“Udręka i ekstaza” to zbeletryzowana biografia jednego z najbardziej znanych artystów stworzona przez mistrza pióra.
„Udręka i ekstaza” to powieść o życiu i twórczości Michała Anioła. By ją napisać, Irving Stone na kilka lat przeniósł się do Włoch, gdzie z sumiennością szperacza i fascynacją pasjonata Renesansu podążał śladami swojego bohatera i jego wielkich dzieł.
Dzięki tym poszukiwaniom i niebywałemu talentowi narratorskiemu Stone’a towarzyszymy Michałowi Aniołowi w życiu i podczas pracy, razem z nim mieszamy farby i sprawnie uderzamy dłutem w marmur, dowiadując się, jak powstały jego mistrzowskie freski, harmonijne rzeźby, cudowne płaskorzeźby i wspaniałe obrazy…
Irving Stone (ur. 14 lipca 1903 w San Francisco, zm. 26 sierpnia 1989 w Los Angeles) – amerykański pisarz, autor zbeletryzowanych biografii artystów, pisarzy i uczonych, m.in. “Pasja życia” (Lust for Life, 1934) – oparta na biografii Vincenta van Gogha, “Jack London: Żeglarz na koniu” (Sailor on Horseback, 1938) – oparta na biografii Jacka Londona, “Miłość jest wieczna” (Love is Eternal, 1954) – oparta na historii małżeństwa Abrahama Lincolna i Mary Todd, “Udręka i ekstaza” (The Agony and the Ecstasy, 1961) – oparta na biografii Michała Anioła, “Pasje utajone czyli życie Zygmunta Freuda” (The Passions of the Mind, 1971) – oparta na biografii Zygmunta Freuda, “Grecki skarb” (The Greek Treasure, 1975) – oparta na historii odkrycia Troi Heinricha Schliemanna, “Opowieść o Darwinie” (The Origin, 1980) – oparta na biografii Karola Darwina.
Udręka i ekstaza
Przekład: Aldona Szpakowska
wydanie 3
Wydawnictwo Muza
Premiera w tej edycji: 24 października 2018
Udręka i ekstaza
Nic mistrz najlepszy pomyśleć nie zdole
Poza tym, co już w marmurze spoczywa
W pełnym zarysie i co wydobywa
Jeno dłoń, ducha spełniająca wolę.
*
Jak może, pani, być, co z doświadczenia
Znane, że dłużej przetrwa rzeźba żywa,
Którą dłoń z głazu twardego wyrywa,
Niż twórca, co go czas w popiół zamienia?
*
Jeśli dla pięknej sztuki (którą duchy
Z nieba przynoszą i która pokona
Naturę, kto się odda jej trudowi)
Jam się urodził ni ślepy, ni głuchy,
Pięknu pokrewny ogniem mego łona –
Winien ten, co mnie przeznaczył ogniowi.
MICHELANGELO BUONARROTI
Księga pierwsza
Pracownia
1
Siedział przed lustrem w sypialni na piętrze i szkicował swą szczupłą twarz, wystające kości policzkowe, ciężkie powieki nad szeroko rozstawionymi oczyma koloru bursztynu i ciemne kędziory, bezładnie spływające na szerokie, płaskie czoło.
„Źle mnie zaprojektowano – rozmyślał trzynastolatek w poważnym skupieniu. – Głowa nieprawidłowa, za duże czoło na te usta i brodę. Należało użyć miary murarskiej”.
Uniósł lekko swoje gibkie ciało, tak by nie obudzić czterech braci, którzy z nim spali, i nastawił ucha w stronę Via dell’Anguillara, nasłuchując gwizdu przyjaciela, Granacciego. Szybkimi ruchami kredki zaczął poprawiać swoją podobiznę, poszerzać oczy, uwypuklać czoło, zaokrąglać policzki, wypełniać wargi i powiększać brodę. „No – pomyślał – teraz lepiej wyglądam”.
Przez wysokie, trzymetrowe okno, które otworzył na chłodny ranny powiew, wpadły tony ptaszęcej pieśni. Ukrył rysunek pod wezgłowiem łóżka i krętymi kamiennymi schodami bezszelestnie zszedł na ulicę.
Jego przyjaciel Francesco Granacci młodzieniec dziewiętnastoletni, o głowę od niego wyższy, o włosach koloru siana i żywych niebieskich oczach, od roku zaopatrywał Michała Anioła w papier i materiały rysunkowe, udzielał mu schronienia w domu swych rodziców na Via dei Bentaccordi, a także dostarczał rysunków, wypożyczanych ukradkiem z pracowni Ghirlandaia. Chociaż rodzina Granacciego była zamożna, Francesco już jako dziesięcioletni chłopiec został uczniem Filippina Lippiego, mając lat trzynaście pozował do nieukończonego przez Masaccia fresku w Santa Maria del Carmine Święty Piotr wskrzesza cesarskiego synowca jako centralna figura – wskrzeszony młodzieniec. Obecnie terminował u Ghirlandaia. Granacci nie traktował własnego malarstwa poważnie, ale bystrym okiem dostrzegał talent u innych.
– Tym razem naprawdę idziesz ze mną? – dopytywał się w podnieceniu.
– To mój urodzinowy podarek dla samego siebie.
– Dobrze.
Ujął pod rękę młodszego chłopca i prowadził go krętą Via dei Bentaccordi, biegnącą przez teren starożytnego rzymskiego Koloseum, za wysokimi murami więzienia Stinche.
– Pamiętaj, co ci mówiłem o Domenicu Ghirlandaio. Terminuję u niego pięć lat i dobrze go znam. Bądź pokorny. On lubi, żeby uczniowie okazywali mu szacunek.
Znajdowali się już na Via Ghibellina, powyżej Bramy Ghibellińskiej, która znaczyła koniec drugiego muru miasta. Na lewo mieli wyniosły, kamienny gmach Bargello, z barwnym dziedzińcem zarządcy. Zboczyli na prawo w ulicę Prokonsula i mijali pałac Pazzich. Młodszy chłopiec czule gładził nieregularne i z gruba ciosane bloki pałacowego muru.
– Pospieszmy się – nalegał Granacci. – To najlepszy moment, nim Ghirlandaio zabierze się do rysowania.
Wielkimi susami przemierzali wąskie uliczki. Minęli ulicę Stare Kajdany z pałacami z kamienia i zewnętrznymi kondygnacjami rzeźbionych schodów, które prowadziły do wystających nad ulicą pięter. Szli Via del Corso i w wąskim przelocie leżącej na prawo od nich Via dei Tedaldini mignął im segment krytego czerwoną dachówką Duomo, a gdy przeszli nieco dalej, ujrzeli na lewo Palazzo della Signoria. Na bladym porannym błękicie florenckiego nieba rysowała się wyraźnie wieża z kamienia piaskowego koloru, z oknami, arkadami i rzeźbionym szczytem. Aby znaleźć się w pracowni Ghirlandaia, musieli przejść przez Stary Rynek, gdzie przed jatkami rzeźników wisiały na hakach świeżo ubite, rozcięte wzdłuż woły. Stamtąd już tylko kawałek ulicą Malarzy do rogu Via dei Tavolini, i ujrzeli otwarte drzwi pracowni.
Michał Anioł przystanął, by przyjrzeć się marmurowemu Świętemu Markowi Donatella, stojącemu w wysokiej niszy Or San Michele.
– Rzeźba to największa ze sztuk! – wykrzyknął ze wzruszeniem.
Granacci zdziwił się, że w ciągu dwóch lat ich przyjaźni chłopiec krył się ze swym zachwytem dla rzeźby.
– Nie zgadzam się z tobą – oświadczył spokojnie. – Ale przestań się gapić, trzeba załatwić naszą sprawę.
Michał Anioł westchnął głęboko. Razem weszli do pracowni Ghirlandaia.
2
Pracownia Ghirlandaia był to duży i wysoki pokój przesiąknięty ostrym zapachem farb i węgla drzewnego. Na środku znajdował się nieheblowany stół na kozłach, a wokół niego kuliło się na stołkach kilku zaspanych młodych uczniów. W jednym kącie jakiś mężczyzna ucierał farbę w moździerzu. Przy bocznych ścianach widać było pliki kartonów ukończonych fresków: Ostatniej Wieczerzy z kościoła Ognissanti i Powołania pierwszych apostołów dla Kaplicy Sykstyńskiej w Rzymie.
W dalszym kącie, na wzniesieniu, siedział mężczyzna lat około czterdziestu. Jego stół o szerokim blacie był jedynym miejscem w pracowni, gdzie panował porządek: równymi rzędami leżały tu ołówki, pędzle, bloki rysunkowe, na haczykach wisiały nożyce i inne przybory, a z tyłu na półkach widniały stosy iluminowanych manuskryptów.
Granacci stanął przed swoim mistrzem.
– Signor Ghirlandaio, oto jest Michał Anioł, o którym wam mówiłem.
Michał Anioł poczuł, jak przeszywa go spojrzenie oczu, o których powiadano, że potrafią w jednym błyśnięciu zobaczyć i zapamiętać więcej niż oczy któregokolwiek innego artysty w całej Italii. Lecz chłopiec również użył swych oczu niby dwu sztyftów srebrnych, by utrwalić w szkicowniku pamięci postać siedzącego przed nim artysty w niebieskim kaftanie, z czerwonym płaszczem narzuconym na ramiona przeciw marcowym chłodom; jego wrażliwą twarz o pełnych purpurowych wargach, wydatnych kościach policzkowych, zapadniętych policzkach; bujne czarne włosy rozdzielone pośrodku głowy i spływające na ramiona; długie palce prawej ręki, które obejmowały szyję. Przyszło mu na myśl opowiadanie Granacciego, jak to przed paru zaledwie dniami Ghirlandaio zawołał: „Teraz, gdy zaczynam pojmować tę sztukę, żałuję, że nie wolno mi pokryć freskami wszystkich murów opasujących Florencję”.
– Kto jest twym ojcem?
– Lodovico di Lionardo Buonarroti-Simoni.
– Słyszałem o nim. Ile masz lat?
– Trzynaście.
– Przyjmujemy uczniów w wieku lat dziesięciu. Gdzie byłeś przez ostatnie trzy lata?
– Marnowałem czas w szkole gramatyki Francesco da Urbino, ucząc się łaciny i greki.
Kąciki warg koloru czerwonego wina zadrgały, widać malarzowi przypadła do gustu ta odpowiedź.
– Czy umiesz rysować?
– Potrafię się nauczyć.
Granacci, chcąc pomóc przyjacielowi, a nie mogąc wyjawić, że pożyczał mu do kopiowania rysunki Ghirlandaia, rzekł:
– Ma zręczną rękę. Rysował na ścianach domu swego ojca w Settignano. Jest tam jeden satyr…
– A, malarz ścienny, rywal dla mnie na stare lata… – zażartował Ghirlandaio.
Michał Anioł był tak przejęty, że wziął te słowa na serio.
– Nigdy nie próbowałem koloru. To nie moja specjalność.
Ghirlandaio miał już gotową odpowiedź na ustach, ale się pohamował.
– Nie grzeszysz nadmiarem skromności. Nie brak talentu przeszkodzi ci zostać moim rywalem, ale fakt, że nie dbasz o barwy.
Michał Anioł wyczuł raczej, niż usłyszał jęk Granacciego.
– Nie to miałem na myśli.
– Mały jesteś na trzynaście lat. Wydajesz mi się za delikatny na ciężką pracę u mnie.
– Żeby rysować, nie trzeba muskułów.
Zdał sobie sprawę, że znowu powiedział coś niewłaściwego i że w dodatku podniósł głos. Uczniowie, słysząc tę wymianę zdań, nastawili uszu. Lecz po chwili dobra natura Ghirlandaia zwyciężyła.
– Może byś coś narysował? Ale co?
Oczy Michała Anioła poczęły wędrować dookoła, chłonąc wrażenia tak łapczywie, jak wargi wiejskich chłopaków w czasie winobrania chłoną słodycz owocu.
– Może pracownię?
Ghirlandaio, jakby wybawiony z trudnej sytuacji, zaśmiał się krótko, wzgardliwie.
– Granacci, daj Buonarrotiemu papier i węgiel. A teraz, jeśli nie macie nic przeciw temu, wracam do swojej roboty.
Michał Anioł znalazł sobie koło drzwi dogodne miejsce, skąd widział całą pracownię, i zasiadł na ławie, by rysować. Granacci ociągał się z odejściem.
– Czemuś zaproponował taki trudny temat? Nie spiesz się, on zapomni, że tu jesteś.
Oczy i ręka rysującego dobrze współpracowały, chwytając, co istotne: stół, ustawiony na środku pokoju, siedzących po obu jego stronach uczniów, Ghirlandaia pod północnym oknem, na podium. Oddech chłopca, niespokojny od chwili wejścia do pracowni, stał się normalny.
Nagle poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię.
– Jeszcze nie skończyłem – powiedział.
– Wystarczy.
Ghirlandaio wziął rysunek i przyglądał mu się przez chwilę.
– Musiałeś się u kogoś uczyć! Czy u Rossellego?
Michał Anioł wiedział o niechęci, jaką Ghirlandaio żywił do Rossellego, który – jedyny z malarzy poza nim samym – prowadził szkołę we Florencji. Przed siedmiu laty papież Sykstus IV wezwał do Rzymu Ghirlandaia, Botticellego i Rossellego, aby pokryli freskami ściany świeżo wykończonej Kaplicy Sykstyńskiej. Rosselli użył najjaskrawszej czerwieni i ultramaryny, ozłocił każdą chmurkę, draperię i drzewo, co spodobało się papieskiemu oku, i zdobył łakomą nagrodę pieniężną. Michał Anioł zaprzeczył ruchem głowy.
– Rysowałem w szkole, kiedy mistrz Urbino nie patrzył. Kopiowałem też Giotta w Santa Croce i Masaccia w Carminie.
Ułagodzony Ghirlandaio oświadczył:
– Granacci nie mylił się: masz zręczną rękę.
Michał Anioł wyciągnął rękę przed siebie, dłonią do góry.
– To ręka kamieniarza – rzekł dumnie.
– Nie potrzebujemy kamieniarzy w pracowni fresków. Przyjmę cię na ucznia, ale na tych samych warunkach co chłopca dziesięcioletniego. Przez pierwszy rok będziesz mi płacił sześć florenów.
– Nie mogę nic płacić.
Ghirlandaio rzucił mu surowe spojrzenie.
– Rodzina Buonarrotich to nie jakaś biedota. Skoro twój ojciec życzy sobie, byś u mnie terminował…
– Mój ojciec bije mnie, ilekroć wspomnę o malowaniu.
– Ale na to, żebym cię przyjął, musi podpisać kontrakt Cechu Doktorów i Aptekarzy. Czyż nie zacznie cię bić, gdy mu o tym powiesz?
– Obroni mnie to, że jesteście gotowi przyjąć mnie i że będziecie mu płacić sześć florenów w pierwszym roku, osiem w drugim i dziesięć w trzecim.
Oczy Ghirlandaia zapłonęły.
– To niesłychane! Płacić za przywilej uczenia ciebie!
– W przeciwnym razie nie będę mógł przyjść tu pracować. To jedyny sposób.
Mężczyzna ucierający farby przypatrywał się przez ramię tej scenie, obracając leniwie tłuczkiem w powietrzu. Chłopcy przy stole nawet nie udawali, że pracują. Mistrz i kandydat na jego ucznia zmienili się rolami, jak gdyby to Ghirlandaio potrzebował Michała Anioła i posłał po niego. Chłopiec widział, jak na wargach malarza zaczyna się formować słowo: „Nie”.
Stawił mu czoło i w poczuciu godności własnej, ale i z należnym starszemu szacunkiem, patrzył mistrzowi wprost w oczy, jak gdyby mówiąc: „Powinien pan to zrobić. Nie pożałuje pan tego”.
Gdyby zdradził najmniejszą słabość, Ghirlandaio odwróciłby się od niego, ale nieugięta postawa chłopca wzbudziła w nim zawistny podziw. Okazał się godny przydomka: „Dający się kochać i kochany” i rzekł:
– Ależ to oczywiste, że bez twej nieocenionej pomocy nie ukończymy nigdy chóru Tornabuonich. Przyprowadź ojca.
Gdy znaleźli się znowu na Via dei Tavolini, o tej porannej godzinie pełnej przekupniów i sklepikarzy, Granacci serdecznie objął ramieniem swego młodego towarzysza.
– Postępowałeś wbrew wszelkim zasadom, ale przyjął cię.
Michał Anioł obdarzył przyjaciela jednym ze swych rzadkich, gorących uśmiechów. Bursztynowe oczy o żółtych i niebieskich cętkach rzucały iskry. Uśmiech dokonał przemiany, jaką rankiem nakreślił przed lustrem kredkami: jego wargi, rozchylone uśmiechem szczęścia, były pełne i ukazywały mocne białe zęby, a wysunięta naprzód broda tworzyła symetryczną całość z górą twarzy.
3
Droga koło rodzinnego domu poety Dantego Alighieri i kamiennego kościoła Badia była dla Michała Anioła niczym spacer przez galerię sztuki. Toskańczyk bowiem odnosi się do kamienia z taką czułością, jaką kochanek darzy swą wybrankę. Od czasu swych etruskich przodków lud Fiesole, Settignano i Florencji wydobywał kamień w górach, zwoził go wołami na swoją ziemię, ciął, ciosał, nadawał mu pożądany kształt, budował z niego domy i pałace, kościoły i loggie, twierdze i mury. Kamień był jednym z najcenniejszych płodów toskańskiej ziemi. Jej mieszkańcy od dzieciństwa znali jego dotyk i zapach, aromat zewnętrznej skorupy, jak również jego wnętrze, wiedzieli, jaki jest podczas upału, deszczu, pełni księżyca czy lodowatych podmuchów tramontana. Przez półtora tysiąca lat ich przodkowie obrabiali ojczysty pietra serena, jasny kamień, wznosząc miasto tak zachwycająco piękne, że Michał Anioł i wielu przed nim wołało:
– Nie chcę nigdy żyć z dala od Duomo!
Doszli do warsztatu stolarza, zajmującego parter domu, który rodzina Buonarrotich wynajmowała na Via dell’Anguillara.
– A rivederci, jak powiedział lis do kuśnierza! – zaśmiał się Granacci.
– No, dobiorą mi się do skóry, ale jednak nie zginę jak ten lis – odparł ponuro Michał Anioł. Skręcił za róg Via dei Bentaccordi, pomachał ręką dwóm koniom, których łby wystawały przez zagrodzenie stajni po drugiej stronie ulicy, i wszedł tylną klatką schodową do kuchni.
Macocha już szykowała swą ulubioną torta. Wcześniej tego ranka upiekła na oliwie kurczęta, zmełła je, dodała cebuli, pietruszki, jaj, szafranu i nadziała tym kiszkę. Z szynki, wieprzowiny, sera, mąki, przyprawionych goździkami i imbirem, zrobiła ravioli i razem z owym kurzym pasztetem ułożyła między warstwami ciasta, daktyli i migdałów. Przykrywała właśnie całość surowym ciastem, tworząc pieróg, który miał być upieczony na żarzących się węglach.
– Dzień dobry, madre mia.
– Ach, to Michał Anioł! Przygotowałam dziś dla ciebie przysmak: sałatkę, po której ma się niebo w gębie.
Imię i nazwisko Lukrecji di Antonio di Sandro Ubaldini da Gagliano zajmowało więcej miejsca na papierze niż spis rzeczy, jakie wniosła mężowi w posagu. Gdyby było inaczej, dlaczego miałaby kobieta tak młoda poślubiać czterdziestotrzyletniego siwiejącego wdowca z pięciorgiem dzieci i gotować dla dziewięcioosobowej rodziny Buonarrotich?
Wstawała co dzień o czwartej rano, aby znaleźć się na rynku razem z licznymi contadini, których kucyki ciągnęły przez brukowane kocimi łbami ulice wózki pełne świeżych owoców i jarzyn, jaj i serów, mięsa i drobiu. Jeśli nawet dosłownie nie pomagała wieśniakom rozładowywać wózków, to przynajmniej ujmowała im ciężaru, wybierając produkty w powietrzu, nim złożono je na straganach: najdelikatniejszą drobną fasolkę i pisselli, groszek, figi i gruszki bez plamki.
Michał Anioł i jego czterej bracia nazywali ją Il Migliore, „co najlepsze”, każdy bowiem składnik gotowanych przez nią posiłków musiał być „najlepszy”. O świcie wracała do domu z piętrzącą się w koszykach zdobyczą. Niewiele poświęcała uwagi sukniom, nie dbała o swą twarz, pospolitą, o ciemnej cerze, z zarysowującymi się leciutko bokobrodami i wąsem, ani o włosy, matowe, mocno ściągnięte do tyłu. Ale gdy Michał Anioł obserwował, jak z zarumienionymi policzkami i podnieceniem w oczach dogląda pieczenia swej torta, jak z godnością i wdziękiem przesuwa się między piecem a majolikowymi naczyniami pełnymi przypraw korzennych, by posypać ciasto delikatnym pyłem cynamonu i gałki muszkatołowej, i zawsze wie najdokładniej, co winna robić w każdej sekundzie z siedmiu godzin poranka – widział bijący od niej blask.
Wiedział, że macocha jest potulnym stworzeniem w małżeństwie, ale nie przy kuchni: tutaj stawała się walczącą lwicą, zgodnie z najlepszymi tradycjami Marzocco, opiekuńczego lwa Florencji. Do bogatego miasta sprowadzano z całego świata egzotyczne przysmaki: aloes, kardamon, cytwar, tymianek, majeranek, grzyby i trufle, mielone orzechy, galinga. Niestety! By to kupować, potrzeba było pieniędzy. Michał Anioł, który wraz z czterema braćmi zajmował pokój przyległy do sypialni rodziców, nieraz o brzasku, gdy macocha wybierała się na targ, słyszał ich spory.
– Co dzień chcesz mieć beczkę śledzi i setkę pomarańcz!
– Lodovico, nie obcinaj wydatków nożem do sera! Należysz do tych, u których pieniądze w sakiewce, a w brzuchu głód.
– Głód! W ciągu trzystu lat żaden z Buonarrotich nie przeżył dnia bez obiadu! Czyż co tygodnia nie przynoszę ci z Settignano świeżej cielęciny?
– A czemu mamy co dzień jadać cielęcinę, skoro na targu pełno prosiąt i gołębi!
W te dni, kiedy Lodovico ustąpił żonie, siadał zasępiony nad księgami rachunkowymi, pewien, że nie zdoła przełknąć ni kęsa bramangierie z drobiu, migdałów, słoniny, cukru, goździków i drogiego ryżu, czym doprowadza go do ruiny jego młoda, pozbawiona poczucia odpowiedzialności żona. W miarę jednak, jak przez drzwi kuchni i jadalni przenikały do jego gabinetu smakowite zapachy, obawy jego bladły, gasł gniew, ustępowało zniechęcenie. O jedenastej bywał już straszliwie głodny.