Czytane po latach reportaże Janusza Rolickiego pokazują, że tamta codzienność nie jest wcale tak odległa od naszej. Nie wszystko przeminęło.​


Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski LudowejAmerykanie mają Johna Howarda Griffina, który ze skórą pomalowaną na czarno przemierzał w latach sześćdziesiątych południe Stanów Zjednoczonych.

Niemcy mają Güntera Wallraffa, sprawdzającego na sobie niemiecką gościnność jako Ali z Turcji.

My mamy Janusza Rolickiego, pioniera polskiego reportażu wcieleniowego, lub – jak sam to nazywa – reporterskich przebieranek.

Rolicki opisywał PRL Gomułki i Gierka widziany oczami budowniczych wstającej z gruzów Warszawy, sezonowych pracowników pegeeru, pijaczków z Dworca Centralnego i kloszardów z ulicy Ordona.

Z jego reportaży publikowanych po raz pierwszy w latach 60. i 70. w „Polityce” i warszawskiej „Kulturze” wyłania się realistyczny obraz codzienności okresu tzw. małej stabilizacji, kiedy „czy się stoi, czy się leży…”. Codzienności głównie szarej, ale przeplatanej grzmotami – porwaniem samolotu, bratobójstwem, głośnym procesem szajki gwałcicieli.

Janusz Rolicki
Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski Ludowej
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 17 października 2018
 
 

Lepsi od Pana Boga. Reportaże z Polski Ludowej


Wstęp

Pierwsze zetknięcie z Januszem Rolickim? Koniec lat osiemdziesiątych. „Przerwaną dekadę” – jego wywiad z obalonym dziesięć lat wcześniej Edwardem Gierkiem, tak jak wszyscy wówczas, czytałem z wypiekami na twarzy. To był wielki bestseller. Ponad milion sprzedanych egzemplarzy.
Po raz pierwszy komunistyczny przywódca uchyla rąbka tajemnicy i opowiada o kulisach swojej potężnej władzy, najbliższych współpracownikach, wrogach, walkach frakcyjnych, koteriach, nielojalności i zemście. To opowieść o zdobyciu i utracie władzy, a także studium przypadku jednego z najpotężniejszych środkowoeuropejskich władców. To też ponadczasowa przypowieść o wiecznych mechanizmach władzy.
Poznałem go bliżej, gdy zaczęliśmy spotykać się w studiach radiowych i telewizyjnych, rozmawiając o aktualnych wydarzeniach politycznych. Janusz Rolicki był wtedy ważnym komentatorem życia politycznego, byłym redaktorem naczelnym „Trybuny”, felietonistą dziennika „Fakt”. Rozmawialiśmy głównie o tym, kto kogo, z kim, przeciwko komu, komu spada w sondażach, a komu rośnie.
Że był prekursorem polskiego reportażu wcieleniowego, dowiedziałem się, wertując stare numery w archiwum „Polityki”. Przebierał się i udawał kogoś innego na długo przedtem, zanim zaczął robić to Günter Wallraff, niemiecki pisarz, uchodzący za klasyka dziennikarstwa uczestniczącego. Na życzenie redakcji zatrudniał się w kolejnych zakładach, pracował tam kilka, kilkanaście tygodni, a potem swoje doświadczenia szczegółowo opisywał w tekstach. Nikt przed nim niczego nie udawał. Jego bohaterowie traktują go jak swojaka, a nie jak pana redaktora z Warszawy, który przyjechał na jeden dzień z gospodarską wizytą i należy mu świat upiększyć.
Na początku lat sześćdziesiątych opublikował dziesięć takich tekstów, ważnych, poruszających i głośnych. Zapewniły mu popularność i rozpoznawalność w świecie dziennikarskim, zanim jeszcze skończył trzydziestkę.
Reportaże Rolickiego to prawda i szczerości. I niezwykłe świadectwo epoki.
Jego teksty przebijają gładką fasadę gomułkowskiej propagandy, obnażając partyjniactwo, kolesiostwo, cwaniactwo, łapówkarstwo.
To Polska sauté, bez pudru i ideologicznych upiększeń. Czysty PRL.
Takich tematów cenzura nie lubiła, ale w reportażu – na tym polegały jego urok i siła – pozwalała na ciut więcej.
Dzięki temu „ciut więcej” możemy teraz przenieść się w czasie, dotknąć historii, zanurzyć się w peerelowskiej rzeczywistości. Z obywatelką Danutą odbierać przydział na wymarzone mieszkanie w częstochowskiej Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej «Wspólnota», z mieszkańcami Włocławka i Płocka walczyć w telewizyjnym Turnieju Miast, stać w kolejce do polskich sklepów przy Kärntner Strasse w Wiedniu, kupować auto na warszawskiej giełdzie samochodowej na ulicy Dzikiej i spotkać się z zapomnianymi obrońcami Westerplatte.
Lubię słuchać jego opowieści o czasach, gdy prasa była potęgą. O początkach „Polityki”, ostatnim redakcyjnym zebraniu w „Kulturze” dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, weryfikacji dziennikarzy, wojnach podjazdowych w telewizji Macieja Szczepańskiego i nakłanianiu Gierka do zwierzeń. Czuję się jak na bardzo ważnym wykładzie z historii mediów drugiej połowy XX wieku, który przeznaczony jest wyłącznie dla mnie. Wiem, że czasy wielkich reportaży gazetowych się już skończyły, wiem, że nigdy nie wrócą – a jednak lubię sobie pomarzyć.
I mam jedną do niego pretensję – że w połowie lat siedemdziesiątych przestał pisać i przeniósł się do Telewizji Polskiej. Był tam ważnym dyrektorem. Zajmował się publicystyką kulturalną, wymyślał programy i sam je prowadził. A i tak stał się jednym z klasyków polskiej szkoły reportażu.

Cezary Łazarewicz

Wprowadzenie

Lata Gomułki i wczesnego Gierka już nie były okrutne, nie wywoływały strachu – jak czasy stalinizmu. Były zwyczajnie prostsze, skłaniały raczej do usypiającej gnuśności. W tamtych latach nie było już tak zwanej „pryszczatej” młodzieży, która śpiewała gromko: „My ZMP, My ZMP, reakcji nie boimy się”. Niedobitki prawicowo–centrowo–liberalne nie odpowiadały im w zaciszu swych domostw: „Pierwsza bombka atomowa i wracamy już do Lwowa, druga bombka byle silna i wracamy już do Wilna!”. A za śpiewanie w knajpie „Czerwonych maków na Monte Casino” już nie szło się do pudła.
Dlatego bez wstydu – bo słyszałem nie raz i nie dwa, że publikowania wtedy w oficjalnym obiegu (innego zresztą nie było) należy się wstydzić – oddaję w państwa ręce moje reportaże z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poprzedniego stulecia. Niemal wszystkie były publikowane w „Polityce” bądź „Kulturze”, a następnie w zbiorach książkowych wydanych w Iskrach i Czytelniku. Jak państwo zauważą, nie kontestowały one wprost rzeczywistości Polski Ludowej, a raczej wiernie opisywały codzienne życie obywateli PRL. Zdarzało się, że mimo nagród, które dostawałem za te teksty, jak większość piszących w PRL miałem pewne przeprawy z cenzurą i władzą. Dwie moje książki zostały zatrzymane przez cenzurę, a niektóre reportaże, jak na przykład „Westerplatczycy”, w ogóle nie zostały dopuszczone do druku w prasie.
Chcąc nie chcąc, moje zaangażowanie w budowę „lepszego jutra” z racji wykonywanego zawodu nieuchronnie falowało wraz z nastrojami społecznymi. Stąd trudno się dziwić, że dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, 14 grudnia 1981 roku, uznałem, że dość tego. Wystąpiłem z partii – a należałem do niej 10 lat – i za karę, zgodnie z zapowiedzianymi rygorami Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, otrzymałem zakaz pisania. Do zawodu dziennikarskiego powróciłem w 1984 roku, już po odwołaniu stanu wojennego.
Reportaż w Polsce Ludowej zdobył nadspodziewanie wysoką pozycję. Jego pierwociny z lat czterdziestych i początku pięćdziesiątych, przyjmujące postać socrealistycznych opowiastek o życiu w Polsce epoki stalinowskiej, w większości służyły apoteozie istniejącej rzeczywistości. Przy wszystkich swych brakach stanowiły one jednak pomost pomiędzy epoką stalinowską a Październikiem 1956, czyli czasem wielkiej kontestacji narzuconego po wojnie systemu politycznego. Zachodzące w prasie zmiany w sposobie opisywania rzeczywistości krajowej wiążą się przynajmniej częściowo z tzw. polską szkołą reportażu, która narodziła się w latach 55–56 i była istotnym elementem najgłębszej w obozie komunistycznym odwilży politycznej. Wtedy to wśród piszących pojawiło się wielu bardzo zdolnych młodych reporterów, którzy na łamach w pierwszej kolejności „Po Prostu”, a następnie „Nowej Kultury”, „Przeglądu Kulturalnego”, „Życia Literackiego”, „Świata”, a z czasem także i prasy codziennej, dawali własne świadectwo istniejącej rzeczywistości, dalekiej od zapowiadanej przez władze świetlanej przyszłości. Cykle reporterskie takie jak „Złoto i dolary” czy „Na spotkanie ludziom z AK” przeszły do historii. W tym miejscu warto powiedzieć, że w tamtych latach Jerzy Giedroyć i Jan Nowak Jeziorański, legendarni animatorzy emigracyjnej polityki kulturalnej, nie raz i nie dwa przecierali oczy ze zdumienia i zastanawiali się, skąd w dokumentnie przecież zglajszachtowanej na modłę sowiecką Polsce znaleźli się ci młodzi ludzie, tak zdolni i przenikliwi, którzy jako autorzy reportaży często wówczas nazywanych literackimi, korzystając z liberalizacji politycznej, skutecznie wyrąbywali coraz to większy obszar wolności wewnątrz komunistycznego systemu. Zresztą jeden z tekstów tu zamieszczonych, „Dej mi udo”, Jerzy Giedroyć opublikował w latach siedemdziesiątych w książce będącej zbiorem krajowych reportaży z wydźwiękiem krytycznym.
Sojusznikami tych młodych reporterów była cała inteligencja. W tym samym czasie swoje okowy zrzucali pisarze, ludzie teatru, filmu, sztuki, a także przedstawiciele świata nauki. Wykazując się rozsądkiem wynikającym ze zbiorowych doświadczeń pokolenia wojennego i powojennego, jeszcze nie kwestionowali wprowadzonego sytemu, chronionego, jak pokazało brutalne stłumienie antykomunistycznego zrywu na Węgrzech, w sposób bezwzględny przez Armię Czerwoną. Walczyli wówczas o to, co było dopuszczalne, a więc większy zakres swobody politycznej i wolności.
Ta walka przyniosła owoce w postaci wielkiej liberalizacji. Dzięki niej życie nad Wisłą stało się bardziej znośne, a władza – w tym cenzura – mniej represyjna. Mimo że późniejsze lata przyniosły wielkie rozczarowania polityczne, a Gomułka odszedł od reform październikowych, polska szkoła reportażu wpłynęła na świadomość dwóch pokoleń czytelników i niewątpliwie także dzisiaj jest dla nich atrakcyjna. Wtedy to rozkwitły talenty Ryszarda Kapuścińskiego, Hanny Krall, Józefa Kuśmierka, Kazimierza Dziewanowskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Jerzego Urbana, Stefana Bratkowskiego, Mirosława Azembskiego, Edwarda Hołdy, Jerzego Ambroziewicza, Aleksandra Rowińskiego, Jerzego Lovella, Zbigniewa Kwiatkowskiego, Stefana Kozickiego, Wojciecha Adamieckiego i wielu, wielu innych. Większość z nich dzisiaj już nie żyje, więc warto upomnieć się o ich twórczość. Pierwszą, a jak domniemywam nie ostatnią jaskółką tej pamięci była wydana niedawno „Antologia Polskiego Reportażu XX wieku” pod redakcją Mariusza Szczygła.
Reportaże, które zebrałem w tej książce, opisywały ten świat powstały po roku 1960, a więc w epoce tak zwanej „małej stabilizacji”. Był to czas wielkich rozczarowań biorących się z zahamowania reform i zaniku mocno rozbudzonych nadziei na rzeczywistą odnowę socjalizmu. Wielkie oczekiwania zostały zastąpione świadomością, że jest jak jest i inaczej nie będzie. Towarzyszyło tym czasom przekonanie, że po latach burzy i naporu należy szukać swego miejsca na ziemi, bez nadmiernych oczekiwań na cud, bo życie jest jedno i następnego nie będzie. Musiało minąć jeszcze jedno dziesięciolecie, aby w życie aktywne wstąpiły dzieci twórców Października, pozbawione złowrogiej, a przez to paraliżującej ich ojców traumy wojennej i stalinowskiej. Ale na razie obowiązywało nad Wisłą hasło zapożyczone wprost od Agnieszki Osieckiej: „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”.
Moim własnym wytrychem do opisu tego czasu stały się tak zwane reportaże uczestniczące, potocznie zwane przebierankami. I tak przez kilka dobrych lat byłem reporterem nierzadko zbierającym informacje i spostrzeżenia z zakrytą przyłbicą – czyli w przebraniu. Ponieważ efekty tych zabiegów prezentowałem na łamach „Polityki”, tygodnika powołanego w 1957 roku przez Gomułkę jako przeciwwagę dla irytującego władzę tygodnika „Po Prostu”, ostatecznie zamkniętego jesienią tamtego roku – moja pisanina spotykała się ze sporym rezonansem.
Dziś mogę powiedzieć, że miałem szczęście, że trafiłem z tymi tekstami właśnie do „Polityki”, którą tworzył najlepszy wówczas zespół dziennikarski. Znalazłem się tam w 1960 roku, w czasie wakacji, jako praktykant z wydziału dziennikarskiego UW. Od razu z inicjatywy sekretarza redakcji Dariusza Fikusa zatrudniłem się na budowie. Spędziłem na niej dwa miesiące. Swoje obserwacje notowałem codziennie w kajecie i na tej podstawie sporządziłem dziennik, który po wydrukowaniu w kilku odcinkach pod tytułem „Janek, podaj wapno”, ku memu zaskoczeniu, okazał się reportażowym wydarzeniem. Stało się tak, bo budowlańcy – oficjalnie sól klasy robotniczej, zwanej wówczas przodującą siłą narodu – zostali opisani bez taryfy ulgowej. Oto zdjęto tych przedstawicieli „przodującego oddziału klasy robotniczej” z marmurowych pomników. Po tym tekście przyszły następne reportaże: z PGR –u, statków rybackich, Ochotniczych Hufców Pracy, opisałem prace konwojentów bydła, likwidatorów szkód gradowych… Ten ostatni okazał się ponadczasową anatomią łapówkarstwa, i to na najniższym, bo gminnym szczeblu.
W 1967 roku przeniosłem się do „Kultury”, tygodnika utworzonego cztery lata wcześniej na gruzach „Nowej Kultury” i „Przeglądu Kulturalnego”. Na jej łamach, również z winietą z napisem „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, podobnie jak w „Polityce”, miałem stosunkowo dużą swobodę w doborze tematów i sposobie pisania.
Moi bohaterowie, muszę od razu powiedzieć, nie byli ani ulubieńcami, ani beneficjentami reżimu. Na ogół byli szarymi ludźmi, szturchanymi przez tych, którzy byli na górze. Należeli do dziobanych, nie dziobiących. Często nazywano ich ludźmi z marginesu. Dzięki temu reportaże, które poniżej prezentuję, są w miarę autentycznym świadectwem codziennego życia w tamtej Polsce.
Sądzę, że nie doceniamy znaczenia epoki PRL. W ciągu tamtego czterdziestopięciolecia bardzo trudnego, czasem zbrodniczego, a zawsze uważanego za siermiężne, narodził się, pamiętajmy, nowoczesny naród polski, który po wojnie jak na szynach przemieszczony został o kilkaset kilometrów na zachód Europy. Naród ten z powodu Holocaustu i powojennej wędrówki ludów został skazany – po raz pierwszy w swych dziejach – na homogeniczność etniczną. Stał się inny, a także mniej liczny od tego z lat przedwojennych. Polska w roku 1945 liczyła zaledwie 22 miliony obywateli. Bezpośrednio przed wojną – 35 milionów. Ponadto z racji potrzeb powojennej epoki industrialnej, wymagającej nowych, przemysłowych umiejętności zdobywanych w szkołach zawodowych, technikach i politechnikach, społeczeństwo zostało poddane przyspieszonej i masowej edukacji. Nie przesadzam: pod koniec lat trzydziestych maturę rocznie zdawało dwadzieścia kilka tysięcy obywateli, a wedle oficjalnych statystyk wśród obywateli II RP analfabeci stanowili aż 37 procent. Według oficjalnych danych w połowie lat trzydziestych w szkołach podstawowych brakowało miejsca dla miliona dzieci. Natomiast ludzie mieszkający w miastach stanowili zaledwie 25 procent mieszkańców kraju.
Powojenna odbudowa Polski była dziełem obitych pokoleń. Warto się nad tym zastanowić i przebadać, jak w tych bardzo złożonych czasach powstały w społeczeństwie fundamenty moralne, na których wyrosło niepokorne pokolenie „Solidarności”. Pokolenie, które jakimś cudem potrafiło wyrąbać Polsce i całej Europie Wschodniej bramę do wolnego świata.

Janusz Rolicki

PS Na prośbę Wydawnictwa do reportaży dodałem komentarzowe glosy, pokazujące tło opisywanych wydarzeń i dalsze losy bohaterów tych tekstów.

Janek, podaj wapno

15 lipca. Zgłaszam się do jednego ze stołecznych zjednoczeń i proszę o pracę w charakterze robotnika niewykwalifikowanego. Kadrowy przegląda moje papiery, dowód i wysyła na badanie do ambulatorium. W ambulatorium dostaję z kolei skierowanie na prześwietlenie i morfologię.

16 lipca. Tracę pół dnia na prześwietlenie w szpitalu na Kasprzaka.

18 lipca. Przychodzę na morfologię, stoję w kolejce wraz z kilkunastu nowo wstępującymi.

20 lipca. Otrzymuję wyniki badań i po pięciominutowej wizycie u lekarza – ze stempelkiem „zdolny do pracy” – przychodzę ponownie do kadr. Dostaję piękną teczkę, która szybko pęcznieje od moich powstających tutaj akt. Czeka mnie teraz przeszkolenie bhp. Wchodzę do sąsiedniego pokoju – przy czterech biurkach siedzi czterech panów. Przerywam im pośniadaniową sjestę. Są z tego wyraźnie niezadowoleni. Po kilku minutach opowiadam już dzieje swego żywota.
– Pan nie pracował na budowie?
– Nie.
– Robota jest ciężka, brudna, może by pan wziął coś innego?
Jestem jednak nieugięty. Mój rozmówca ziewając, tłumaczy:
– No bo, widzicie, ja nie wiem, gdzie pan będzie pracował, czy w transporcie, czy przy maszynach, czy też jako betoniarz, dlatego też nie mogę panu udzielić dokładnych informacji, jak zachowywać się na budowie, aby uniknąć nieszczęśliwego wypadku przy pracy. Niech pan jednak szczególnie uważa, pracując przy windzie. Jeśli będzie wam na głowę leciała cegła, to… uskakujcie.
Na zakończenie rozmowy dostaję instrukcję z uwagami w stylu „Używaj narzędzi ręcznych w należytym stanie” i podpisuję blankiecik, w którym czarno na białym stwierdzam, że jestem już „przeszkolony i poinformowany o grożącym niebezpieczeństwie na danym stanowisku pracy”. Co najciekawsze jednak, ani ja, ani tym bardziej behapowiec nie wiemy, jakie to będzie stanowisko.
Wracam znów do kadr. Niemalże jestem przyjęty do pracy. Moją umowę ma tylko podpisać dyrektor. To jedynie formalność.

21 lipca. Przyjeżdżam do biura o szóstej trzydzieści i zostaję skierowany na jedną z peryferyjnych budów. Inżynier mierzy mnie od stóp do głów, ocenia moje słabosilne bicepsy i mianuje betoniarzem. Następnie idę z pisemkiem do magazyniera i dostaję drelichowy ,,garnitur”. Na budowę wracam z nowo wstępującym ob. L. Ma lat około czterdziestu. Pracował dotychczas na prywatnej budowie, nieźle zarabiał, lecz w zimie był zawsze zwalniany. Teraz już ma dosyć tamtej pracy. W czasie mrozów chce także otrzymywać pensję.

23 lipca. Przyjeżdżam na budowę o szóstej czterdzieści. Otrzymałem przydział do majstra G. Mój szef wypytuje, skąd przybyłem, czy pracowałem już itd., itp. Tłumaczę, że jestem studentem, chcę trochę zarobić, dlatego przyszedłem na budowę.
– Dobrze – odpowiada majster – znajdziemy dla pana robotę.
Przyglądam się swemu nowemu warsztatowi pracy. Będę pracował przy wykańczaniu dużego, czteropiętrowego domu. Dzisiaj załoga budowy przystępuje właśnie do budowania stropu. O siódmej schodzą się robotnicy.
Zostaję przydzielony do grupy betoniarzy – patrzą na mnie podejrzliwie. Jeden z nich pyta:
– Po coś pan tu przyszedł, nie mogłeś pan znaleźć lepszej roboty?
Noszę na windę płytki dachowe. Robota jest ciężka. Pot kapie z czoła. Na szczęście mój współpracownik, Bogdan, jest sympatycznym chłopcem. Wypytuję go, ile można zarobić i jaka jest praca. Bogdan odpowiada – znamy się zaledwie od czterech godzin – dobrze zarobić mógłbyś, jeślibyś znalazł kupca na materiały budowlane.
– Pracując normalnie wyciągniesz, co najwyżej, dwa patyki – słyszę.
Dziś sobota – wypłata. Wszyscy są podnieceni. O jedenastej trzydzieści bractwo zaczyna się wymykać po pieniądze, a o dwunastej praca na budowie zamiera. Co prawda, praca w sobotę trwa do godziny trzynastej, lecz kto by się tam na to oglądał w tak uroczystym dniu. Majster trochę zrzędzi, ale nikt nie zwraca na niego uwagi.

8 sierpnia. Około dziesiątej dochodzą nas wzburzone okrzyki nestora murarskiego S. Szuka sznura elektrycznego długości około 40 metrów. Bez żarówki, w ciemnościach piwnicznych – ani rusz. Co jednak gorsze, za sznur, jeśli przepadł, trzeba płacić. Operator zaczyna liczyć, ile kosztuje metr sznura, a ile 40 metrów. Okazuje się, że kilkaset złotych. Stary denerwuje się więc coraz bardziej. I tak czas nam schodzi szybko. Tymczasem wraca Gienio, który o godzinie ósmej poszedł na piwo. Oczęta mu błyszczą, humorek ma niezły, tłumaczy mi, do czego służy ćwiarteczka i jak się ją chowa przed nieproszonym okiem.

10 sierpnia. Schodzimy się do pracy niezbyt punktualnie. Na rozmowach upływa czas do siódmej trzydzieści. Może gadki trwałyby dłużej, gdyby nie to, że niektórzy „pracusie” – pomni na aktualne hasło „jaka praca, taka płaca” – pędzą nas do roboty. Gdyby nie akord, to doprawdy w czasie tych pięknych dni bez majstra mało kto ruszałby łopatą czy kielnią.
W dalszym ciągu pracuję przy murarzach. Robota w bieżącym tygodniu zorganizowana jest nieudolnie. Pięciu pomocników obsługuje czterech murarzy. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego na budowach marnują tyle cegły. Dzisiaj już rozumiem, bo sam stałem się udziałowcem „w dziele” marnowania. Wraz z kolegami ciskam cegły na taczki, tak że mniej więcej co piąta lub co dziesiąta pęka. Zanim popsuję trochę cegiełek, to przede mną i po mnie robią to inni. Zresztą cegła nie jest towarem reglamentowanym i za nadmierne zużycie dużych kar nie ma. Co innego cement. O, tego towaru majster pilnuje, nad każdym woreczkiem się trzęsie. Ale jak tylko odejdzie od betoniarki, to chłopaki na jedno mieszanie betonu wsypują do bębna nie półtora, a dwa worki cementu. Tak już jest: jeśli się zacznie sypać cement, to wygodniej jest opróżnić cały worek aniżeli połowę. Zaprawy murarskiej też często przed fajerantem kręci się za dużo, rozlewa się przed betoniarką. Następnego dnia przypomina ona bardziej skamielinę niż materiał budowlany.

 
Wesprzyj nas