“Magnes” to jednocześnie typowa powieść Christensena i coś zupełnie nowego. Znajdziemy tu nieprzebrane bogactwo myśli, wielką radość z pisania i zarazem wielką powagę.


MagnesNowa powieść najpoważniejszego norweskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla to historia miłosna.

Jej bohaterowie, Jokum i Synne, próbują za wszelką cenę być razem, choć, jak się wydaje, nic ich nie łączy poza zamiłowaniem do sztuk wizualnych. Jokum jest wycofanym i melancholijnym fotografem, a Synne historyczką sztuki, specjalizującą się w twórczości Edwarda Hoppera, uwielbiającą sławę i blask wielkiego świata. Poznali się na studiach w latach 70. XX wieku i od początku zdają sobie sprawę, że są jak bieguny tytułowego magnesu.

Tłem dla tej opowieści są dwa duże miasta ¬– Oslo i San Francisco. Wraz z Synne i Jokumem czytelnik obserwuje kolejne dekady XX wieku, towarzyszące im zmiany w sztuce, społeczeństwie i sposobach postrzegania świata. Po raz kolejny jednym z pierwszoplanowych bohaterów w twórczości Christensena okazuje się… czas.

Dziś, ponad dwa lata po premierze norweskiej edycji, wiadomo już, że “Magnes” jest jedną z trzech najistotniejszych książek w dorobku Larsa Saabye Christensena: “Beatlesi” stanowią największe osiągnięcie w młodzieńczym okresie jego twórczości, “Półbrat” jest arcydziełem pisarza w średnim wieku, zaś “Magnes” – dzieło artysty dojrzałego – to suma wszystkiego, co najlepsze w jego pisarstwie, a przy tym – i to jest najbardziej imponujące – czytelnik ma wrażenie, że autor znów robi coś absolutnie nowego.

Oświadczenie jury Brageprisen, które nagrodziło Magnes w 2015 roku:

„Magnes to jednocześnie typowa powieść Christensena i coś zupełnie nowego. Znajdziemy tu nieprzebrane bogactwo myśli, wielką radość z pisania i zarazem wielką powagę. Tekst, który zaczyna się jak typowa opowieść o dojrzewaniu i miłości, szybko zmienia formę i staje się potężnym, doskonale napisanym dziełem, bogatym w odniesienia i elementy krytyki społecznej. Autor, który lubuje się w osobliwych protagonistach i urokliwych imionach, otwiera przed nami bramy innego świata”.

***

“Magnes” to powieść tej samej klasy co “Beatlesi” i “Półbrat”, a może nawet i wyższej.
Guri Hjeltnes „Verdens Gang”

Saabye Christensen w absolutnie najwyższej formie.
„Dagsavisen”

Ogromna siła przyciągania!
Gerd Elin Sandve, „Dagsavisen”

“Magnes” to jedna z tych książek, do których się wraca
Leif Ekle, NRK P2

Lars Saabye Christensen
Magnes
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 31 października 2018
 
 

Magnes


DŁUGIE ŚWIĘTO PRACY

Chciałbym, żeby jedna rzecz była jasna: Jokum Jokumsen jeszcze nie przespał się z Synne Sager. Ci, którzy odczytują ten tekst inaczej, są w błędzie. Mam prawo tak twierdzić. W tej kwestii nie mam absolutnie żadnych wątpliwości: Jokum zajrzał przez drzwi i popatrzył na rozkładaną kanapę, na której leżała Synne. Podszedł bliżej i usiadł przy niej. Pozwoliła mu nakarmić swojego chomika. Ale dalej nie dotarł. Po zastanowieniu, a zastanawiał się, niestety, za często, doszedł do wniosku, że nie dotarł donikąd. Mógł przez to popaść w przygnębienie. A kiedy już Jokum sądził, że wszelkie nadzieje na dotarcie, może nie aż do samego końca, ale przynajmniej trochę dalej, przepadły, że wszelkie możliwości jego awansu u Synne Sager zostały zaprzepaszczone, rozległo się stuknięcie do drzwi, i to nie jedno, lecz dwa, a potem trzecie. To mógł być Bengt Åker, który chciał się upewnić, czy Jokum trafi do właściwego pochodu, a więc do pochodu Frontu Zawodowego, a nie pod tchórzliwe sztandary współpracy klasowej. Tak, to musiał być on. Z całą pewnością nie był to Arve Storvik. Arve rzadko wstawał tak wcześnie. Jokum miał ochotę zawołać: nie wchodzić! Mógł też znieruchomieć i wstrzymać oddech, być, ale nie istnieć. To również był kiepski pomysł. Przecież prędzej czy później i tak ktoś go znajdzie. Świat bowiem jest namolnym miejscem, a on w dodatku zostawił drzwi otwarte, to znaczy niezamknięte na klucz, tak na wszelki wypadek. Był pierwszy maja.
– Proszę – szepnął Jokum.
Weszła Synne. Była w wywiniętych kaloszach, w spodniach do kolan, bez podkolanówek, w zielonym pulowerze i czapce z daszkiem. Wybierała się tego dnia na tenisa? A może przyszedł czas na golfa? Dlaczego zjawiła się tu, w studenckim pokoju Jokuma? Czy w programie były pary mieszane?
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, było rozsunięcie zasłon i otwarcie okna. Światło uderzyło Jokuma jak policzek. No tak, oczywiście, szukała Historii sztuki Paulssona. Jokum bowiem zatrzymał książkę jako coś w rodzaju zakładnika, w sekretnej nadziei, że Synne wróci, aby go uwolnić. I rzeczywiście wróciła. Ale wcale nie z tego powodu przyszła. Poza tym wciąż panowała cisza.
– Możemy wziąć twój plecak – odezwała się Synne.
– Co możemy?
– Musimy mieć jakiś prowiant.
Jokum ostrożnie usiadł na łóżku, podciągając kołdrę pod brodę. Nie bardzo kontaktował.
– Prowiant? Gdzieś się wybieramy?
– Będziemy studiować żywe rzeźby!
– Sądziłem, że skończyłaś z rzeźbami.
– Powiedziałam: ż y w e. Zobaczymy, jak modele wyglądają naprawdę. Kaczki. Jelenie. Źrebięta.
– I syreny?
– Syreny na razie zostawimy wyobraźni. Pospiesz się!
Jokum skoczył na równe nogi, ubrany jedynie w kołdrę, wyciągnął plecak, wysypał z niego brudy i bokiem przeszedł do łazienki z kosmetyczką i pełnym wieszakiem na ubrania pod pachą. Nie miał nic przeciwko temu. Synne dokonywała wyborów za niego, a on wybrał Synne. Był zwolniony z podejmowania decyzji. Znalazł się w cudzych rękach. W rękach Synne. To były cudowne ręce, stworzone do tego, żeby się w nich znalazł. Musiał długo stać pod prysznicem. Potem zaczął się spieszyć. Chodziło o to, żeby wyjść z domu, zanim pierwszomajowy pochód Frontu Zawodowego się obudzi i pociągnie go w drugą stronę, na czerwone śniadanie, na Grønlands torg, tam gdzie hasła i masowe demonstracje. Jokum źle się czuł w takich pochodach. Wyróżniał się. W gromadzie i w stadzie stawał się podwójnie widoczny, niczym znak nawigacyjny, element przykuwający wzrok, a tego nie chciał. Nie chciał być kamienną wieżą. Nie chciał iść na barykady. Dlatego się spieszył. Ale zdążył jeszcze obficie użyć dezodorantu. Z łazienki przekradł się na palcach najszybciej, jak potrafił. Plecak był już spakowany. Synne czekała na niego z rękami splecionymi z tyłu.
– Wiesz co, Jokum?
– Co?
– Pierwszy raz jestem w twoim pokoju.
– Naprawdę?
Synne z uśmiechem przechyliła głowę.
– Nie zapamiętałbyś, gdybym cię odwiedziła?
Jokum zaczął się niecierpliwić. Bengt Åker mógł się obudzić w każdej chwili albo w każdej chwili wrócić do domu, przypuszczalnie to drugie, prawdopodobnie przez całą noc malował hasła, rozciągał transparenty, rozklejał plakaty i wkrótce przyjdzie po Jokuma, może dla pewności razem z Ottarem Hansenem, żeby Jokum doszedł między nimi na Grønlands torg.
– Zapewne tak – odparł.
– Przesunąłeś kanapę?
– Nie, stoi tam, gdzie stała.
– No to śpimy prawie obok siebie. Myślałeś o tym?
– Naprawdę? Obok siebie? Nie, to znaczy w ogóle o tym nie myślałem.
– Ale może teraz zaczniesz? Bo ja myślę.
– Chcesz, żebym przesunął ją z powrotem?
Synne znów przechyliła głowę, a Jokum gotów był odgryźć sobie język. Miał powody do niepokoju. Wszystko, co się powie, stanowi powód do niepokoju. Wszystko, co się powie, zawiera zarówno znaczenie, jak i niezrozumienie, a często jedno nie daje się oddzielić od drugiego. Co sobie myślała Synne, kiedy myślała o tym, że leżą obok siebie, rozdzieleni jedynie ścianą? Jokum musiał coś powiedzieć, zanim ona odpowie.
– Hubert też idzie z nami?
– Nie. Dzisiaj będziemy tylko we dwoje.
Tylko we dwoje? Co znaczy: tylko? Czy to o kogoś za mało? Czy może w sam raz?
Jokum zarzucił plecak na ramiona.
– To co, idziemy?
Synne odwróciła się do półki z książkami i wyciągnęła jedyny longplay, który stał obok wielotomowego leksykonu Salmonsena.
– Widzę, że lubisz jazz – stwierdziła.
– Między innymi.
– Między innymi? To znaczy między czym?
– Między czym? Na przykład… Na przykład między Leonardem Cohenem. On jest fajny. Wrażliwy.
Synne milczała dobrą chwilę. Teraz Jokum powinien spytać, czy o n a lubi jazz, ale zabrakło mu siły, to znaczy odwagi, już i tak miał o czym myśleć, na przykład o Giacomettim; powinien poznać jej stosunek do Giacomettiego, zanim zabierze się do jazzu.
– Weźmiesz aparat fotograficzny? – spytała w końcu Synne.
– Nie mam.
– Nie masz aparatu?
– Nie. Przestałem fotografować po Samotnym trio. Po tym zdjęciu, które wisiało. U mnie w domu. W moim pokoju.
Synne wzruszyła ramionami.
– Aha – powiedziała.
Jokum w ostatniej chwili coś sobie przypomniał. Wyjął stary, sfatygowany znaczek FNL i przypiął go sobie na piersi. Uważał, że postępuje słusznie. On też miał swoją historię. Poza tym chciał się znaleźć po bezpiecznej stronie, a to była bezpieczna strona. Synne podeszła bliżej.
– Zamierzasz z tym iść?
– Tak. A czemu nie?
– Czemu nie? Wojna już się skończyła, zapomniałeś? Amerykanie przegrali. FNL wygrał.
– Właśnie dlatego to noszę.
– Poza tym idziemy na wycieczkę. A nie na pochód.
– Mimo wszystko jest pierwszy maja – zauważył Jokum.
Synne odsunęła się, kręcąc głową.
– Jak sobie chcesz.
Teraz była kolej Jokuma na to, żeby podejść bliżej. Musiał się pospieszyć, zanim będzie za późno. A w każdej chwili mogło być.
– Mogę go zdjąć.
– Mnie wszystko jedno, Jokum. Pasuje do ciebie.
Wreszcie opuścili miasteczko studenckie, gdzie powoli, jedno po drugim, otwierały się okna i wywieszano z nich czerwone sztandary jak suche jęzory z pokoi dyszących zgniłym oddechem. Jeśli ktoś potrafi sobie wyobrazić coś podobnego. Poszli na skróty przez ogródki działkowe. Tutaj atmosfera była zupełnie inna. Tu najdrobniejsze drobnomieszczaństwo urządzało sobie cichy bankiet wśród żywopłotów, podczas gdy wielkomieszczaństwo – nieco dalej, w dolinie, gdzie odległości między domami mierzono nie w metrach, tylko w odsetkach od odsetek – wkrótce miało w ten jeden dzień w roku, pierwszego maja, równocześnie uruchomić kosiarki. Wreszcie wyszli na płaskie, niedawno obsiane pola, kierując się w stronę jeziora Sognsvann, i wycieczka mogła się zacząć. Nie ma wycieczki, dopóki się nie przejdzie ostatniej z prób, na jakie wystawia miasto. Niebo wciąż miało w sobie cienie nocy, ale podświetlone słońcem cienkie smugi żarzyły się zielenią. Niemal słychać było, jak wszystko rośnie. To trochę przerażało. Jokum nie pamiętał, kiedy ostatnio był na wycieczce. To musiało być w szkole, jeszcze zanim go zwolniono z tych e k s k u r s j i, jak się wtedy mówiło, tak jak już wcześniej zwolniono go z ćwiczeń na sali gimnastycznej. Nie dosięgał do kwiatów, które mieli zrywać. Natura nie była dla Jokuma naturalnym miejscem. Natura miała humory. Natura była zdradliwa. Na ziemi znajdowało się za dużo rzeczy, o które można się potknąć. Wśród drzew – za dużo rzeczy, o które można zaczepić. Za dużo potworów w powietrzu. Jokum potrzebował czystych powierzchni i kątów prostych. Gdzie zatem było jego miejsce, oprócz dłoni Synne, które trudno uznać za miejsce, raczej za sen poza wszelkimi mapami, poza wszelkimi globusami? Mówiłem to już wcześniej. Miejsce Jokuma było na końcu, ale przez to nie mniej widoczne.
– Idziesz? – spytała Synne.
Jokum szedł za nią. Nie mógł przestać myśleć o Idącym człowieku Giacomettiego. Widział w tym mężczyźnie siebie, oderwanego od podstawy, od swego pierwiastka, uciekiniera z muzeum. Odsunąć od niego te myśli mogły jedynie gołe łydki Synne, ich śliczny łuk, precyzyjne ruchy mięśni przy każdym kroku, ale najbardziej absorbował go gwałtowny przeskok między tymi łydkami a mocnymi butami – coś w braku proporcji między tym, co napięte, a tym, co obszerne, między gładką, delikatną skórą a toporną gumą działało wręcz podniecająco. Czy to miało nastąpić dziś, we wrzosie, w trawie, na mchu, czy to naprawdę dziś miało się stać? Jeżeli tak, to Jokum z radością zaofiaruje się, że będzie leżał na spodzie, z wszelkimi konsekwencjami, a może ona włożyła do jego plecaka jakiś gruby pled? Jokum znów wybrał się na wewnętrzną wędrówkę i znów zabłądził. Słońce zaczęło grzać go w kark.
– Tak, tak – odparł. – Idę.
Już w okolicy gospodarstw w Sogn – pomalowanych na czerwono chałup tuż przy jeziorze Sognsvann, gdzie chłopi nie mogli wziąć wolnego, bo ziemia nigdy nie robi sobie przerwy, dlatego też nie mieli czasu iść na jakiś tam pochód, tylko musieli siedzieć w cieniu z kawą i papierosem i pilnować słońca, bo nim również trzeba się zajmować – Jokum dostrzegł źrebaka, a w każdym razie konia. To on zauważył go pierwszy.
– Źrebak! – zawołał. – A w każdym razie koń!
Podeszli do ogrodzenia i przyglądali się żywemu, w ogóle nimi niezainteresowanemu zwierzęciu, uwiązanemu do słupa. Potem usłyszeli pianie.
Na podjeździe na strych stodoły stał spóźnialski kogut. Jednocześnie minęła ich gęś.
– Idąca gęś – powiedziała Synne. – Skule Waksvik.
Zza węgła wyłonił się mężczyzna, zatrzymał się i patrzył na nich z takim samym brakiem zainteresowania jak wcześniej koń, choć jednocześnie znacząco; zapalił papierosa i sam sobie założył koronę z błękitnego dymu. W końcu poszedł dalej, do szopy, i zniknął im z oczu. Jokum zaryzykował. Teraz albo nigdy. Teraz.
– Idący człowiek – odezwał się. – Giacometti.
– On się nie liczy.
– Nie liczy się?
– Dzisiaj liczą się tylko rzeźby zwierząt.
Zeszli na brzeg Sognsvann i przysiedli na pniu leżącym na prawie całkiem czarnym piasku. Synne zatem nie złapała haczyka. Jokum nie posunął się ani trochę do przodu. Może za bardzo się przejmował porównaniem do rzeźby Giacomettiego. Może tylko tak sobie to rzuciła i nic poza tym. Jokum miał brzydki zwyczaj przykładania zbyt dużej wagi do najdrobniejszych rzeczy, towarzyszący w pewnym sensie całej jego konstytucji, stanowiący przedłużenie jego samego, jakby już i tak nie był dostatecznie długi; dotknęła go nieustanna podejrzliwość, która stale skutkowała tym samym: najgorszym zdaniem, lecz nie o innych, tylko o samym sobie.
– Poza tym nie był zbyt podobny – stwierdziła Synne.
– Kto?
– Ten chłop. Do Idącego człowieka.
Jokum próbował się śmiać, ale skończyło się na kaszlu.
– Może i tak. Ale kto właściwie jest do niego podobny?
– Giacometti mówił, że odwzorowuje tylko to, co widzi. I dodaje do tego swoje sny.
– Albo koszmary. Jak Kafka.
– Właśnie dlatego rzeźby Giacomettiego są takie wyjątkowe.
Jokum usiłował coś wybadać, ale to było jak przewlekanie liny przez ucho igielne.
– Masz na myśli: chude i wysokie?
– To również. Ale chodzi o coś więcej. Na przykład Idący człowiek. On jest… jest…
Synne wyraźnie szukała słów, określeń, czegoś, co mogło oddać jej przeżycia, ale czy istnieje język, który w pełni oddaje to, co myślimy, co widzimy i czego doświadczamy, albo jeszcze gorzej: to, co sobie w y o b r a ż a m y  i  c h c e m y  p r z e k a z a ć? Nie, taki język nie istnieje. Musimy zadowolić się „prawie”, a i ono bywa nieosiągalne. Jokum czekał. Synne i tak trzymała go na łożu tortur. Czy miała tego świadomość?
– On jest uosobieniem samotności – dokończyła.
Jokum skulił się i wygiął plecy.
– Tak, uosobieniem samotności. Idącym.
– Jest też w i d z ą c y m. Samotność uczyniła z niego człowieka widzącego. I właśnie dzięki temu jest, mimo wszystko, taki piękny.
Jokum pozwolił, aby te słowa docierały do niego w milczeniu, i wolno się prostował. Czyżby rozpoczął się jego awans z łoża tortur na złoty tron, a stamtąd prosto do łóżka z baldachimem? Znów odezwało się w nim zdanie z Procesu, to, które nie przypadło do gustu członkom koła naukowego: „prawie wszyscy oskarżeni są piękni”. Czy to samotność łączyła oskarżonego i tego, kto odstaje od innych? Czy to samotność czyniła ich pięknymi? Synne wolniutko uniosła rękę, jakby bała się, że kogoś zbudzi, że w czymś przeszkodzi. Pokazała palcem.
– Zobacz – szepnęła.
Nad wodą leciały – spokojnie i bez pośpiechu – dwie prawdziwe kaczki. Nic więcej. Ale to wystarczyło. Jokum, tak bardzo w tej chwili otwarty na świat, nie mógł oderwać wzroku od tego bezpośredniego piękna, tego narodowo-romantycznego obrazka, zakłóconego jedynie nieuniknionymi śladami postępu – kablami energetycznymi biegnącymi przez las po zachodniej stronie. Zresztą to one tak burczały, a nie nasionka czy trawa, wydawały z siebie przeciągłą elektryczną skargę. A gdyby był jeszcze bardziej wyczulony na repertuar natury, rozpoznałby snujący się w powietrzu zapach woskownicy, a także dostrzegł lobelię jeziorną, rozrastającą się dziko na dnie wzdłuż trzcin w podwodnej szklarni. Zebrał się na odwagę i spróbował zażartować:
– Jeśli wskoczysz do wody, to będę mógł powiedzieć, że widziałem też syrenę.
Synne na chwilę położyła mu rękę na udzie.
– Ho, ho!
Ruszyli wąską ścieżką w głąb lasu, kierując się na północ. Jokum maszerował teraz pierwszy, a im dalej szedł, tym był bliżej. Takie miał silne przekonanie. Był coraz bliżej ziemi obiecanej. Był idącym człowiekiem. Był piękny. Był widzący. Zobaczył biały zadek jelenia znikającego między pniami. Ryś wspiął się po drzewie i ułożył na konarze. Przy szałasie z gałęzi siedziały dwa lwy. Spod paproci koło strumienia wyłonił się żółw. W jeziorze Åklungen dojrzał grzbiet delfina, lśniący w słońcu jak ciemne srebro. Na polanie wśród drzew stał dzik i nie pozwolił się przestraszyć. Nie było takiej rzeczy, jakiej Jokum nie mógł zobaczyć. Odkrywał naturę.
– Zaczekaj na mnie!
Zatrzymał się i Synne wreszcie go dogoniła.
– Widziałeś coś?
– Tylko trochę różności.
Chciała, mimo wszystko, iść przodem, bo inaczej mogli się zgubić. Jeśli uważała, że się znaleźli, to Jokum na pewno nie chciał jej stracić. Zrobił, jak powiedziała, i trzymał się za nią. Szedł w zdecydowanym synkopowanym rytmie. Mógł teraz poświęcić czas na odkrywanie Synne. Odkrył jej blond włosy, ujarzmione w koku i upięte spinkami. Odkrył jej kark, mocne mięśnie po jego obu stronach i napiętą skórę między kręgami a zagłębieniami. Odkrył miękką ruchomość bioder. Łydki odkrył już wcześniej. Odkrył jej chód, sposób, w jaki unosiła stopy, wysoko i powoli, sposób, w jaki je stawiała, najpierw piętę, potem palce, jakby szła po falach. A na domiar wszystkiego zdjęła pulower, nawet się nie zatrzymując, i przez moment, zanim poprawiła bluzę, Jokum mógł odkrywać jej plecy, gładką tablicę zwężającą się ku środkowi, gdzie toczona kolumna schodziła ku kości ogonowej, ku punktowi ciężkości, który w objęciu bioder tworzył miękki krzyż. Pod jej pachami zaś Jokum odkrył dwie wilgotne plamy, rosnące w miarę odkrywania. Na koniec mógł się po prostu pochylić i odkrywać jej zapach, całą jej osobistą perfumerię. Może jednak był nieodrodnym synem swojego ojca. Odkrywał jej odległości. Gdyby Jokum miał władzę nad słowem, tak jak mam ją ja, i mógł wybrać tylko jedno, to jakie słowo wybrałby na opisanie Synne? „Urocza” nie wchodziło w grę. Ale już wiedział. Synne była k l a s y c z n a. Jokum był jazzem, a Synne muzyką klasyczną. Nagle zaplątał się w pajęczynę, która oblepiła mu twarz jak żałobny woal. Chciał ją zerwać, ale się potknął i upadł, na szczęście w bok. Rozciągnął się na poszyciu z plecakiem na górze. Usiłował się podnieść, zanim Synne zobaczy go w takim stanie, ale ona też natychmiast się zatrzymała i położyła palec na ustach.
– Cicho!
Jokum leżał najciszej, jak potrafił. To nie było trudne. Trudno było wstać. Do wstania miał daleką drogę. Synne przez chwilę nasłuchiwała. W końcu się odwróciła i zaczęła się za nim rozglądać.
– Jokum?
– Jestem tu, na dole.
– Widzę. Uderzyłeś się?
– Podziwiam tylko widok.
Roześmiała się i postanowiła skorzystać z okazji, żeby schować pulower do plecaka. Rozpięła jej się przy tym spinka i włosy, dłuższe, niż odkrył to Jokum, opadły mu na twarz jak złota fala, spłukując żałobę pająka. Jokum oddychał przez nos. Ale Synne, niestety, zaraz się wyprostowała, podniosła rękę do ust i jeszcze raz powiedziała:
– Cicho!
Jokum nie słyszał nic oprócz zwierząt żyjących na samym dnie lasu, niewidzialnej i ciężko pracującej menażerii. To było okropne. Upadek nie przyniósł mu nic dobrego. Odległość opadania bardzo się różniła od odległości podnoszenia. Opadanie było tylko krótką eskapadą, podnoszenie się – całodziennym marszem, niekiedy dziełem życia.
– Musisz mi pomóc – szepnął.
Synne powoli się odwróciła. Jej spojrzenie zmieniło barwę. Głos przybrał inny ton. Co się w ten sposób objawiło, zniecierpliwienie czy troska? Jokum miał nadzieję, że to pierwsze.
– Sam nie dasz rady?
– Raczej nie, niestety.

 
Wesprzyj nas