“Bezsenność w czasie karnawału” to ostatnia książka Janusza Głowackiego, wybitnego pisarza zmarłego latem 2017 roku.


Bezsenność w czasie karnawałuNawiązująca formą do słynnego “Z głowy” narracja o współczesnej Polsce, pełna – tak charakterystycznych dla Głowackiego – reminiscencji z życia i kariery autora w Polsce i w Nowym Jorku.

Miejscami dowcipna, ironiczno-sarkastyczna w tonie, gdzie indziej uderzająca w nutę tragizmu, bardzo osobista i poruszająca książka. Składają się na nią ostatnie prozatorskie zapiski autora, nad którymi pracował równolegle z pisaniem scenariusza do głośnego filmu “Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego.

Jak każdy człowiek przyzwoity, ludzi przegranych nie lubię wprost wyjątkowo, a dobroci to już mi nikt zarzucić nie może, poza wróbelkami. A zapisuję to wszystko naumyślnie z nadzieją, że wywołam u czytających poczucie nie żeby zaraz zrozumienia, ale wyższości. To już coś, bo takie poczucie, że się jest lepszym, pomaga, daje sporo radości i nadaje sens życiu. No nie aż tak jak zemsta, chęć odwetu, nienawiść, bo one to już bardzo pomagają.
I człowiek nawet nie zauważy, jak to życie przyjemnie i szybko przeleciało.

(fragment)

Janusz Głowacki
Bezsenność w czasie karnawału
seria Archipelagi
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 17 października 2018
 
 

Bezsenność w czasie karnawału


***

Na bogactwo literatury narodowej składają się doskonałość moralna autora, wysokie walory artystyczne tekstu i doniosłe prawdy czasu. Te prawdy, które będą miały wpływ na życie rodziny, wychowanie dzieci i obronność kraju. Biorąc to pod uwagę, przystępuję do pisania.

Karnawał 2017

Siedzę przy oknie i razem z całą cywilizowaną Europą popijam espresso. Mróz, mgła, śnieg, miasto blade jeszcze po nocy, a Wisła póki co pod lodem. Na parapecie wrony i mewy się tłuką o coś, co wysypałem dla wróbli, czarno-biała pląsawica, wrzaski i kłapanie dziobów. Wróble są w ogóle bez szans. Szare kulki, przycupnięte na gałęziach, boją się poruszyć. Żal mi ich, ale niech zdychają. O co chodzi? To nie są czasy dla małych, siebie też mi nie żal; a co, one mnie żałują? Jak im się nie podobało, to trzeba było wypieprzać z Polski.
Z Krakowskiego Przedmieścia słychać krzyki, może radosne, a może nie. Może ślub albo kondukt żałobny czy chrzciny, albo biczownicy spod krzyża się cieszą z odzyskanej niepodległości, a może to nasi dopadli Syryjczyka? Karnawał w pełni, to w każdym razie pewne.
Czyli popijam sobie razem z całą cywilizowaną Europą espresso i się zastanawiam, czy jak człowiek długo pożył i się napatrzył, to się ma jeszcze prawo uważać za przyzwoitego czy już niekoniecznie. Przecież nawet świnia by się wyrzygała.
Kiedy wybuchła dżuma w średniowieczu to też, owszem, działy się rzeczy przykre, bo jedna trzecia ludzi na ziemi wymarła, ale przynajmniej ogromnie wzrosła religijność, bo wiadomo było, że to kara boska. Kościoły były zatłoczone, że się nie dawało rady dopchać, a domy gry, burdele i szkoły tańca pozamykane. A dziś mnożą się ataki na Kościół katolicki i niedługo może dojść do tego, że biskupowi nie będzie wolno walnąć kleryka. W czasie dżumy w takiej Hiszpanii nawet muzułmanie zaczęli masowo przechodzić na chrześcijaństwo, bo to miało ratować. Trędowatych, włóczęgów i prostytutki już wcześniej przepędzono. Wesoło mrugały stosy, na których prewencyjnie palono Żydów, co było na dżumę lekarstwem najpewniejszym. Wprawdzie święty Augustyn uważał, że Żydów należy tolerować jako część zamysłu Bożego, ale niby jak, kiedy nie było wątpliwości, że to oni zatruwali studnie i dla zmylenia sami z nich pili.
Natomiast uczciwi mężczyźni i kobiety, szanowani politycy i biznesmeni tysiącami biegali po Florencji, Marsylii, Paryżu, Londynie czy Rzymie i w akcie pokuty wyznawali z krzykiem: jestem kurwą, jestem kłamcą, mordercą, złodziejem, cudzołożnikiem, gwałcicielem i oszustem. I dopiero jak się okazało, że to nie za bardzo pomaga, to tych paru, co przeżyło, mówiło potem, że oczywiście żartowali. A muzułmanie, widząc, że wszyscy mrą równo, też machnęli ręką na Chrystusa. I dlatego teraz nie powinno się ich do Polski wpuszczać.
A w ogóle za mało się podkreśla, że dżuma właśnie nasz kraj ominęła. Szła na nas ze wszystkich stron i zatrzymała się na granicy. Może jej nie chciano wpuścić? A może to nasza wyższość moralna? A może opieka Najświętszej Maryi Panny? A może my, Polacy, mamy jak wampiry odporność i tylko zarażamy? W każdym razie zrobiła pętlę i wzięła się na dobre za Niemców. Szczęść Boże i na zdrowie.
Owszem, zdarzały się w naszej historii gorsze chwile, ale nie warto o nich wspominać, bo co to da. Zwłaszcza że nie ma wątpliwości, że jesteśmy pod specjalną opieką i nie boimy się ani dzikiego Putina, ani słabosilnej Europy.
Parapet już wymieciony, duże odleciały, a małe jeszcze bardziej pokurczone. Na pogrzebie Władysława Broniewskiego – poety, co do którego są ostatnio wątpliwości, wydymać go pośmiertnie z historii literatury, nazw ulic oraz ogólnie, czy jednak nie wydymać, bo z jednej strony poeta świetny, były legionista Piłsudskiego, więzień Stalina, ale z drugiej późniejszy komunista i autor poematu o Stalinie właśnie. Ale ja nie o tym. No więc nad grobem przemawiał Stanisław Ryszard Dobrowolski, też poeta, ale kiepski, za to komunista niezłomny, i zaczął tak: „Kiedy umiera poeta, milkną ptaki!” – i wtedy nad cmentarzem przeleciało, kracząc, ogromne stado wron.

Ja

Teraz tak: ja się w tej opowieści będę nazywał Janusz Głowacki. Na to się przed chwilą zdecydowałem i to jest odważna decyzja. Bo mogłem sobie napisać, że ten, co to pisze, się nazywa inaczej, Max F. na przykład albo Tyberiusz Włosiak, czy się tchórzliwie schować jak Stendhal za jakiegoś nieszczęsnego Juliana Sorela. W takim wypadku moje bluźnierstwa, głupoty, świństwa oraz zboczenia idą na tamtego albo są w najgorszym razie porozrzucane na kilku. A tak to na mój rachunek. Czyli to jest właśnie bardzo odważna i uczciwa decyzja, taką się podejmuje raz w życiu i tylko jeżeli się jest absolutnie niezłomnym i najgłębiej wierzącym. A taki właśnie jestem i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ja wiem, ile ryzykuję, ale się nie dam zastraszyć i się nie ugnę. I jak to teraz piszę, to jestem z siebie dumny. Radziłem się w tej sprawie najbliższych – żony Oleny, córki, kochanki, księdza Lutra, za którego pośrednictwem ostatnio najczęściej kontaktuję się z Bogiem. I wszyscy poparli moją decyzję. I też byli ze mnie dumni. Zresztą nie jestem tak zupełnie pewien, bo może jeszcze tak zrobię, że to nie ja piszę… Się napisze, się zobaczy. Skąd mam teraz wiedzieć, jak jeszcze nie napisałem? I się nie będę tłumaczył. Nikt nie ma prawa tego ode mnie wymagać, nie jestem czyimś lokajem!
Czyli ja albo i nie ja siedzimy teraz przy oknie na ulicy Bednarskiej i razem z całą cywilizowaną Europą popijamy espresso i piszemy. Podobno poranek u państwa Pendereckich wygląda tak, że genialny kompozytor pije kawę, a jego piękna żona przegląda nekrologi, żeby sprawdzić, czy może umarł ktoś, dla kogo warto mszę napisać. Ja oczywiście wiem, że to nieprawda, ale piszę. Chyba głównie z zawiści.
Ja się brzydzę zawiścią i uważam, że jest to uczucie najpodlejsze i ohydne, ale jestem zawistny. Jest powiedziane: kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. Ale co to za bliźni, jak mu się na przykład lepiej powodzi albo gorzej? Trochę mi z tego powodu przykro, ale nic nie poradzę.
Wszyscy o zawiści mówią źle, ale ja myślę, że się ją mocno krzywdzi. Dobrze ukierunkowana, jak się do niej doda nienawiść i żądzę odwetu, może doprowadzić do rzeczy pięknych i czystych jak łza albo kryształ. Rozchodzi mi się też o szczęście narodu, bo nienawiść pomaga w życiu, a miłość niekoniecznie. Zresztą wrócę do tego.
Ja wiem, że nie wszyscy mnie lubią albo szanują. Niedawno podszedł do mnie na ulicy jakiś facet i powiedział: „Strasznie chujową książkę napisałeś. Szkoda, tak się dobrze zapowiadałeś”. A jak wyszło Z głowy i na okładce stałem na jednej nodze, drugą się opierając o mur, to dostałem esemesa, czy się staram o rentę inwalidzką. Czyli się człowiek dowiaduje za darmo pożytecznych rzeczy.
Nie lubię, jak mnie ludzie na ulicy rozpoznają, ale jeszcze bardziej nie lubię, jak mnie nie rozpoznają. A może jak się długo żyje, to to już jest jakaś wartość. A to, że ja jestem pogodzony z losem, to niby bez znaczenia? Nie lubię tylko klimatyzacji, telewizji i ludzi.
Trochę za często piszę „ja”. W oryginale Łagodnej Fiodora Dostojewskiego narrator bez przerwy mówi „ja”. Jak ja cierpię, jak ja się potwornie męczę czy upokarzam… W polskim tłumaczeniu tego „ja” jest o wiele mniej. Pewnie tłumacz poprawił, żeby lepiej brzmiało.
Ale się zastanawiam, czy to „ja” to była Dostojewskiego niezręczność, czy może jednak zamierzone. No, żeby podkreślić dziki egoizm tego, który opowiada, odepchnąć Łagodną jeszcze dalej w cień.
W Nowym Jorku na drzwiach niedużego żydowskiego teatru na samym dole Manhattanu zobaczyłem plakat: „Hamlet Williama Szekspira – przetłumaczył i poprawił Izaak Lichtenbaum”.

 
Wesprzyj nas