pierwszych pokoleniach ludów, które przywędrowały w te strony, zwykło się uważać, że przyroda bezsprzecznie musi posiadać „drugą naturę”, a wszystkie jej składniki, ożywione czy też nie, są obdarzone duszami. Słońce, chmury, jeziora, góry, doliny, mchy, głazy czy drobne kamyki od zarania dziejów żyły własnym życiem i należało ich istnienie respektować. Żywioły natomiast traktowano jak bóstwa. Tylko żyjąc z nimi w harmonii oraz regularnie oddając im hołd składaniem stosownych podarków czy odprawianiem rytuałów, można było osiągnąć w życiu spokój i szczęście. Wkraczając do lasu, ludzie dziękowali mu za dobra, za cenne jagody i grzyby oraz za zwierzęta dające się upolować. W chwili wyprowadzenia łódki na niespokojne północne wody już zawczasu dziękowano morzu za to, że jest tak łaskawe i dostarcza cennego pożywienia. To samo czyniono w trakcie zrywania ziół z łąk czy kwiatów i owoców z tundry. Nawet gdy ktoś potknął się boleśnie o jakiś pokaźny kamień spoczywający pośrodku drogi, z całych sił starał się przypadkiem na niego nie złorzeczyć.
Jak bowiem pisał Johan Turi (1854–1936), jeden z najważniejszych autorów literatury saamskiej, drzewa i skały może zatraciły zdolność mówienia, ale nadal posiadają moc, która pozwala im rozumieć, co też mają im do przekazania ludzie. W otoczeniu natury należało więc mieć się nieustannie na baczności i uważać na słowa. Szacunek do przyrody i wszystkich istot wpajano poprzez opowieści o pewnej mitycznej krainie zwanej Barbmoriika. Żył w niej lud Barbmoriika, który słynął z niebywałego respektu do zwierząt. Traktował je z miłością, wiedząc, że to dzięki nim może utrzymać się przy życiu. Zdobywając pożywienie podczas polowań, Barbmoriikańczycy starali się uśmiercać zwierzęta jak najszybciej i czynić to w jak najbardziej humanitarny sposób. Taki sam stosunek mieli do wszystkich stworzeń: ssaków, ryb, ptaków. W trakcie przygotowywania posiłku, a potem w czasie spożywania go nigdy nie dopuszczali się złamania jakiejkolwiek zwierzęcej kości. Chcieli w ten sposób uhonorować stworzenie, potwierdzić, że zabicie go to nie był jedynie ludzki kaprys, a śmierć zwierzęcia nie poszła na marne. Nieliczni, którzy mieli okazję tę krainę odwiedzić, a do owej elitarnej grupy zaliczali się przede wszystkim szamani, byli pod ogromnym wrażeniem. Żadne lapońskie ptaki nie miały problemu z wyborem miejsca na swoje zimowe wakacje. Każdego roku opuszczały mroźną i ciemną Laponię, by wypocząć właśnie na terenie Barbmoriiki.

 
Wesprzyj nas