“Służące do wszystkiego” to pierwsza w naszym kraju książka, która opowiada o losach kobiet pracujących w Polsce w charakterze służących. To także opowieść o potrzebie dominacji lepiej urodzonych nad biedakami, o różnicach klasowych, tarciach i o zmieniającym się społeczeństwie.


Służące do wszystkiegoSprzątały, zmywały, froterowały, prały. Gotowały, cerowały, szyły. Współczuły, przytulały, kochały, ratowały. Ocierały łzy i nosy, bandażowały kolana i składały złamane serca. Bez nich zniknąłby niejeden dom, załamało niejedno życie.

Polskie „białe niewolnice” – zapomniana grupa kobiet z najniższej warstwy społecznej z pierwszej połowy XX wieku: niedoceniona, wykorzystywana, upokarzana i przemilczana do dziś. Wiejskie dziewczęta zaczynające służbę najczęściej w wieku lat piętnastu. Pozbawione prawa do urlopu i wypoczynku, na nogach od świtu do nocy. Zarabiające grosze.

Zaglądamy do ich kuchennych nyż w eleganckich kamienicach i patrzymy, co robią, gdy mają wychodne, obserwujemy je przy pracy i w sytuacji molestowania, wykorzystywania, a także wtedy, gdy muszą oddać swoje często nieślubne dzieci.

Ale praca służącej to mimo wszystko awans i dotknięcie lepszego świata. Dla niektórych służba stanie się epizodem. Inne w rodzinie chlebodawców znajdą przyjaciół i opiekunów.

***

Wspaniała! Tak wiele mówi o korzeniach naszego społeczeństwa, o wyzysku, uległości kobiet akceptujących swój niewolniczy los, ale i o sile ludzkich uczuć, zdolnych przekroczyć klasowe podziały. Dla mnie szczególnie wzruszająca, bo moja niania, która mogłaby być bohaterką tej książki, była jedną z najważniejszych osób mego dzieciństwa. Autorka wykonała ogromną pracę, dziękuję!
Agnieszka Holland

Z reguły nie mają nazwisk, często nawet imion. A przecież to one wyprasowały białe koszule sławnych mężczyzn, których zdjęcia pamiętamy ze szkolnych podręczników. Służące. Nic dziś o nich nie wiemy, a one kiedyś wiedziały wszystko. Kuciel-Frydryszak pozwala nam zajrzeć do miejsca, które historycy dotąd omijali: do „służbówki”. Świetna lektura, otwiera oczy!
Wojciech Orliński

Joanna Kuciel-Frydryszak
Służące do wszystkiego
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 17 października 2018
 
 

Służące do wszystkiego


Od drzwi kuchennych do frontowych,
Tam i z powrotem wiodły drogi
Mieszczańskiej naszej socjologii
I tak się węch klasowy budził –
Zdecydowany podział ludzi:
Od frontu „pan” przychodził, „pani”,
Od kuchni – „człowiek” lub „kobieta”,
Tutaj – „znajomi”, tam – „nieznani”.
Tu – my, tam – oni, jacyś, skądsiś,
Którym zakazał ktoś przez front iść.

 
JULIAN TUWIM, KWIATY POLSKIE

1
DO WSZYSTKIEGO Z DOBRYM GOTOWANIEM POSZUKUJE SIĘ

Ze względu na bezpośredniość współżycia służącej z domownikami mamy prawo wymagać, aby służąca nie miała żadnych wad organicznych, jak np. niemiłego odoru ciała, plam i wyrzutów, zeza, głuchoty, krótkiego wzroku, lub nie była obciążona dziedzicznie udzielającymi się dolegliwościami.
MARIA ANKIEWICZOWA, SŁUŻBA DOMOWA

Mieszkająca w Ameryce Alice Coleman Schelling, pochodząca z łódzkiej kupieckiej rodziny Hechtkopfów, zapamiętała opowieść o tym, jak jej babcia Regina zatrudniała w Łodzi służącą.

– Czy masz kawalera?
– Ta, proszę pani.
– To bardzo dobrze. Cieszę się. Jak ma na imię?
Służąca w zakłopotaniu, wiercąc się, podaje imię.
– To ładne imię. Możesz mieć wychodne ze swym chłopcem w niedzielę.
– Dziękuję pani.
– A ty jak masz na imię?
– Zosia, proszę pani.
– To też ładne imię. Ale jeśli zawołam na ciebie Basiu, Kasiu czy Jasiu, chcę, byś wiedziała, że to chodzi o ciebie, i przyszła, kiedy proszę.

Kiedy po latach Alice Coleman Schelling opisuje tę scenę, komentuje ją w ten sposób: „Kłopotliwa opowieść. Niemiło się ją teraz wspomina. Ale moja babcia była dobrą kobietą. Zagadkowa historia”.
Prawdę mówiąc, nie jest bardzo zagadkowa: wiele dziewcząt – także w innych krajach europejskich – „traciło” swoje imię wraz z rozpoczęciem służby w nowym domu. Powody przedstawiano różne: bo mecenasowa na górze ma już Marysię, więc będziesz Zosią; bo córka ma na imię Anna, dlatego nazywać cię będziemy Rózia. A najczęściej nie podawano żadnych. Francuska historyczka Anne Marie Fugier, opisująca losy francuskich służących w XIX wieku, przypomina formułę, którą dziewczyny słyszały na początku swojej służby: „Moja droga, będziesz się nazywać Marie”. Służąca nie ma swojego imienia i nazwiska, nie ma też głosu. Jest niema, jak naiwna bretońska służąca Bécassine z francuskiego komiksu z 1905 roku, która stała się bohaterką popkultury, a namalowana została bez ust.
W polskiej prasie służące występują często pod hasłem: „Marysie, Kasie”. To wyraz na wpół familiarnego, na wpół protekcjonalnego, czasem życzliwego, a nawet czułego, ale zawsze zabarwionego wyższością stosunku. Z kolei służące wdowy lub mężatki, które spotyka się sporadycznie, nazywane są od imienia męża: Stasiowa, Jędrzejowa. Albo Bazylowa, jak wołano na służącą w rodzinnym domu varsavianisty Stanisława Gieysztora.
Poczciwa, dobra Bazylowa. Zawsze cicha, prawie nic niemówiąca, mała, drobna, sucha, o ustach zaciśniętych i zapadłych policzkach, zawsze w białym fartuchu i białym czepku z rurkowaną kryzką nad czołem, wyniańczyła nas wszystkich i szczerze się do nas przywiązała. Przyjechała z nami z Brześcia, gdzie pozostawiła swoich, i pozostała u nas przez długie lata do śmierci. Kochała nas prawdziwie, chociaż nigdy tego nie okazywała. A ileż to razy skrzyczani przez mamę byliśmy przez nią obdarowywani to pomarszczonym jabłkiem, to zeschłym ciastkiem, to kawałkiem skruszałej ze starości czekolady. Wyjmowała te łakocie ze swojego drewnianego kuferka i nam wtykała. Pachniały one trochę naftaliną i trochę stęchlizną, dla nas był to jednak zarazem zapach dobrego serca Bazylowej.
Kiedy zachorowała, rodzina oddała ją do szpitala, ponieważ siedziała u niej „na darmowym chlebie”, a mama i babcia nie chciały trzymać w domu śmiertelnie chorej obcej kobiety.

Pamiętam ją siedzącą w kuchni babcinej na kuferku przed pójściem do szpitala. Patrzyła na nas z wyrzutem. Przyznać się muszę, że ja, jak i cała rodzina nie odpłaciliśmy za jej przywiązanie równie serdeczną wzajemnością. Wyraziło się to choćby w tym, że gdy odprowadziliśmy trumnę na Wolę, bodaj nikt nie odwiedził jej grobu. A ja w pięćdziesiąt kilka lat po jej śmierci nie wiem nawet, jak ona się właściwie nazywała i jakie miała imię.

O wielu jednak wciąż pamiętają następne pokolenia. Ich powiedzonka są powtarzane wraz z informacją: „Jak mówiła nasza Andzia”, ich przepisy na zupę cytrynową wciąż krążą po rodzinie, a nieliczne listy pisane „do wielmożnej pani” przechowywane są razem z rodzinnymi skarbami. Służące stanowiły ważną część dzieciństwa ich podopiecznych, a baśnie, które opowiadały przed snem, i ciepłe ręce dawały często więcej bezpieczeństwa niż zaprzątnięci własnymi sprawami rodzice, stworzeni do mniej trywialnych czynności. Nie miały własnych spraw, dom państwa był centrum ich świata, a rodzina, której służyły, stawała się ważniejsza od ich własnej. Mimo to, gdy poszukuję w rozmaitych szufladach z rodzinnymi pamiątkami fotografii służących, prawie ich nie znajduję. Wertując stare albumy z początków XX wieku, czasem natrafiam na służącą na ganku przed domem lub na leśnym pikniku, gdy w oddali trzyma na ręku dziecko. W fotograficznym atelier niemal nigdy. Dziwny byłby pomysł zabrania ze sobą służącej do fotografa. Do tego trzeba fantazji Romany Rzepeckiej.
Jest rok 1907. W poznańskim atelier fotograficznym na tle tapety w brzózki widzimy starszą panią w czerni, z wachlarzem w ręku. Otaczają ją córki: pięć wytwornych dziewcząt oraz służąca. Tej ostatniej nie da się pomylić z pannami Rzepeckimi. One w długich eleganckich sukniach z żabotami i falbaniastymi rękawami, z upiętymi wysoko włosami. Ona lekko przygarbiona, onieśmielona, w ciemnym kabatku i białym fartuchu na prostej sukni z haftowanym kołnierzykiem, w koralach i z gładkimi, zaczesanymi do tyłu włosami, z przedziałkiem na środku. „Matka i córki tworzą zamknięty krąg. Nieco z boku stoi gosposia. To dość niezwykłe, że zaproszono ją do oficjalnej fotografii” – pisze Katarzyna Męczyńska, konserwatorka sztuki, autorka monograficznego tekstu o Helenie Rzepeckiej i jej córkach. Rzeczywiście to niezwykłe, ale i te kobiety są nietuzinkowe. Romana Rzepecka, z domu Gex, to z pochodzenia Szwajcarka, nauczycielka francuskiego. Jej córka Helena, założycielka pensji dla dziewcząt, nazywana była najmądrzejszą kobietą w Poznaniu. O służącej nie wiemy niczego, nie znamy jej imienia. Może to Pelasia?
Katarzyna Męczyńska: „Tak nazywano w Poznaniu służące bez względu na ich prawdziwe imię. Stało się to właściwie ich synonimem. Nie da się ustalić, jak miała na imię służąca Rzepeckich, ale można podejrzewać, że skoro zaproszono ją do wspólnej fotografii, była dobrą służącą. Czyli pracowitą, pojętną, zgodną i lojalną”.

Gdy dziewczyna decyduje się na posadę służącej, przyjeżdża do miasta z kuferkiem. Albo tobołkiem – chustką, w której ma cały swój dobytek. Jeśli wybiera się do Krakowa, dobrze wie, dokąd ma pójść: pod pomnik Mickiewicza, gdzie w czwartki zbierają się inne dziewczęta i panie, które potrzebują służby.
„Gromadziły się pod pomnikiem na Rynku – wspominał Władysław Krygowski, społecznik i publicysta – tłumy dziewcząt i kobiet gotowych przyjąć pracę służącej lub dochodzącej obsługaczki. Przypatrywały się im panie domów, krytycznym okiem oceniały ich walory jako pracownic, a zarazem ich ewentualną niebezpieczną atrakcyjność dla pana i panicza. Dziewczęta chodziły lub stały, skromne, zawstydzone, w chustkach lub bez, w co która mogła ubrane, wyczekujące, by podeszła do nich pani «kapeluszowa»”.
Targ pod Mickiewiczem działa do lat dwudziestych XX wieku właściwie na dziko, bez pośredników. Ale czy bezpieczniej jest u tych cwanych rajfurów, czyli stręczycieli służby domowej? Pośrednictwo pracy dla służby domowej kwitnie. Kantory stręczeń to bardzo dobry biznes, kręci się od rana do wieczora. Nad małym stolikiem pełnym papierów pochyla się ajentka. Przegląda książeczki służbowe służących, ich metryki, świadectwa i rekomendacje. Niedaleko na krzesłach siedzą panie z zamożnej klasy.
Przyszły tu po swoją „dziewczynę do wszystkiego”. To służąca, która mieszka z państwem, gotuje, pali w piecu, froteruje podłogi, czyści srebra, robi zakupy, podaje kawę, herbatę, palto, otwiera drzwi, ceruje sfatygowaną garderobę pana, pani oraz panicza. Do wszystkiego.
Dziewczyny siedzą na ławkach pod oknem, wezwane przez ajentkę „do łaskawego wyboru”. W chustkach, kierpcach, zawstydzone, bo często mówią tak, że pani zrozumieć ich nie może. Czekają. Może zostaną wybrane przez jakąś dobrą panią?
Krakowski jezuita Jan Badeni, gdy przyglądał się kantorom stręczeń służby domowej pod koniec XIX wieku, skojarzenie miał jedno: z afrykańskimi targami niewolników.
To ta, to tamta pani, to ku tej, to ku innej kandydatce się zwraca, wypytuje głośno a szczegółowo o umiejętności jej i zdolności; zadaje – zawsze publicznie – tak niedyskretne „prosto z mostu” stawiane pytania, że najmniej nawet wrażliwa dziewczyna pąsem się oblewa; ogląda, opatruje, czy ręce silne i zdrowe, czy w nogach nie ma defektu; przepisuje i reguluje przyszły strój, wychody na miasto, zatrudnienie; wreszcie zatyka sobie uszy na postawione nieśmiałym głosem śmieszne, niemożliwe, wygórowane pretensje.
Ajentka nie wtrąca się do tych rozmów, bo wie, że to pani jest górą, a dziewczyna bez szans. „Zarumieniona, spłakana dziewczyna musi na służbę się zgodzić. Nie zgodzi się dziś na tę, zgodzi się jutro na inną, może jeszcze w gorszych warunkach; zgodzi się, bo głód to despotyczny pan” – pisze Badeni.
Stręczyciele i rajfurki mają złą sławę. Panie narzekają, że to naciągacze, przysyłają nieudolną służbę, aby wymieniać ją jak najczęściej. Dziewczyny zaś mają za złe, że kantory wprowadzają je do „niemoralnych domów i do Żydów”. Warszawa, 1918 rok. Etla Bomsztyk, żydowska dziewczyna, zostaje bez pracy. Rajfurka jest jej jedyną nadzieją.

W piwnicznej brudnej izbie przy ul. Miłej pełno było dziewcząt. Polki i Żydówki, ze wsi, miasteczek i miast, głodne i niewyspane siedziały tu w zaduchu po kilka miesięcy nieraz, chociaż w jedynie dostępnym dla nich zawodzie robotnic domowych nie było niby takiego bezrobocia jak w innych zawodach. Za każdą przesiedzianą noc trzeba było płacić lub dać zastaw. Bywało tak, że panie przychodziły i wybierały sobie pracownice. Podobne to było do kupna konia, np. dziewczyna musiała być tęga, o zdrowym wyglądzie. Następnie odpowiadała na pytania, czy ma narzeczonego, czy lubi chodzić na spacer lub przyjmować gości. Jeśli tak, to jest nieodpowiednia.

Bomsztyk szybko orientuje się, że rajfurka mnoży swoje dochody, oszukując. Gdy już naraja dziewczynę, po jakimś czasie ostrzega panią, że dowiedziała się o niej czegoś złego. Przestraszona pani zwalnia służącą, którą rajfurka „sprzedaje” komuś innemu, a dla pani szuka kolejnej.
Pisarz Józef Hen wspomina:

Kiedy odchodziła służąca, nie dawało się ogłoszenia do gazety „pomoc domowa do wszystkiego potrzebna od zaraz”, tylko szło się do rajfurki. (W Warszawie słowo to oznaczało pośredniczkę, a nie, jak w niektórych innych miastach, stręczycielkę). Rajfurka mieszkała w obszernej izbie w suterenie pod czterdziestym dziewiątym. Podłogi były tam niepastowane, szare od starości, w ogóle niewiele pamiętam z tamtej izby, do której zszedłem z mamą po schodkach, tylko właśnie tę szarość, może spowodowaną skąpym światłem przesączającym się przez okienka umieszczone na poziomie chodnika ulicznego. Pamiętam szarą chustkę na głowie rajfurki i szare dziewczyny siedzące z opuszczonymi głowami na żelaznych łóżkach, z węzełkami u nóg, czasem z odrapanymi walizkami.

Potem rajfurka zjawia się w domu razem z kandydatką i matka przepytuje dziewczynę: „Czy umie gotować? Czy czysta? Czy uczciwa? Czy samodzielna? Dlaczego od tamtych państwa odeszła? Czy nie latawica? Żadnych odwiedzin sobie nie życzę”.

Rajfurka nie była gadatliwa. Zapewniała tylko, że kandydatka to chodzące złoto. „Będzie paniusia zadowolona. Niech nie doczekam jutrzejszego dnia… Czy ja nie wiem, kogo pani trza przysłać?” I jeszcze do tamtej: „Będziesz miała taką panią, jakiej w życiu nie miałaś. Błogosławić będziesz ten dzień, w którym weszłaś do tego mieszkania. Łyżka cukru więcej nie ma tu znaczenia”. (Była to prawda. Przed służącą wszystko stało otworem i mamie przez myśl by nie przeszło żałować jej jedzenia albo coś odliczać czy trzymać pod kluczem). Teraz referencje. Kandydatka otwierała torebkę, wyjmowała płócienne zawiniątko, a z niego pożółkłe, posklejane „rekomendacje”, zawsze takie same: że samodzielna, że uczciwa i tak dalej. Ja się tylko dziwiłem, że skoro one wszystkie są takie nadzwyczajne, to czemu tak często zmieniają miejsce.

Na początku XX wieku w samym Krakowie działało trzydzieści sześć kantorów stręczenia służących. Gazety przestrzegały, że są pozbawione nadzoru, choć w większości miast istniały policyjne wydziały do spraw kontroli kantorów służby domowej i policjanci regularnie wizytowali te miejsca. Problem dotyczył miast mniejszych. „Goniec Częstochowski” w 1907 roku alarmował, że w mieście brakuje biura kontroli, a dwa działające w Częstochowie kantory nie dają rękojmi, że służąca będzie się prowadzić moralnie, wypełniać swoje obowiązki i że nie okradnie państwa.
Niepotrzebnie się dziennikarze „Gońca” martwili, służące stanowiły najbardziej kontrolowaną grupę społeczną, zaraz po prostytutkach. Często zresztą wpadały w sidła stręczycieli prostytutek. Jeśli nie znały nikogo w mieście, były naprawdę w kłopocie.

 
Wesprzyj nas