Warszawa, rok 1931. Czas katastrof lotniczych, zdrady oficera sztabu generalnego i upadku słynnego kabaretu Qui Pro Quo.


Śledztwo ostatniej szansyTo nie jest także dobry rok dla szefa Brygady XI Specjalnej Urzędu Śledczego – podkomisarza Kornela Strasburgera. Wkrótce zmierzy się on z jeszcze większym wyzwaniem – sprawą, która stanie się dla niego i jego podwładnych ostatnią szansą.

Podkomisarz Kornel Strasburger przeżywa kryzys. Nie układa mu się w życiu osobistym, jeszcze gorzej jest w zawodowym – jemu i jego ludziom grozi zesłanie na prowincję. Wtedy otrzymują sprawę ostatniej szansy.

Brygada Specjalna ma pomóc wywiadowi w rozbiciu siatki szpiegowskiej. Kto odpowiada za zamachy na wybitnych polskich konstruktorów? Kolejni zdrajcy w sztabie generalnym? Gospodarze modnych salonów? Żydowscy komuniści, z których Sowieci stworzyli oddział dywersyjny?

By rozwiązać tę sprawę Strasburger, musi niejednokrotnie przekraczać granice prawa, poznać największe tajemnice wywiadu, poznać historię własnej rodziny i ludzi bardziej tajemniczych niż chasydzi.

To, co kryje się za zamachami, zaskoczy wszystkich…

Grzegorz Kalinowski
Śledztwo ostatniej szansy
Wydawnictwo Muza
Premiera: 3 października 2018
 
 

Śledztwo ostatniej szansy


PROLOG

Sobota, 21 marca 1931

Dla mieszkańców eleganckiego profesorskiego domu przy Grójeckiej 43 dźwięk silnika samolotu nie był niczym nadzwyczajnym, ponieważ niedaleko znajdowało się Lotnisko Mokotowskie. Maszyna, która nadleciała nad ulicą w sobotnie popołudnie, wydawała jednak odgłosy zmuszające do spojrzenia w górę. Silnik pracował dziwnie: najpierw zawył, po czym przycichł, a po chwili znów wszedł na wysokie obroty.
To nie jest normalne, pomyślał Krzyś Zawadzki, który wracał właśnie ze szkoły i był już na podwórku przed swoim domem. Bez zastanowienia obrócił się na pięcie i popędził z powrotem na ulicę.
Warkot nadlatującego samolotu narastał, maszyna zaraz wyłoni się znad dachów wysokich budynków otaczających plac Narutowicza. Krzyś spojrzał na zegarek, jakby uczestniczył w jakimś historycznym wydarzeniu. Samolotem tym na pewno nie był Lotowski fokker, bo symfonia na trzy silniki grana przez taką maszynę jest niepowtarzalna, a ten samolot musiał mieć tylko jeden motor. I tak było, od razu rozpoznał charakterystyczną sylwetkę najnowszego dzieła inżyniera Puławskiego, jednosilnikowej latającej amfibii PZL-12. Samolot leciał jak pijany, miotało nim po niebie, jakaś niewidoczna siła ściągała go w dół, po czym pełna moc silnika podrywała w górę, nie płynnie jednak, lecz tak, jakby pijany człowiek wchodził po schodach, potykając się o stopnie i odbijając od ściany do poręczy. Czyżby to z powodu wiatru, którego silne podmuchy dawały się dziś we znaki? Pilot na przemian poddawał się temu naporowi, po czym dodawał gazu, maszyna próbowała wyszarpnąć się w górę, jakby była wciąganym przez wir topielcem, bezskutecznie – dachy domów stojących przy ulicy Kaliskiej i kocie łby były coraz bliżej. Posadzi go czy nie? – zastanawiał się Krzyś, zagryzając wargi tak, że pojawiły się na nich kropelki krwi.
– Boże, daj mu go posadzić! – krzyknął.
Na próżno, nie pomogły jego prośby i zaklęcia. Samolot wleciał między domy i na szczęście nie zawadził o żaden z nich, lecz zwalił się na ulicę bokiem i pod takim kątem, który uniemożliwił pilotowi wykonanie hamującego impet ślizgu. Stało się to kilkaset metrów od Krzysia, widział to na własne oczy i słyszał huk. W powietrze wzbił się uliczny pył oraz lecące na boki fragmenty kadłuba samolotu amfibii. Krzyś rzucił klipę na ziemię i puścił się biegiem na miejsce katastrofy. Tym razem nic go nie ominie.
Przed niespełna rokiem niedaleko stąd, przy Kopińskiej, spadł breguet XIX i zginęły trzy osoby: dwóch lotników i mieszkaniec domu, w który trafił samolot. Wydawało się, że ogień strawi całą dzielnicę, płonęły trzy domy, a maszyna wypalała się, wisząc na drutach telefonicznych i telegraficznych. Krzyś siedział wtedy w szkole, więc ominęło go to niezwykłe widowisko, teraz jednak był blisko. Biegł niemal sprintem obok kamienicy Monopolu Tytoniowego i wytwórni papierosów, minął Węgierską, gdzie było już prawdziwe przedmieście, prawie wieś, choć między małymi domkami budowano nowe gmachy. To właśnie przy jednym z nich, u zbiegu Kaliskiej i Sękocińskiej, wciąż jeszcze otoczonym drewnianym płotem, leżały szczątki maszyny.
Od wypadku minęły nie więcej niż dwie minuty, a on już był na miejscu! Ludzie z okolicznych domów wyciągnęli z wraku pechowego lotnika. Mimo krwi zalewającej mu twarz Krzyś go rozpoznał – to był sławny inżynier Zygmunt Puławski, konstruktor doskonałych myśliwców i maszyny, z którą właśnie się zwalił. Na miejscu byli także dwaj policjanci, którzy zjawili się w okamgnieniu. Rzadko się zdarza, by samolot runął niemal wprost na komisariat, a tak się właśnie teraz stało, bo XXXIII komisariat Policji Państwowej znajdował się dwieście, góra trzysta metrów od miejsca katastrofy!
– Zmykaj, mały, tu nie ma żadnych widoków dla takich młodych kawalerów jak ty. Szoruj, chłopaku, do domu, a jeśli twój ojciec jest lekarzem, to niech tu czym prędzej przybiegnie, może jeszcze da się go uratować! – Przodownik policji obrzucił Krzysia uważnym spojrzeniem i dodał: – Ktokolwiek tym nieszczęśnikiem jest.
– Mój ojciec nie jest lekarzem, wykłada na uczelni przy Opaczewskiej, a ten pilot to inżynier Zygmunt Puławski – wyjaśnił Krzyś najbardziej pewnym głosem, na jaki było go stać. – A ja nie jestem wcale taki mały, niedługo skończę siedemnaście lat!
Tym razem policjant spojrzał na niego sceptycznie i zapytał:
– Znasz go? A skąd? To ktoś z rodziny?
– Pewnie, że znam! Kto by go nie znał! To wielki konstruktor… Wiem, bo chodzę do aeroklubu!
– A ja go tam nie znam! To znaczy teraz już znam… – Policjant pochylił się nad rannym. – Słabo z tym panem inżynierem, nieprzytomny, ale dycha. Jeszcze dycha. Nie przeszkadzaj, mały, nic tu po tobie. Zmiataj stąd, bo zaraz przyjedzie ambulans pogotowia ratunkowego, trzeba im umożliwić dojazd do rannego!
W tym momencie Puławski otworzył oczy, spojrzał zamglonym, nieprzytomnym wzrokiem na Krzysia i jęknął.
– Chyba mnie poznał! – wykrzyknął Krzyś i ku zaskoczeniu policjanta schylił się, niemal na czworakach przebiegł pod jego ręką i wcisnął się między ludzi udzielających pomocy inżynierowi.
– Panie inżynierze, panie inżynierze!
Przycupnął przy rannym pilocie, a ten wyszeptał kilka słów.
– Co mówi?! – krzyknęła pielęgniarka, która nadbiegła z pobliskiej fabryki tytoniu. Odciągnęła go od Puławskiego. – Powiedz, chłopcze!
– Nic – szepnął Krzyś, do którego powoli docierało, że to nie zabawa w puszczanie szybowców, że doszło do prawdziwej katastrofy i ma przed sobą umierającego człowieka. – To majaczenie. Z nim naprawdę jest źle – powiedział z powagą, starając się nie rozpłakać.
Tuż za pielęgniarką nadbiegł z fabryki lekarz. Przyszli też robotnicy, którzy na wieść o katastrofie przerwali pracę.
– Nic tu po tobie, chłopaku – powiedział ktoś do Krzysia, a on czuł, że robi się coraz bledszy. – Zmiataj do domu, bo zemdlejesz, a lekarze mają już pacjenta.
Krzyś rzeczywiście czuł się słabo, ale nie miał zamiaru nikogo słuchać. Lekarz, pielęgniarka i gapie skoncentrowali się na inżynierze Puławskim, wykorzystał więc to, podszedł do maszyny i ostrożnie zajrzał do szczątków kadłuba. Doskonale wiedział, że samolot jest dwumiejscowy, więc spodziewał się zobaczyć jeszcze jedne zwłoki. Z inżynierem latała często jego narzeczona, panna Hanna Henneberg, pilotka, która szkoliła się w aeroklubie. Nie zobaczył jednak zwłok, lecz coś, czego zobaczyć się nie spodziewał: dwa betonowe bloczki. Ja jednak jeszcze mało wiem o lataniu, pomyślał zdziwiony. Dalsze rozważania przerwała syrena karetki pogotowia. Nieprzytomnego, ale wciąż jeszcze żyjącego Puławskiego ułożono na noszach i wsunięto do ambulansu.
Nic tu po mnie, pomyślał Krzyś, widząc, że przyjechała także ciężarówka z policjantami, którzy zaczęli odsuwać gapiów i otoczyli kordonem szczątki maszyny.
Ruszył więc do domu. Po drodze, na środku trotuaru, leżała porzucona przez niego teczka, a w mieszkaniu czekała z obiadem gosposia Gabriela. Gdy o niej pomyślał, zrobiło mu się raźniej. Zawsze potrafiła go pocieszyć…

ROZDZIAŁ I

w którym aspirant Pancer wygłasza ważną deklarację, alkohol jest najlepszym lekarstwem na samotność, a w starciu z bólem egzystencji przegrywają największe autorytety i przyjaźnie.

Wtorek, 18 sierpnia 1931, Warszawa

Komisarz Kornel Strasburger czuł się coraz marniej. Alkohol począł z niego parować wszystkimi porami i zdawał się wychodzić z organizmu nie samotnie, lecz z resztką sił. Trzeba się skupić, mieć dobrą bokserską sylwetkę, by przynajmniej sprawiać dobre wrażenie. Ustawił się jak należy, bokiem, na lekko ugiętych nogach i z wysoką gardą. Było to zbawienne w skutkach, bo dzięki temu mógł sprawniej wykonać unik przed ciosem, który niczym pocisk poszedł w jego kierunku. Była to kolejna fanga mogąca zakończyć walkę i gdyby nie chwila koncentracji i skupienia, pewnie by taka była. Raz za razem ten gnojek dawał mu pokaz siły, szybkości i sprawności. Musi wytrwać, przeczekać napór tego cholernie mocnego i aroganckiego typka. Przystojniaczek Faustyn, nazywany przez wszystkich Faustem, był doskonałym bokserem, który swoimi atutami, siłą i pewnością siebie, grał z wielką swobodą. Teraz, po wyprowadzeniu kolejnej serii ciosów, w ogóle niezdyszany, uśmiechnął się do posapującego Strasburgera, odgarniając blond włosy, które opadły mu aż na kwadratową szczękę. Pieprzony modniś, ale przyoszczędził na dobrej brylantynie, pomyślał podkomisarz Strasburger i też się uśmiechnął, bo wyobraził sobie, jak z twarzy napastnika znika zadowolenie. Na razie jednak to on się cofał, lecz robił to powoli, bez paniki, tak by zachować kontrolę i żeby oddanie inicjatywy silniejszemu przeciwnikowi było taktyką, a nie ucieczką. Był w defensywie, nie tracił jednak pewności siebie. Znów kolejna seria ciosów, z których jeden odebrał mu oddech. Przywarł do przeciwnika, żeby w klinczu zyskać na czasie i odpocząć.
– Znów był bal i znów się lała wódzia strumieniami – zasyczał mu tamten do ucha. – Zaraz panu komisarzowi zacznie brakować sił!
Faust go przecenił, bo sił brakowało mu od dawna! Strasburger zebrał się jednak w sobie i odskoczył, chcąc mieć przeciwnika na dystans, by lepiej przewidzieć jego ruchy. To szarpnięcie wypompowało z niego siły, czas nie pracował na jego korzyść, coraz bardziej dawały o sobie znać zmęczenie i kac. Trzeba to skończyć jak najszybciej, tylko jak?
– No chodź, cwaniaku – starał się sprowokować napastnika.
– Idę, hincie[1], ale nie sam! – zaśmiał się tamten, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej nóż. – Nudzi mi się już ta zabawa, a na mnie czeka towarzystwo i panienki, więc załatwimy to ekspresowo, jeszcze dwie minutki i padniesz. – Z ciemności dobiegł śmiech, bo obserwatorom tych coraz bardziej nierównych zmagań spodobały się słowa silnego młodzieńca.
Tylko Strasburgerowi nie było do śmiechu, dla niego żarty skończyły się już dawno temu, a teraz zaczęły się poważne kłopoty. O tym, że nie będzie łatwo, przekonał się już na starcie. Wydawało mu się, że załatwi tego pewnego siebie szczeniaka tak jak wielu innych, że zrobi to jak zwykle, czyli tak, jak robią to rewolwerowcy na westernach: błyskawicznie wyciągają broń i w try miga kończą konfrontację. Strasburger zawsze robił to w okamgnieniu, tym razem jednak coś poszło nie tak. Może to wina kolejnej ciężkiej, zakrapianej alkoholem nocy, a może przeciwnik był zbyt czujny i szybki? Pewnie jedno i drugie, więc skurwiel czytał w nim jak w otwartej książce, unikając tego, co spotkało już wielu przed nim. Do tej pory niemal każdy czyhający na zdrowie czy życie Strasburgera kończył, spoglądając bezradnie i w strachu w lufę jego służbowej broni, a że umiał jej używać, o tym wiedzieli wszyscy, bo to przecież on przyczynił się do śmierci sławnego Krwawego Wiktora!
Tym razem nic nie poszło po jego myśli, bo gdy wyciągał rękę, otrzymał silnego kopniaka w dłoń, a rewolwer poleciał w dal, koziołkując w powietrzu, i upadł gdzieś w ciemnym kącie. Strasburger chciał poszukać go wzrokiem, musiał jednak koncentrować się na szybkich, mocnych pięściach przeciwnika. Modniś dobrze walczył, serie ciosów wyprowadzał z rozmysłem. Ta ostatnia sprawiła, że po kilku uderzeniach Strasburger odsłonił pierś i ciosy na moment pozbawiły go oddechu, a potem dostał potężną fangę w nos. Było blisko nokautu, a za chwilę będzie jeszcze bliżej. Teraz musiał skoncentrować się przede wszystkim na prawej ręce przeciwnika uzbrojonej w nóż. Faust Pancer nie był tępym osiłkiem, lecz spryciarzem, który miał wszystko przemyślane, a więc teraz na pewno będzie chciał zmniejszyć dystans i doprowadzić do zwarcia, by zadać z bliska śmiertelny cios nożem. Robiło się gorąco. Po czole Strasburgera spłynęła kropla potu, było przecież lato.
Pocił się nie tylko z emocji i wysiłku, ale też z powodu kieliszków wódki wypitych poprzedniej nocy oraz kufli piwa, którymi gasił pragnienie następnego dnia.
– Męczy cię kac, psie – szepnął tamten, podchodząc coraz bliżej.
Strasburger ruszył do przodu, mając do dyspozycji tylko gołe pięści. Zaskoczył tym Pancera, odchylił się niemal jak dyskobol, ale zrobił do przodu tylko pół kroku, co zaakcentował mocnym tupnięciem. Przystojniaczek zamierzał go obejść i wbić mu nóż między żebra, on jednak to przewidział, czekał na to i chciał założyć mu dźwignię, ale przeciwnik też przewidywał więcej niż jeden ruch do przodu. Faust odskoczył, po czym stanął z opuszczonymi rękoma i się zaśmiał.
– Dobrze, że odpuściłeś, cep przeszyłby powietrze, a ja nie potrzebowałbym nawet noża, skontrowałbym cię sierpowym na podbródek, później wziąłbym pod obcasy, a na koniec popieścił majchrem. Ale co się odwlecze, to nie uciecze, może lepiej wcześniej niż później, skoro nie masz już siły?
Nim te słowa wybrzmiały, blondyn dopadł do komisarza z nożem wycelowanym w jego brzuch. Strasburger odskoczył, zginając się w paragraf, i właśnie wtedy poszedł lewy zamachowy. A więc pchnięcie nożem było tylko na wabia, dla zmyłki, żeby spodziewał się czegoś zupełnie innego! Szarpnął głową w tył tak, że o mało nie skręcił sobie karku, ale się opłaciło: pięść przeleciała obok. Brakło niewiele, tak niewiele, że w nosie i na policzku poczuł podmuch. Od ciężkiego nokautu dzielił go milimetr, góra dwa, niechybnie straciłby przytomność, a później pewnie i życie, ugodzony nożem.
Kornel Strasburger jednak nigdy nie pękał, a od czasu krwawej walki w willi na Saskiej Kępie był gotowy na wszystko. Pokonanie dwóch byłych zapaśników z cyrku przy Okólniku, którzy zarabiali na życie jako zawodowi mordercy, dodało mu pewności siebie. Wykorzystał to, że Faust z trudem złapał równowagę i przez chwilę stał w wykroku, i kopnął go tam, gdzie powinno najbardziej boleć.
– O kurwa, moje jaja! – usłyszał ryk.
Walka była skończona. Aspirant Faustyn Pancer leżał skulony na macie i wył, jakby powtarzał mantrę:
– O kurwa, moje jaja!
– Ja tego nie rozmasuję! – zastrzegł starszy przodownik Zyga Stolarczyk, który wyłonił się z mroku.
Młodzi śledczy, aspirant Tomasz Jung i posterunkowy Wincenty Rybski, zaśmiali się cicho, bo nie przepadali za Pancerem, którego uważali za dupka. Ich śmiech zagłuszyły oklaski policyjnej publiczności.
– Znakomity finał, panie podkomisarzu. Piękny pokaz na koniec ostatnich zajęć przed urlopem! – Komisarz Władysław Pytlasiński bił brawo potężnymi dłońmi. – Możemy już zapalić światło!
Ktoś przekręcił bakelitowy włącznik i w sali zrobiło się jasno. Dopiero teraz Strasburger zobaczył, że rewolwer leży blisko niego. Cholera, w takich sytuacjach przydają się latarka i gwizdek, ale on nie wypychał sobie kieszeni takimi rzeczami, przecież musiały się w nich pomieścić portfel, zapalniczka, papierośnica i zapasowa paczka papierosów.
Podniósł rewolwer i schował go do kieszeni, po czym podszedł do Pancera. Młody, dobrze zbudowany śledczy był teraz jak swoja własna miniaturka. Leżał zwinięty w precelek i wciąż jęczał.
– O kurwa, moje jaja…
– Przepraszam, mierzyłem w brzuch! – szepnął mu do ucha Strasburger, podnosząc z maty drewnianą atrapę noża. – Gdybym był bardziej wygimnastykowany, przynajmniej tak jak pan, pokusiłbym się o trafienie pana szpicem buta w czubek brody. Trudno, wyszło, jak wyszło.
– Nie musiał pan tak mocno! – stęknął Pancer.
– Naprawdę mierzyłem w inne miejsce, ale straciłem równowagę. – Strasburger łgał jak najęty, a na koniec klepnął młodszego kolegę w ramię.
– Ale dlaczego tak mocno?
– Bo nie lekko, panie aspirancie – powiedział dobrotliwym tonem starszy przodownik Stolarczyk. – Chciałem tylko zauważyć, że gdyby pana cios dosięgnął nosa pana komisarza, toby mu ten nos razem z głową i płucami odleciał. Nie żałował pan siły.
– Biłem zamachowym, żeby pan komisarz miał czas na unik – tłumaczył się Pancer z głupkowatym, przymilnym uśmiechem, który na jego wykrzywionej bólem twarzy wyglądał jak grymas.
– Poszła taka torpeda, że ledwie się wywinąłem. O mało nie urwałem sobie głowy, panie kolego. – Strasburger rozmasowywał sobie kark i szyję, jakby chciał pokazać Pancerowi, że obaj ponieśli straty.
– To była dobra walka, panowie – pochwalił ich komisarz Pytlasiński. – Chodzi mi nie tylko o taktykę i sprawność fizyczną, ale i o prowokację. Pan aspirant pięknie wszedł w skórę bandziora. Jest pan młodym policjantem, ale znakomicie wczuł się pan w tę rolę! Ten język, ta intonacja, zupełnie jakbym słuchał starego recydywisty, brawo, brawo!
– Ale summa summarum przegrałem – stwierdził, krzywiąc się, Pancer, który wciąż siedział na macie i masował obolałe krocze.
– To była najdłuższa walka, jaką musiał stoczyć pan podkomisarz – powiedział Pytlasiński, śmiejąc się. – On zawsze działał jak rewolwerowiec, w okamgnieniu wyciągał rewolwer i było po wszystkim. Aż do dzisiaj. No, ale skoro nie zakończył pan walki w pierwszej sekundzie, potrafił pan postawić akcent na koniec rundy – zwrócił się do Strasburgera. – Podobała mi się próba założenia dźwigni, ale w końcu musiał pan improwizować i zakończyć walkę za pomocą brudnego triku. Ten kopniak to był prawdziwy majstersztyk, panie komisarzu. Majstersztyk!
– No, wstawaj pan. – Stolarczyk zaczął podnosić Pancera. – Skoro wielki Pytlas mówi, że było git, to znaczy, że było git. Niejeden dałby się za taki komplement porąbać!
Starszy przodownik nie przesadzał, bo zanim Władysław Pytlasiński został komisarzem do spraw samoobrony, zaczął uczyć w szkole policyjnej i prowadzić zajęcia z warszawskimi funkcjonariuszami, był największą gwiazdą zapasów. To on przetarł drogę na szczyt Zbyszkowi Cyganiewiczowi oraz Teodorowi Sztekkerowi, będąc pierwszym mistrzem świata pochodzącym z Polski, i nawet po ich wielkich sukcesach pozostawał największym zapaśniczym autorytetem.
Na twarzy aspiranta Faustyna Pancera pojawił się uśmieszek.
– Kiedyś to ja postawię kropkę nad „i” – powiedział butnie.
– Nie sądzę – odrzekł Strasburger z czarującym uśmiechem.

 
Wesprzyj nas