W 1613 r. brat czeski Daniel Vetter udał się w młodzieńczą, egzotyczną podróż na Islandię, którą opisał w wydanej w wielkopolskim Lesznie pasjonującej relacji z pobytu na wyspie. Czterysta lat później jego śladami na wyspę udał się Piotr Milewski i pozostawił swój opis.


Islandia albo najzimniejsze latoSiódmego czerwca 1613 roku do zatoki Nesvogur na półwyspie Snafellsnes wpływa statek handlowy z Bremy. Na pokładzie stoi Daniel Vetter, Morawianin, członek Jednoty Braci Czeskich. Ma dwadzieścia jeden lat. Nie wiemy, jak wygląda, nie zachował się bowiem żaden jego portret. Możemy sobie wyobrazić, że na jego twarzy rysuje się zmęczenie morską podróżą, a w sercu ciekawość siłuje się ze strachem.

Ćwierć wieku później, w roku 1638, w prowadzonym przez Vettera warsztacie typograficznym w Lesznie, ukazuje się książka pod tytułem „Islandia albo Krótkie opisanie wyspy Islandyji”. Wieść o pierwszym opisie wyspy wydanym w języku polskim roznosi się lotem błyskawicy po Europie.

Wydany przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Islandzkiej reprint dzieła Daniela Vettera wpadł mi w ręce, gdy szukałem inspiracji do podróży. Przeczytałem Islandię w jeden wieczór. Przerzucając ostatnią stronę, wiedziałem, że opisuje ona dokładnie miejsce, które chcę odwiedzić.

Zapakowałem książkę Morawianina do plecaka i pojechałem na Islandię.

***

W 1613 r. brat czeski Daniel Vetter udał się w młodzieńczą, egzotyczną podróż na Islandię, którą opisał w wydanej w wielkopolskim Lesznie pasjonującej relacji z pobytu na wyspie. Czterysta lat później jego śladami na wyspę udał się Piotr Milewski i pozostawił swój opis. Przeczytałem jego książkę. Z wypiekami na twarzy! Polecam!
prof. dr hab. Dariusz Rott, miłośnik Islandii, od ponad trzydziestu lat bada życie i działalność Daniela Vettera

Dawno, dawno temu, pewien Czech wypowiedział po polsku zdanie, które zostało zapisane w Księdze Henrykowskiej. Inny osobnik posługujący się czeskim jako pierwszym językiem, i również dawno temu, odbył podróż na daleką wyspę. Opisał ją po polsku. W Polsce też książkę wydał. A Piotr Milewski do pewnego momentu podąża śladami morawskiego antytrynitarza, choć opowiada nam własną historię. Długo czekałem na takie przedstawienie Islandii.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Piotr Milewski – wędrowiec, pisarz, fotograf. Urodził się w 1975 roku w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii, Sapporo i Otaru. Dziewięć lat spędził w Japonii. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Autor bestsellerowych książek „Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej” (2014) i „Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia” (2015). Współautor książki „Hokkaido – Japonia bez gejsz i samurajów” (2006). Dwukrotny laureat Nagrody Magellana Magazynu Literackiego „Książki”. Nominowany do nagrody magazynu „National Geographic Traveler”. Współpracuje z polskimi i japońskimi czasopismami oraz z prasą polonijną.

Piotr Milewski
Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 listopada 2018
 
 

Islandia albo najzimniejsze lato


Bo cóż mi to za rzecz niepodobna, choć my tu pod czas mądremi i uczonemi bywamy, ponieważ tak wiele ksiąg do tego potrzebnych i nauczycielów dobrych dostatkiem mamy, że, mym zdaniem, raczej by się temu podobno dziwować beło potrzeba, gdybyśmy takiemi nie beli, niż kiedy jesteśmy. Abo, co to za cud, że my tuta żyć, dobrze się mieć i wesołą myśl stroić możemy, gdyż się wszytkich rzeczy, które, jedno nie mówię do żywności, ale i do rekreacyji a uciechy ludzkiej wszelakiej należą, co niemiara u nas znajduje. Nuż, że handlujemy, przedajemy, kupujemy i wszelakim sposobem o sobie radziemy i temu się by najmniej dziwować nie potrzeba, bo złota, srebra, ceny, żelaza, ołowiu, miedzi i inszych tym podobnych, które nam nasza ziemia z siebie wydawa, rzeczy obficie zdobywamy przy jakowych śrzodkach, kiedy jeszcze Pan Bóg pobłogosławi, snadnie we wszytko to, com powiedział, każdy potrafić umie. Ale tam, kędy niczego z pomienionych rzeczy abo zgoła nie masz, abo jeśli jest tedy barzo o male, nie tak łacno, jakoby kto rozumiał, ludziom rzeczy idą. A przecie nie mniej od nas ludźmi są i mądremi, i żywemi, i dostatek wszytkiego, co im potrzeba, mającemi tak, iż nie bez przyczyny by się każdy temu zadziwić i Boga z wielmożnej jego opatrzności pochwalić mógł.
A takować jest Islandia, wyspa od nas daleko w północnych stronach odległa, która rządów Bożych dziwnych i jego około niej opatrzności cudownej pełna jest, lubo to na nię samę, lubo też na ludzie na niej mieszkające i insze z bydlęty, pojrzysz.
Którąm ja, za Bożą pomocą, przeszedłszy, dobrze się jen przypatrzeł i to, co na niej uważenia i pamięci godnego beło, osobliwym scriptem poznaczeł i tak długom to przy sobie chował, ażem to teraz na światło, za prośbą i naleganiem ludzi wielu dobrych, a na cuda bożskie jako patrzać, tak i o nich słychać żądościwie pragnących, podać musiał…

Z Leszna 20 January, Roku Pańskiego 1638.
Daniel Vetter

PROLOG

Już trzecią noc budzi mnie nieznośny ból kolan. Skulony w śpiworze czuję, jak uderzają jedno o drugie, a ja nie mogę opanować ich drżenia. Jakby były obce, nie należały do mnie. Poruszają się poza moją wolą, a wraz z nimi moje dłonie, usta i plecy. Zęby wystukują monotonną melodię. Zimno, które wpełza przez płachty śpiwora, pod ciepłą kurtkę i wełnianą czapkę, przez grube skarpety, kalesony i spodnie, nie ma kształtu ani formy, a jednak dysponuje olbrzymią siłą. Nie umiem sobie z nim poradzić. Zgrabiałymi rękoma masuję nogi, próbując przywrócić w nich krążenie. Pocieram szczęki i policzki. Bezskutecznie. Pod ubraniami czuję sztywną, gęsią skórkę. To zimno najpierw długo nie pozwala mi zasnąć, a potem kilkukrotnie wybudza mnie z płytkiego snu. To ono wita mnie o poranku, gdy z trudem udaje mi się odsunąć suwak śpiwora.
Dzień polarny sprawia, że dobowy rytm przestaje istnieć. Porządek dnia i nocy, który przez całe życie nadawał rytm codzienności, traci sens, a wraz z nim taki sens tracą sen i jawa. Zanika granica między światłem a mrokiem i w tej jasności dnionocy, a może nocodnia, cokolwiek by to było, czuję strach.
Zwinięty w pozycji embrionalnej próbuję oszukać umysł, rozmyślając o rozgrzanym letnim słońcem kontynencie. Najchętniej porzuciłbym swoje zmarznięte, niedoskonałe ciało i przeniósł się w jakieś inne miejsce, gdzie nie ma wiatru ani chłodu, ani samotności. Sen jest ucieczką. W nim wygrzewam się na rozgrzanym piasku, słuchając plusku fal i śpiewu ptaków.
A jednak nie czuję się źle. Czyste, choć wietrzne powietrze i woda sprawiają, że pomimo niewyspania i przemarznięcia mam wrażenie, że nabieram sił. Z każdym kolejnym porankiem coraz bardziej oswajam się z panującym chłodem i wilgocią, coraz pewniej staję na nogach, a wieczorami coraz szybciej i głębiej zasypiam.
Czterysta lat temu przybył tu z kontynentu pewien człowiek. Pozostawił po sobie opowieść…
19 czerwca 2013 roku, Landmannalaugar

1613–1638

Na tę drogę do wyspy Islandyji wyprawieliśmy się beli z sławnego miasta niemieckiego Bremu, które w niższej saskiej ziemi nad rzeką Wezerą leży, czternaście mil od morza. (…) Szczęśliwie tedy, za Bożą pomocą, w piątek Świętej Trójcy, na drugi koniec Islandyji, do odnogi, która jest blisko Helgapeldu przypłynęliśmy.
Daniel Vetter

1

Siódmego czerwca 1613 roku do zatoki Nesvogur na półwyspie Snæfellsnes wpływa statek handlowy z Bremy. Na pokładzie stoją Daniel Vetter i Jan Salomon. Pochodzą z Moraw, są członkami Jednoty braci czeskich, absolwentami gimnazjum w Bremie. Vetter ma dwadzieścia jeden lat. W przyszłości będzie typografem, kierownikiem słynnej drukarni w Lesznie. Nie wiemy, jak wyglądają, nie zachowały się bowiem żadne ryciny z ich portretami. Możemy sobie tylko wyobrazić, że na ich twarzach rysuje się zmęczenie morską podróżą, a w sercach ciekawość siłuje się ze strachem.
To właśnie ze „sławnego miasta niemieckiego Bremu” 16 maja owego roku, w dzień Bożego Wstąpienia, „wziąwszy sobie Boga na pomocy, świętego imienia Jego wezwawszy”, wypłynęli do Islandii. Podróż okazuje się nie lada wyzwaniem. Już trzeciego dnia od wypłynięcia niemalże cudem unikają ataku piratów, których początkowo biorą za konwojentów. Spuszczają żagiel do połowy masztu, by uniknąć ognia armatnich kul, lecz gdy ten drugi okręt zbliża się do nich, żeglarze orientują się, że mają do czynienia z korsarzami. W te pędy chowają wszystkie kosztowności „abo do pościeli, abo do obuwia, abo za tarcice, któremi wewnątrz okręt beł obity”. Na szczęście rozbójnicy w ostatniej chwili zmieniają zamiary i puszczają się w pogoń za innym, wyglądającym na zasobniejszy, żaglowcem, także płynącym do Islandii. Potem Vetter z załogą trafiają na sztorm, podczas którego ich żaglowiec zmuszony jest złożyć żagle i przez cztery dni i noce kręci się w miejscu. W tym czasie umiera szyper. Wyrzucona za burtę trumna z ciałem płynie za żaglowcem. Potem umiera także pomocnik szypra. Cały czas dręczy ich choroba morska.
Wreszcie ukazują się kontury wyspy. Przybywających po raz pierwszy na Islandię czeka chrzest morski. Zanim postawią stopy na stałym lądzie, obwiązuje się ich sznurem i trzykrotnie zanurza w oceanie, a potem jeszcze naciera linami i spłukuje morską wodą. Vetter i jego towarzysze przekupują oficjeli i unikają niebezpiecznej ceremonii. Są na Islandii.
Pierwsze dni mijają im na zwiedzaniu okolic zatoki. Nocami wracają na okręt. Pewnego wieczoru nawałnica niemalże rzuca ich statek na skały i „straż Boża oraz kotwica jedna” ratuje załogę wraz z pasażerami przed niechybną śmiercią. Przenoszą się na ląd. Kilka dni później syn miejscowego naczelnika użycza im dwóch koni i w jego towarzystwie wyruszają w głąb lądu. Przejeżdżają przez góry, z których wierzchołków bije dym i których widok sprawia, że włosy stają im dęba. Doskwierają im zimno, wilgoć, brak chleba, przypraw i soli, dziwi brak karczem i zajazdów. Nigdzie nie mogą uświadczyć piwa ani wina. Tęsknią za owocami i warzywami. Narzekają na suszonego sztokfisza serwowanego z dwudziestoczteroletnim masłem i na serwatkę, która nie nadaje się do picia. Drogi są bardzo złe, właściwie ich nie ma, aura zaś jest zmienna i nieprzewidywalna. W ich oczach Islandia to kraj, w którym wciąż prym wiedzie natura, kapryśna, zdradliwa, zastawiająca pułapki na nieprzygotowanych wędrowców, a jednocześnie piękna i nieokiełznana.
Po kilku dniach docierają do Þingvellir, gdzie przyglądają się posiedzeniu islandzkiego zgromadzenia narodowego. Vetter pisze, że „niektórzy, obaczywszy nas, dziwowali się nam, niektórzy zaś gęby rozdziewiwszy, nie inaczy się na nas zapatrowali, telko jako cielęta na nowe wrota się zapatrują”. Oskarżeni przez jednego z delegatów o szpiegostwo omal nie trafiają do więzienia. Ratuje ich wstawiennictwo namiestnika króla Danii, Herlufa Trolla Daa, który nie tylko wybawia ich z kłopotów, ale także – co równie ważne – ugaszcza solidnym śniadaniem.
W Þingvellir poznają również biskupa Oddura Einarssona, który zaprasza ich do swojej rezydencji w Skálholt. W biskupich włościach spędzają cztery dni i cztery noce. Kosztują mięsa wołowego, które „rok przed tym już uwarzone beło, a uwarzone nie przy ogniu w statku [naczyniu] jakim, ale w cieplicach”, oraz wykwintnego łososia. Strawę popijają piwem hamburskim i lubeckim.
Odrobina wygód przywraca im dobry humor. Obdarowani dwudziestoma łokciami sukna z owczej wełny oraz każdy parą łyżek z owczego rogu i z wielorybich kości ruszają ze Skálholt w stronę stolicy.
Pokonawszy góry, bagna i rzeki, docierają do rezydencji przedstawiciela króla Danii w Bessastaðir. Tam, w domu hamburskiego kupca, spędzają ostatnie trzy dni, po czym okrętują się na zacumowany w zatoce Hafnarfjörður żaglowiec i, po czterech tygodniach spędzonych na wyspie, wypływają w stronę kontynentu.
Wiatr sprzyja żeglarzom i początkowo podróż powrotna przebiega spokojnie. Jednakże między Szkocją a Jutlandią statek trafia na morską nawałnicę, jeszcze sroższą niż w drodze na wyspę. Pasażerowie i załoga spędzają pod pokładem trzy dni i trzy noce zalewani przez morskie fale, które „takim pędem na okręt bieły, że przezeń przechodzieły (…), tak iż kogo na wierzchu zarwać mogły, suchy nici na nim nie zostawieły, a do tego musiał się jeszcze ten dobrze trzymać, jeśli nie chciał, żeby beł z okrętu do morza społkniony, i przeżywają na morzu chwile grozy, kiedy okręt ze wszytkich stron, jakby się łamać chciał, od wielkiej nawałności trzeszczał, (…) a woda pomału do okrętu się lała”.
Wreszcie po ośmiu dniach rejsu z „pomocą opatrzności Bożej” udaje im się dopłynąć do „sławnego miasta Hamburgu nad rzeką Albis (Łabą), dwanaście miel od morza leżącego”. Trwająca ponad dwa miesiące wyprawa dobiega szczęśliwego końca.

Spis treści

PROLOG
1613–1638
2013
PRZYJAZD
SUĐURLAND
HRINGVEGUR
WYSPY LUDZI Z ZACHODU
SUĐURLAND II
AUSTURLAND
NORĐURLAND
FIORDY ZACHODNIE
PÓŁWYSEP SNÆFELLSNES
ZAMKNIĘCIE KRĘGU
EPILOG

 
Wesprzyj nas