“Niewidzialni” to norweska powieść, która trafiła do finału Międzynarodowej Nagrody Bookera 2017.


NiewidzialniNikt nie może opuścić wyspy, wyspa to miniaturowy kosmos, w którym gwiazdy śpią w trawie pod śniegiem. Zdarza się jednak, że ktoś podejmuje próbę zmiany swego życia…

Rodzina Barrøy jest biedna, ale na pewno nie brak jej odwagi i chęci przetrwania. Żyją z uprawy niewielkiej ziemi, mają trochę żywego inwentarza, łowią ryby i korzystają z tego, co fale wyrzucą na brzeg. Gdy dorastająca Ingrid decyduje się opuścić wyspę, nie zwiastuje to niczego dobrego.

„Niewidzialni” to powieść odznaczająca się uniwersalnością, prostotą i zrównoważeniem z jednej strony, z drugiej szokuje majestatem rodem z Szekspira w oślepiających opisach burz i sztormów. Umieszczając akcję na wysepce tak małej, że miejsca wystarcza tylko dla jednej rodziny, Jacobsen obnaża świat i pozbawia nas wszelkich złudzeń w marzeniach o utopii.

***

Dzieło Jacobsena stanowi wnikliwe studium zagadnień wolności oraz przeznaczenia, a przy tym to fascynujący opis utraconego czasu, całość zaś spisano stylem tak świeżym i przejrzystym jak poranek po burzy.
Justine Jordan, „The Guardian”

Roy Jacobsen pisze zachwycającą odę do niewielkiego kawałka lądu otoczonego zimnymi wodami i stawia powieściowy pomnik ludziom, którzy niegdyś się na nim rodzili, pracowali, kochali i umierali.
Justyna Czechowska

Roy Jacobsen
Niewidzialni
Przekład: Iwona Zimnicka
Seria: „Dzieła Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 3 października 2018
 
 

Niewidzialni


1

W bezwietrzny lipcowy dzień dym unosi się prosto. Pastora Johannesa Malmbergeta, wiezionego na wyspę færingiem, łodzią na dwie pary wioseł, wita chłop-rybak Hans Barrøy, prawowity właściciel wyspy, a zarazem głowa jedynej mieszkającej na niej rodziny. Hans stoi przy slipie, ułożonym przez jego pradziadów z zebranych przy brzegu kamieni, i obserwuje zbliżający się færing, zgarbione plecy dwóch wioślarzy, a za ich czarnymi kaszkietami uśmiechniętą, świeżo ogoloną twarz pastora. Kiedy łódź jest już dostatecznie blisko, Hans woła:
— No proszę, ależ mamy zacnego gościa!
Pastor staje w łodzi, omiata wzrokiem brzeg i łąki biegnące pod górę ku otoczonym niewielką kępą drzew zabudowaniom, słucha krzyku mew siwych i siodłatych, które obsiadły wszystkie wyższe skałki i wrzeszczą niczym gęsi, patrzy na rybitwy i przechadzające się dostojnie ptaki brodzące, które grzebią w białym jak śnieg piasku pod ostrym blaskiem słońca.
Ale kiedy Johannes Malmberget wysiada z færinga i robi kilka chwiejnych kroków, dostrzega coś, czego nie widział nigdy wcześniej: swoją rodzinną wioskę pod górami na Hovedøya, głównej wyspie, tak jak wygląda ona stąd, z Barrøy; patrzy na skład rybacki i szopy na brzegu, zagrody, spłachetki lasu i łodzie.
— Ależ to wszystko małe! Domy ledwie widać.
Hans Barrøy mówi na to:
— E, ja tam widzę.
— Bo pewnie masz lepszy wzrok niż ja — stwierdza pastor, wpatrzony w siedzibę społeczności, wśród której pełni służbę od trzydziestu lat, ale nigdy do tej pory nie oglądał jej z tak niesłychanej odległości.
— No tak, pastor nigdy wcześniej tu nie był.
— Bo to dobre dwie godziny wiosłowania.
— Pastor ma chyba żagiel — zauważa Hans Barrøy.
— Ale jest flauta — odpowiada Johannes Malmberget ze wzrokiem wciąż zwróconym w stronę domu, prawdą jest bowiem, że śmiertelnie boi się morza; nawet teraz, po spokojnej przeprawie, czuje się zarazem roztrzęsiony i podniecony tym, że uszedł z życiem.
Wioślarze wyciągnęli fajki, siedzą obróceni plecami i palą. Pastor może w końcu uścisnąć dłoń Hansowi Barrøyowi i w tej samej chwili dostrzega resztę rodziny, która zmierza ku nim od strony zabudowań: Martina, starego ojca Hansa, wdowca, odkąd żona go odumarła przed blisko dziesięcioma laty, niezamężną siostrę Hansa, znacznie od niego młodszą Barbro, a także rządzącą na wyspie kobietę, Marię, która prowadzi za rękę trzyletnią Ingrid. Wszyscy są w odświętnych ubraniach, co pastor stwierdza z zadowoleniem — na pewno dostrzegli łódź już wtedy, gdy wyłoniła się zza Wydrzej Wysepki, będącej teraz jedynie czarnym kapeluszem rzuconym na morze w tych północnych stronach.
Pastor rusza w stronę gromadki, która zatrzymała się ze wzrokiem wbitym w trawę, i po kolei ściska im dłonie, nikomu przy tym nie przychodzi do głowy, żeby podnieść oczy, nawet staremu Martinowi, który zdjął z głowy czerwoną czapkę. Na koniec pastor podaje rękę Ingrid, zauważając, że dziewczynka ma czyste białe rączki — nawet bez żałoby pod paznokciami, i to nie obgryzionymi, lecz krótko przyciętymi — z dołeczkami, zamiast których z czasem pojawią się knykcie. Pastor przytrzymuje ten mały cud, myśląc o tym, że wkrótce rączka zmieni się w spracowaną kobiecą dłoń w kolorze ziemi, żylastą, naznaczoną odciskami, w męską rękę, w drewno, w jakie prędzej czy później zmieniają się tu wszystkie dłonie, i pyta:
— No i jak tam, kochaneczko, wierzysz w Pana Boga?
Ingrid nie odpowiada.
— Pewnie, że wierzy — mówi Maria, która jako pierwsza podnosi wzrok i patrzy wprost na gościa.
Ale pastor właśnie w tej chwili ponownie dokonuje tego samego odkrycia, kilkoma zamaszystymi krokami mija szopę na łodzie, która w tym krajobrazie wygląda jak schodek, i wchodzi na pagórek, skąd widok jest jeszcze lepszy.
— Ojej, stąd widać nawet plebanię!
Hans Barrøy wymija go i oznajmia:
— No a stąd zobaczy pastor kościół.
Duchowny spieszy za nim, potem staje i podziwia pobieloną wapnem świątynię, sprawiającą wrażenie bladego znaczka pocztowego na tle czarnych gór, na których kilka ostatnich płatów śniegu przypomina zęby w gnijącej paszczy.
Idą dalej pod górę, rozmawiają o chrzcie, o rybach i o puchu, a pastor jest wręcz zachwycony Barrøy, która z jego domu wygląda jak czarny kamień na horyzoncie, lecz okazuje się najzieleńszym ogrodem — tyle musi, w imię Boże, przyznać — jak przypuszczalnie wiele z tutejszych wysp, zamieszkanych przez jedną czy dwie rodziny, Stangholmen, Sveinsøya, Lutvær, Skarven, Måsvær, Havstein, na każdej garstka ludzi uprawiających cienką warstwę ziemi i łowiących ryby w głębinach morza, rodzących dzieci, które, gdy podrosną, uprawiają tę samą ziemię i łowią ryby w tych samych głębinach; to nie jest wcale jałowe, przesycone goryczą wybrzeże, tylko sznur pereł, złoty łańcuch, jak pastor zwykle podkreśla w swoich przygotowanych z największym zaangażowaniem kazaniach. Pytanie, dlaczego nie bywa tu częściej.
Odpowiedzią jest morze.
Pastor to szczur lądowy, a w ciągu roku niewiele zdarza się dni jak ten — na taki dzień czekał całe lato. Ale kiedy tak stoi u stóp porośniętego trawą podjazdu na strych stodoły i patrzy na swoją odwieczną parafię, gdzie Bóg zamieszkał już w średniowieczu, jest tak zaskoczony tym, że nie wiedział, jak ona wygląda, że zobaczył ją dopiero teraz, iż czuje wręcz irytację, jakby przez wszystkie te lata miał na oczach zasłonę albo padł ofiarą trwającego całe życie oszustwa co do wielkości nie tylko swojej parafii, lecz być może także własnego duchowego posłannictwa. Może ono też wcale nie jest takie wielkie?
Na szczęście ta myśl wywołuje raczej niepokój niż strach, to metafizyka morza, na którym wszelkie odległości kłamią, i znów mało brakuje, aby pastor wypadł z obranej ścieżki, ale pojawia się rodzina: stary, teraz już znów w czapce na głowie, tuż za nim wysoka Maria i krzepka Barbro, pastor swego czasu nie zdołał jej konfirmować z różnych, dość niejasnych powodów, milczące dziecię Boże z rzuconej w morze wysepki, które jednak okazuje się prawdziwym skarbem.
Zaczyna omawiać z rodziną planowany chrzest trzyletniej Ingrid o długich, brązowych jak dziegieć włosach i błyszczących oczach; jej bose stopy poczują buty pewnie dopiero w październiku. Skąd ona ma te oczy, tak odarte z ospałej głupoty ubóstwa?
Ogarnięty euforią, jednym tchem rzuca, że podczas chrztu chętnie posłuchałby śpiewu Barbro — o ile dobrze pamięta, Barbro ma taki ładny głos…
Rodzinę ogarnia zakłopotanie.
Hans Barrøy odciąga pastora na bok i wyjaśnia, że owszem, Barbro ma piękny głos, ale nie zna psalmów, wydaje z siebie jedynie dźwięki, które w jej pojęciu pasują, i na ogół rzeczywiście tak jest, lecz właśnie z tego powodu nie została kiedyś konfirmowana, oprócz również innych przyczyn, jak pastor z pewnością pamięta.
Johannes Malmberget postanawia nie drążyć tego tematu, ale chciałby poruszyć z Hansem Barrøyem jeszcze jedną kwestię: chodzi o tajemniczy napis na grobie, który martwi go od pogrzebu matki Hansa, wiersz wyryty na nagrobku na jej własne życzenie — te słowa nie nadają się na nagrobek, są dwuznaczne i niemal wprost oznajmiają, że nie warto żyć. Ale kiedy zapytany o to Hans prawie nie odpowiada, pastor wraca do sprawy puchu i pyta, czy mają coś na sprzedaż, potrzebuje bowiem do domu dwóch nowych kołder, a zapłaci więcej, niż dostaliby na jarmarku albo w składzie, puch jest przecież równie cenny jak złoto, jak tu mawiają…
Nareszcie mają jakiś przyziemny, codzienny temat do rozmowy, więc wchodzą do domu, gdzie Maria nakryła już obrusem stół w paradnej izbie, a po kawie z lefser1 i dobiciu targu pastor, ogarnięty absolutnym spokojem, czuje, że największą łaską, jaka może go teraz spotkać, jest sen, oczy same mu się zamykają, a oddech staje się głębszy i dłuższy. Siedzi w bujanym fotelu Martina, z rękami na podołku, śpiący pastor w ich domu — to widok zarówno imponujący, jak i śmieszny. Przez ten czas oni stoją albo siedzą wokół niego aż do chwili, gdy znów otwiera oczy, cmoka, wstaje i rozgląda się, jakby nie wiedział, gdzie jest. W końcu jednak ich poznaje i nisko się kłania. Niczym w podzięce. Nie wiedzą, za co dziękuje, a on nie odzywa się ani słowem, kiedy odprowadzają go z powrotem do łodzi i patrzą, jak układa się na zwoju sieci na rufie, razem z workiem puchu i beczułką mewich jaj, żeby zaraz znów zamknąć oczy, więc również w chwili, gdy ich opuszcza, wygląda tak, jakby spał. Dym ciągle wzbija się w niebo prostą kolumną.

1 Lefser (norw.) — tradycyjne, pieczone na blasze cienkie placki z ziemniaków lub mąki, na północy Norwegii jadane na ogół na słodko, z cukrem i cynamonem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2

Na wyspie wszystko, co wartościowe, pochodzi z zewnątrz, z wyjątkiem ziemi, lecz to nie z jej powodu wyspiarze są tutaj, mają tego bolesną świadomość. Hans Barrøy złamał swoje ostatnie kosisko i musi przerwać sianokosy. Nie zrobi nowego kosiska z materiału dostępnego na wyspie, gdyż powinien to być jesion, który jest do kupienia w składzie, lecz może zdobyć inny gatunek drewna za darmo.
Hans wbija klingę kosy w czubek żerdzi stojaka do suszenia siana, rusza pastwiskiem w stronę slipu, spycha færing na szmaragdowozieloną wodę i już ma wsiąść, ale zmienia zdanie, wraca do zabudowań, gdzie Maria zajęta łataniem spodni siedzi pod południową ścianą i podnosi głowę, kiedy mąż wyłania się zza węgła.
— Gdzie mała? — pyta Hans przesadnie głośno, bo wie, że Ingrid już zdążyła go zobaczyć i schowała się, żeby jej szukał, a potem złapał ją za ręce i kręcił się z nią w kółko.
Maria wzrokiem daje mu znak, wskazując piwniczkę na kartofle. Ale on tym samym podniesionym głosem mówi, że wobec tego Ingrid nie będzie mogła z nim popłynąć na Leśną Wyspę, i znów rusza w dół, ledwie jednak zdąży pokonać kilka metrów, już słyszy kroki, więc w odpowiedniej chwili kuca, żeby córka mogła wskoczyć mu na plecy i objąć go za szyję, a potem piszczeć, gdy będzie biegł na brzeg jak koń, wydając przy tym takie dźwięki, jakie potrafi jedynie wtedy, gdy są sami.
Ten jej śmiech.
Pyta, czy mają zabrać baranicę.
— Tak! — Ingrid aż klaszcze w ręce.
Hans idzie do szopy po jedną z owczych skór i rozkłada ją na rufie færinga, przypomina to łóżko. Wraca na brzeg i zanosi dziewczynkę do łodzi, Ingrid układa się wygodnie, oparta plecami o stewę; dzięki temu może go obserwować przy wiosłowaniu, wyglądać za burtę, kręcić główką z boku na bok, małe, białe paluszki na wysmołowanych burtach przypominają żyjące przy brzegu piaskówki.
Ten śmiech.
Hans wiosłuje, okrąża cypel, przebija się przez rój wysepek i szkierów, biorąc najprostszy kurs na Leśną Wyspę, mówi przy tym o chrzcie, który odbył się trzy tygodnie temu, o kościele przystrojonym odświętnie dla aż ośmiorga dzieci z okolicznych wysp, spośród tej gromadki tylko Ingrid potrafiła na własnych nogach dojść do chrzcielnicy i odpowiedzieć, gdy pastor spytał, jakie imię będzie nosić dziecko. Ojciec dodaje więc, że dziewczynka zaczyna być już za duża, żeby tak leżeć na baranicy jak trup, powinna się do czegoś przydać — powiosłować albo potrzymać linkę z haczykiem, żeby mogli przywieźć ze sobą jednego czy dwa czarniaki, a nie tylko materiał na nową kosę.
Ingrid odpowiada, że wcale nie chce być większa, i przewiesza się raz przez jedną burtę, raz przez drugą, chociaż ojciec każe jej siedzieć w łodzi prosto. Hans zmienia kurs z Wydrzej Wysepki na jarzębinę rosnącą na południowym krańcu Moroszkowej Wyspy, a po osiemdziesięciu ruchach wiosłami znów skręca i wpływa między Szkiery Maskonurów, dokładnie tam, gdzie jest dostatecznie głęboko przy takim stanie wody, po czym wiosłując do tyłu, obraca łódź i trafia w rozpadlinę po osłoniętej stronie wysepki, gdzie wbił w skałę hak.
Każe Ingrid zabrać cumę na brzeg. Dziewczynka trzyma łódź jak krowę na postronku, podczas gdy Hans wstaje i się rozgląda, jakby było na co patrzeć, są ptaki na niebie, góry za jego własną Barrøy i przeraźliwe krzyki rybitw, biało-czarnych błyskawic, tnących powietrze nad ich głowami.
Schodzi na ląd i pokazuje Ingrid, jak się wiąże półsztyk. Małej to nie wychodzi, więc się złości. Hans pokazuje jeszcze raz, wiążą go wspólnie, Ingrid się śmieje, półsztyk wokół haka. Mówi jej, że pójdzie do lasu sam, bo tam jest dla niej za dużo owadów, a ona w tym czasie może się wykąpać w kotle olbrzymów2.
— Tylko pamiętaj, masz zdjąć ubranie.
W lasku w dolinie biegnącej z północy na południe wyspy Hans znajduje cztery proste pnie, nie są to jesiony, ale coś, co nie powinno rosnąć tak daleko na północy, jeden pień ma wygięcie nad korzeniem, dzięki czemu będzie dobrze leżał na ramieniu, to więcej, niż można oczekiwać.
Bierze na ramię ścięte pnie i rusza z powrotem pod górę, zrzuca je i siada przy kotle olbrzymów; Ingrid siedzi w wodzie po pachy i przygląda się swoim dłoniom, splata palce i uderza nimi o powierzchnię, aż deszcz kropli pryska jej na twarz, wywołując piski i grymasy, no i ten śmiech. I niepokój Hansa, niemijający od chwili, gdy się urodziła.
Kładzie się na plecach, wciska ramiona w gruzłowatą skałę, tył głowy opiera na kamieniu; leżąc, obserwuje rojące się rybitwy i słucha pytań zadawanych przez Ingrid jak przez każde inne dziecko, mała chce, żeby też się wykąpał, pluski, chłodny wiatr ze wschodu, sól na wargach, pot i morze, Hans znika w wirze światła i ciemności, a kiedy się z niego wydobywa, zmrużonymi oczami patrzy na córkę, która stoi nagusieńka w blasku słońca i pyta, czy może się wytrzeć swoim ubraniem.
— Weź to. — Hans ściąga z grzbietu koszulę. Słyszy, jak Ingrid śmieje się z jego torsu, białego w porównaniu z czarnymi rękami i szyją, przez co ojciec przypomina lalkę, którą sam jej zrobił z niepasujących do siebie części. Również to jest normalną reakcją dziecka, a lalka ma na imię Oscar, chociaż od czasu do czasu Ingrid nazywa ją Anni.

*

Gdy wracają, udaje im się złowić trzy czarniaki, które leżą teraz obok siebie u stóp Ingrid, dziewczynka siedzi owinięta w jego koszulę. Hans mówi, że chce dostać koszulę z powrotem, bo pod wieczór zrobiło się chłodniej. Córka kładzie się na baranicy na wznak, podciąga nogi, obejmuje rękami kolana i patrzy na niego zaczepnie.
— Ze wszystkiego się śmiejesz — stwierdza Hans i myśli sobie, że mała rozumie różnicę między zabawą a powagą, rzadko płacze, nie buntuje się ani nie zaperza, nigdy nie choruje i uczy się tego, czego ma się uczyć, powinien więc pozbyć się tego niepokoju. — Nie weźmiesz się do roboty? — pyta, ruchem głowy wskazując na ryby.
— To obrzydliwe.
— Gdzie się nauczyłaś tak mówić?
— Od mamy.
— Mama jest trochę delikatna, a my nie, prawda?
Ingrid się zastanawia, wsunąwszy do ust dwa palce.
— Mewy są głodne — mówi Hans.
Ingrid zanurza prawą rękę w brzuchu największego czarniaka, wyrywa wnętrzności i podnosi je z obrzydzeniem w oczach. Hans wiosłuje od jednego znaku nawigacyjnego do drugiego, a ona ciska wnętrzności za burtę i patrzy, jak mewy rzucają się na nie z pluskiem, jak jedzą, jak niemal wirując, walczą o nie na śmierć i życie. Dziewczynka wsuwa rękę w brzuch następnego czarniaka, rzuca wnętrzności ptakom, potem patroszy ostatniego, wychylona przez burtę płucze kolejno ryby i układa je jedną obok drugiej na pokładzie, tę największą od strony sterburty, średnią pośrodku, a najmniejszą przy bakburcie, po czym sama też płucze ręce, długo i starannie. W umyśle tego dziecka nie ma żadnych szczelin, orzeka Hans z półprzymkniętymi oczami i po przechyle łodzi poznaje, że Ingrid wisi za burtą, chcąc rysować węże na wodzie, wiosłuje więc przechyloną łodzią do brzegu, może ją wyciągnąć ledwie do połowy i podłożyć kozły pod burty, bo morze opada.
Ingrid idzie przed nim ścieżką pod górę, dźwigając połów, z którego ostatnie krople krwi spływają po jej chudziutkich łydkach. Hans niesie na ramieniu cztery pnie, pod pachą siekierę, w ręku suche ubranie córeczki. Zatrzymuje się i widzi słońce na północnym zachodzie, zrobiło się zmatowiałe i wełniste, wkrótce zmieni się w księżyc, noc się zbliża, więc Hans zastanawia się, czy zreperować kosę od razu, czy raczej złapać kilka godzin snu, do czasu gdy nazajutrz rano rosa opadnie w Ogrodzie Różanym; rosa zawsze opada najpierw w tym miejscu, rośnie tam dziwna czerwona trawa.

2 Kocioł olbrzymów — marmit, inaczej garniec lodowcowy, czyli zagłębienie w litej skale wyżłobione przez wody lodowca.

 
Wesprzyj nas