W “Zrodzonym”, nowej imponującej powieści Jeffa VanderMeera, młoda kobieta imieniem Rachel żyje jako poszukiwaczka w zrujnowanym, niebezpiecznym mieście w niedalekiej przyszłości…


Zrodzony„Jestem osobą czy bronią”, pyta Zrodzony w obliczu śmierci.
„Jesteś osobą”, odpowiada Rachel. „Ale jak każda osoba, możesz być także bronią”.

Miasto jest pełne porzuconych biotechnologicznych wytworów Firmy – organizacji, która obecnie jest w rozsypce – i nękane nieprzewidywalnymi atakami olbrzymiego niedźwiedzia.

Z jednej ze swoich wypraw Rachel przynosi Zrodzonego, który jest małą zieloną bryłką – rośliną czy zwierzęciem? – ale cechuje go dziwna charyzma. Rachel coraz bardziej przywiązuje się do Zrodzonego i otacza go opieką, na którą nie może sobie pozwolić.

Taka słabość zagraża jej niepewnemu bytowi, irytuje jej partnera, Wicka, oraz zaburza – być może na zawsze – delikatną równowagę panującą w bezlitosnym mieście.

A jednak Rachel, mimo że nie rozumie, czym albo kim jest Zrodzony, nie potrafi z niego zrezygnować, chociaż on stale rośnie i się zmienia…
„Urodził się, ale to ja go zrodziłam”.

Jeffrey Scott VanderMeer (ur. 7 lipca 1968) – amerykański pisarz, edytor, pedagog i wydawca. Laureat m.in. nagrody Nebula, British Fantasy Award, World Fantasy i finalista nagrody Hugo. Należy do głównych twórców New Weird. Stworzył m.in. opowieści o mieście Ambergris, oraz trylogię “The Southern Reach”, której pierwsza część stała się kanwą filmu Alexa Garlanda “Anihilacja”.

Jeff VanderMeer
Zrodzony
Przekład: Robert Waliś
seria: Uczta wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera: 12 października 2018
 
 

Zrodzony


Część pierwsza

Co znalazłam i jak do tego doszło

Natrafiłam na Zrodzonego pewnego słonecznego spiżowego dnia, gdy olbrzymi niedźwiedź Mord włóczył się w pobliżu naszego domu. Dla mnie Zrodzony początkowo był tylko znaleziskiem. Nie wiedziałam, co będzie dla nas znaczył.
Tamtego dnia nie wyglądał imponująco: ciemnofioletowy, mniej więcej wielkości mojej pięści, przyczepiony do futra Morda niczym przymknięty zabłąkany ukwiał. Znalazłam go tylko dlatego, że co około pół minuty jego fioletowe ciało rozjarzało się szmaragdowym światłem, jak latarnia morska.
Kiedy się zbliżyłam, zalała mnie wzbierająca fala słonej woni i przez chwilę nie otaczało mnie zrujnowane miasto, nie musiałam szukać pożywienia ani wody, a wokoło nie grasowały gangi ani zbiegłe zmienione stworzenia o nieznanym pochodzeniu i zamiarach. Zmasakrowane, spalone ciała nie zwisały ze strzaskanych latarni.
Zamiast tego, przez jedną niebezpieczną chwilę, miałam wrażenie, że ta rzecz, którą znalazłam, pochodzi z basenów pływowych mojej młodości, z czasów, zanim przybyłam do miasta. Poczułam słoną woń sprasowanych suszonych kwiatów, podmuchy wiatru i chłodną wodę obmywającą mi stopy. Długie polowanie na muszelki, szorstki głos ojca, melodyjna, wznosząca intonacja matki. Miodowe ciepło piasku, w którym zanurzałam stopy, spoglądając ku horyzontowi i białym żaglom statków, opowiadających historie o gościach spoza naszej wyspy. Jeśli kiedykolwiek mieszkałam na wyspie. Jeśli to kiedykolwiek było prawdą.
Słońce miało kolor spróchniałego zęba, jak jedno ze ślepi Morda.

* * *

Żeby znaleźć Zrodzonego, przez cały ranek tropiłam Morda, od chwili gdy się zbudził w cieniu budynku Firmy, daleko na południu. Faktyczny władca naszego miasta uniósł się w powietrze i zbliżył do mojej kryjówki, by zaspokoić pragnienie. Rozwarł potężną paszczę i potarł pyskiem o koryto skażonej rzeki na północy. Nikt poza Mordem nie mógł napić się z tej rzeki i przeżyć; Firma tak go ukształtowała. Potem ponownie wzbił się ku błękitowi, morderca lekki jak pyłek dmuchawca. Gdy znajdował zwierzynę, daleko na wschodzie, pod gniewnymi bezdeszczowymi chmurami, nurkował z wysokości i pozbawiał oddechu wrzeszczące kawałki mięsa. Zmieniał je w czerwoną mgiełkę, kłębiącą się falę niewyobrażalnie cuchnącego oddechu. Czasami kichał od ich krwi.
Nikt, nawet Wick, nie wiedział, dlaczego Firma nie przewidziała, że pewnego dnia Mord zmieni się z psa podwórzowego w ich zgubę, i dlaczego nie próbowała go zniszczyć, póki wciąż miała taką możliwość. Teraz było za późno, ponieważ Mord nie tylko stał się olbrzymem, ale, za sprawą jakiegoś cudu inżynierii, którego dokonała Firma, nauczył się lewitować, latać.
Kiedy dotarłam do miejsca spoczynku Morda, on już niespokojnie spał, targany przypominającymi trzęsienie ziemi czknięciami, a jego udo wznosiło się wysoko nade mną. Nawet gdy leżał na boku, jego sylwetka sięgała trzeciego piętra. Oszołomiony po zaspokojeniu żądzy krwi bezmyślnie zwalił się na ziemię, burząc jeden z budynków tak, że zmiażdżone cegły rozsypały się wokoło, tworząc leże uśpionego potwora.
Mord miał pazury i kły, które mogły błyskawicznie patroszyć i unicestwiać. Jego ślepia, czasami otwarte nawet podczas snu, były jak pokryte zaschniętą warstwą much latarnie morskie, szpiedzy umysłu, który, jak uważali niektórzy, działał w kosmicznej skali. Ale dla mnie, ludzkiej pchły stojącej przy jego boku, Mord przede wszystkim był źródłem dobrych łupów. Z sobie tylko znanych powodów niszczył i odtwarzał nasze zrujnowane miasto, a zarazem bezmyślnie je obdarowywał.
Kiedy rozwścieczony Mord wyruszał ze swojego leża, które wyżłobił w zranionym boku budynku Firmy, w jego nitkowatym futrze, skąpanym w brudzie, cuchnącym padliną i chemikaliami, zaplątywały się najróżniejsze skarby. Darowywał nam pakunki bezimiennego mięsa z nadwyżek żywieniowych Firmy, a czasami w jego futrze znajdowałam truchła nierozpoznawalnych zwierząt o jasnych wyłupiastych ślepiach i czaszkach rozsadzonych przez wewnętrzne ciśnienie. Przy odrobinie szczęścia niektóre z tych skarbów opadały z niego jak deszcz, gdy człapał po okolicy albo sunął wysoko w górze, a wtedy nie musieliśmy się na niego wspinać. W najlepsze, a zarazem najgorsze dni znajdowaliśmy żuki, które można włożyć do ucha, podobne do tych, jakie budował mój partner Wick. Zazwyczaj, jak to w życiu, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, więc tylko podążaliśmy za Mordem z pokornie pochylonymi głowami, licząc na to, że czymś nas obdaruje.
Wick zawsze mnie ostrzegał, że niektóre z tych przedmiotów mogły tam zostać umieszczone rozmyślnie. Mogły stanowić pułapkę. Odwrócenie uwagi. Ale ja znałam się na pułapkach. Sama je zastawiałam. Dlatego, gdy każdego ranka ruszałam w drogę, zgodnie z oczekiwaniami ignorowałam ostrzeżenia Wicka. Z myślą o własnym przetrwaniu podejmowałam ryzyko, po czym przynosiłam mu wszystkie znaleziska, aby mógł je przejrzeć, jak wyrocznia wróżąca z wnętrzności. Czasami odnosiłam wrażenie, że Mord ofiarowuje nam te przedmioty z chorego poczucia odpowiedzialności za nas, jego zabawki, nad którymi może się znęcać; czasami uważałam, że sama Firma kazała mu to robić.
Przyglądając się jego bokowi, rozmyślałam o tym, że wielu poszukiwaczy błędnie oceniło głębokość snu Morda i zostało uniesionych, a potem, nie mogąc się utrzymać, spadło i zginęło… podczas gdy nieświadomy Mord sunął jak głaz nad swoim myśliwskim rezerwatem, miastem, które jeszcze nie zasłużyło na to, by odzyskać swoje miano. Z tych powodów zawsze ograniczałam się tylko do badawczych wypraw wzdłuż boku Morda. Seethera. Theebera. Morda. Miał wiele imion, które często brzmiały cudownie w uszach osób wypowiadających je na głos.
Czy zatem Mord naprawdę sypiał, czy był to podstęp, który zrodził się w wirującym toksycznym śmietniku jego umysłu? Tym razem to nie było takie proste. Ośmielona chrapaniem Morda, które potężnie wstrząsało jego grzbietem, przemieściłam się dalej wzdłuż jego biodra, podczas gdy inni poszukiwacze w dole wykorzystywali mnie w roli swojego szpiega. I tam, w gęstwinie brunatnego, szorstkiego futra przypominającego wodorosty, natrafiłam na Zrodzonego.
Leżał i cicho mruczał do siebie, przymknięty otwór na jego szczycie miarowo się rozchylał, cielesne spirale na zmianę kurczyły się i rozszerzały. Wtedy jeszcze nie stał się „nim”.
Im bliżej podchodziłam, tym bardziej Zrodzony wyłaniał się z futra Morda, podobny do mieszanki ukwiału z kałamarnicą, niczym smukły wazon pokryty falującymi kolorami, od fioletu, przez granat po morską zieleń. Cztery pionowe wypukłości wspinały się wzdłuż jego ciepłej, pulsującej skóry. W dotyku był gładki jak obmywany wodą kamień, chociaż nieco gumowaty. Pachniał jak sitowie w leniwe letnie popołudnie na plaży, a pod wonią morskiej soli krył się zapach passiflory. Dużo później zrozumiałam, że ktoś inny mógłby czuć w jego obecności inną woń, a nawet postrzegać inną formę.
Nie wyglądał jak pożywienie i nie był pamięciożukiem, ale nie sprawiał wrażenia bezużytecznego, więc go zabrałam. Nie sądzę, bym mogła się powstrzymać.
Wokół mnie ciało Morda unosiło się i opadało w rytmie oddechów, więc ugięłam kolana, by utrzymać równowagę. Niedźwiedź chrapał i drgał przez sen, odgrywając jakąś psychotyczną senną pieśń. Jego fascynujące ślepia – ogromne i żółto-czarne, pobrużdżone jak meteory albo strzaskana kopuła obserwatorium na zachodzie – były mocno zaciśnięte, a potężny łeb wyciągał się na wschód, nie przejmując się żadnym zagrożeniem.
Zrodzony tymczasem był bezbronny.
Inni poszukiwacze, których w wielu przypadkach wiązały niechętne rozejmy, zaczęli wspinać się po boku Morda, rozochoceni, podejmując ryzyko zanurzenia się w lesie jego brudnego, świętego futra. Ukryłam swoje znalezisko pod obszerną koszulą, a nie w torbie, by nie mogli łatwo go dostrzec lub ukraść, gdy będą mnie wyprzedzać.
Zrodzony pulsował przy mojej piersi jak drugie serce.
„Zrodzony”.
Imiona i nazwy już niewiele znaczyły, dlatego przestaliśmy o nie wypytywać, aby się nawzajem nie zadręczać. Mapa dawnego horyzontu nawiedzała nas niczym groteskowa baśń, a gdy o niej opowiadaliśmy, zamiast słów pojawiały się dźwięki, jakie zwykle następują po katastrofie. Anonimowość pośród ruin Ziemi, właśnie tego poszukiwałam. Oraz pary dobrych butów na chłody. A także starej puszki z zupą na wpół zakopanej pod gruzami. Te rzeczy przynosiły nam szczęście; jaką siłę w porównaniu z nimi mogą mieć imiona?
A jednak nazwałam go „Zrodzonym”.

Do kogo przyniosłam Zrodzonego

Nie ma co owijać w bawełnę: Wick, mój partner i zarazem kochanek, handlował narkotykami, a narkotyk, który sprzedawał, był straszny, piękny, smutny i słodki jak samo życie. Żuki, które Wick przerabiał albo budował z materiałów skradzionych z Firmy, po wsadzeniu do ucha nie tylko przekazywały wiedzę, ale także mogły usuwać lub dodawać wspomnienia. Ludzie, którzy nie potrafili stawić czoła teraźniejszości, wpychali je sobie do uszu, aby doświadczyć szczęśliwszych wspomnień należących do kogoś innego, pochodzących z dawnych czasów i miejsc, które już nie istniały.
Narkotyk był pierwszą rzeczą, jaką Wick mi zaproponował, gdy go poznałam, i pierwszą rzeczą, której odmówiłam, wyczuwając pułapkę udającą drogę ucieczki. Po włożeniu żuka do ucha, przy wtórze eksplozji mięty albo limonki powstawały cudowne wizje miejsc, które nie istniały, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Byłoby to zbyt okrutne, wierzyć, że azyl może być prawdziwy. Taka myśl mogła ogłupić i uczynić lekkomyślnym.
Tylko oszołomiony wyraz twarzy Wicka w odpowiedzi na moje obrzydzenie sprawił, że zostałam, aby z nim porozmawiać. Żałuję, że dopiero dużo później poznałam źródło jego zakłopotania.
Postawiłam ukwiał na rozchwianym stole pomiędzy naszymi krzesłami. Siedzieliśmy na jednym z gnijących balkonów sterczących z urwistej skalnej ściany, która zainspirowała mnie do nazwania naszego schronienia Balkonowymi Klifami. Pierwotna nazwa tego miejsca, zapisana na zardzewiałej plakietce w na wpół zawalonym podziemnym holu, była nieczytelna.
Za nami rozciągał się labirynt, w którym mieszkaliśmy, a przed nami, daleko w dole, zasłonięta ochronną matą, którą Wick uplótł, aby chronić nas przed niechcianymi spojrzeniami, wiła się trująca rzeka, która otaczała większą część miasta. Mieszanka ciężkich metali, oleju i odpadków, która wydzielała toksyczne opary, przypominając nam, że zapewne umrzemy na raka albo coś gorszego. Za rzeką ciągnęło się pustkowie porośnięte karłowatą roślinnością. Nie było tam niczego dobrego ani zdrowego, a jednak od czasu do czasu wciąż nadchodzili stamtąd ludzie.
Ja także stamtąd się wyłoniłam.
– Co to jest? – spytałam Wicka, który dokładnie przyglądał się mojemu znalezisku.
Obiekt pulsował, niegroźny i funkcjonalny jak lampa. Ale jedną ze zbrodni, jakie Firma wyrządziła miastu, były testy biotechnologiczne prowadzone na ulicach, które zmieniły miasto w olbrzymie laboratorium, obecnie w połowie zniszczone, podobnie jak sama Firma.
Wick uśmiechnął się chudym uśmiechem chudego człowieka, bardziej przypominającym bolesny grymas. Z jedną ręką na stole i skrzyżowanymi nogami, ubrany w luźne lniane spodnie, które znalazł przed tygodniem, i białą zapinaną koszulę, którą nosił od tak dawna, że zaczęła żółknąć, wyglądał niemal na odprężonego. Ale wiedziałam, że to tylko poza, którą przybierał, tak dla potrzeb miasta, jak i ze względu na mnie. Rozcięcia na spodniach. Dziury w koszuli. Detale, o których starasz się zapomnieć, a które opowiadają prawdziwszą historię.
– Czym to nie jest? Oto pierwsze pytanie – odezwał się.
– A więc czym nie jest?
Wzruszył ramionami, nie chcąc się zdeklarować. Gdy rozmawialiśmy o znaleziskach, czasami wyrastał między nami mur ostrożności, którego nie lubiłam.
– Mam wrócić innym razem? Kiedy będziesz w bardziej rozmownym nastroju? – spytałam.
Z czasem straciłam do niego cierpliwość, co nie było miłe z mojej strony, ponieważ obecnie bardziej jej potrzebował. Kończyły się surowce, których używał do budowy swoich urządzeń, a także miał inne potrzeby. Rywale Wicka – zwłaszcza Magiczka, która przejęła kontrolę nad zachodnimi rubieżami miasta – zajmowali jego myśli i terytorium, wysuwając wobec niego żądania. Jego przystojna twarz zwieńczona cienkimi blond włosami, wystający podbródek i wysokie kości policzkowe niszczały jak świeca trawiona przez ogień.
– Umie latać? – spytał w końcu.
– Nie – odrzekłam z uśmiechem. – Nie ma skrzydeł.
Chociaż oboje wiedzieliśmy, że to o niczym nie świadczy.
– Gryzie?
– Mnie nie ugryzło – odpowiedziałam. – A co, sama powinnam to ugryźć?
– Może to zjemy?
Oczywiście nie mówił poważnie. Wick zawsze był przesadnie ostrożny, nawet wtedy, gdy postępował lekkomyślnie. Ale w końcu nieco się otworzył; nigdy bym się tego nie spodziewała. Może właśnie o to chodziło.
– Lepiej nie – odparłam.
– Moglibyśmy sobie tym porzucać.
– Pouczyć latania?
– Skoro nie zamierzamy tego zjeść.
– Już nie przypomina piłki.
To była prawda. Przez pewien czas stworzenie, które nazwałam Zrodzonym, pozostawało zwinięte, ale teraz z dziwnie ujmującym wdziękiem znów przybrało kształt wazonu. Leżało na stole, pulsując i migocząc w uspokajający sposób. Migotanie sprawiało, że wyglądało na większe, a może właśnie zaczęło rosnąć.
Piwno-zielone oczy Wicka osadzone w skurczonej twarzy rozszerzyły się i stały bardziej empatyczne, gdy zastanawiał się, co mu przyniosłam. Widziały wszystko, może poza tym, jak ja go postrzegałam.
– Wiem, czym nie jest – powiedział, znów poważniejąc. – Nie jest dziełem Morda. Wątpię, by Mord wiedział, że nosił to na sobie. Ale to nie oznacza, że musi pochodzić z Firmy.
Mord potrafił być przebiegły, a jego relacja z Firmą wciąż ulegała zmianie. Czasami zastanawialiśmy się, czy w pozostałościach budynku Firmy nie toczy się wojna domowa pomiędzy zwolennikami Morda a tymi, którzy żałowali, że go stworzono.
– Gdzie Mord mógł to znaleźć, jeśli nie w Firmie?
Drżenie ust Wicka sprawiało, że jego czyste rysy przykuwały uwagę i nabierały intensywności.
– Docierają do mnie szepty. O przemierzających miasto istotach, które nie są poddane Mordowi, Firmie ani Magiczce. Widuję te istoty na obrzeżach, nocą na pustyni i zastanawiam się…
Lisy i inne małe ssaki podążały za mną tego ranka. Czy właśnie o nich mówił Wick? Ich liczebność pozostawała zagadką – czy to Firma je produkowała, czy może pustynia wkraczała do miasta?
Nie powiedziałam mu o zwierzętach, chciałam usłyszeć jego własne świadectwo.
– Istoty? – zachęciłam.
Zignorował moje pytanie i zmienił temat.
– Cóż, nietrudno dowiedzieć się więcej. – Przesunął dłonią nad Zrodzonym. Karmazynowe robaki żyjące w jego nadgarstku na chwilę wysunęły się, by zbadać obiekt, po czym wróciły pod skórę.
– Zaskakujące. Pochodzi z Firmy. A przynajmniej został stworzony wewnątrz niej. – Wick pracował w Firmie w czasach jej świetności, dekadę temu, zanim został „odrzucony i wyrzucony”, jak to określał w nielicznych chwilach słabości.
– Ale nie przez nią?
– Cechuje go oszczędność konstrukcji, jaką zazwyczaj osiągają tylko firmowe komitety.
Kiedy Wick nie chciał przejść do sedna, zaczynałam się denerwować. Świat był już wystarczająco niepewny, a u Wicka oprócz bezpieczeństwa szukałam jedynie wiedzy.
– Sądzisz, że to jakaś pomyłka? – spytałam. – Ponadplanowy twór? Coś, co wyrzucono na śmietnik?
Wick pokręcił głową, ale jego zmarszczone czoło nie dodało mi otuchy. Był samowystarczalny i zamknięty w sobie. Podobnie jak ja. A przynajmniej oboje tak uważaliśmy. Ale teraz czułam, że ukrywa przede mną jakieś istotne informacje.
– Więc co?
– To może być niemal wszystko. Urządzenie sygnalizacyjne. Wołanie o pomoc. Może bomba. – Czyżby Wick naprawdę nie wiedział?
– Więc może jednak powinniśmy to zjeść?
Roześmiał się, burząc konstrukcję zmarszczek na swojej twarzy. Jego śmiech mnie nie zaniepokoił. Przynajmniej wtedy.
– Nie radzę. Znacznie gorzej zjeść bombę niż urządzenie sygnalizacyjne. – Nachylił się, a ja z taką lubością zapatrzyłam się na jego twarz, że musiał to zauważyć. – Ale powinniśmy poznać jego przeznaczenie. Jeśli mi to dasz, dokonam rozbioru na części i przepuszczę przez swoje żuki. W ten sposób więcej odkryję. Znajdę dla tego jakieś zastosowanie.

 
Wesprzyj nas