“Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody” to opowieść o nieznanej historii Polonii w Ameryce Łacińskiej.


Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygodyA gdyby tak stworzyć nową Polskę? Choćby w odległej Brazylii? Tu głód i nędza, a tam złoto i brylanty w takiej obfitości, że ziemia aż świeci i po zmroku nie trzeba zapalać światła! Tak przynajmniej mówią krążący po wsi agitatorzy.

Galicyjscy chłopi w Brazylii, legioniści na Haiti, Mrożek w Meksyku, żołnierze Andersa w Argentynie czy młodzi ludzie, którzy przypadkiem trafili do Chile i już tam zostali.

Tomasz Pindel rusza na nieznany ląd: przeczesuje archiwa i literaturę, dociera do różnych pokoleń emigrantów i słucha ich niezwykłych historii.

Dlaczego uprawa yerba mate stała się w Argentynie polską specjalnością? Na czym polegała polsko-niemiecka rywalizacja w Brazylii? Jak układały się relacje emigrantów z Indianami? Dlaczego mianem polacas określa się prostytutki? Jak pisarz Bobkowski rozwinął biznes modelarski w Gwatemali?

Losy swoich bohaterów autor przeplata z burzliwą historią kontynentu i obrazami współczesnych dynamicznych zmian. Pokazuje skrajnie odmienne oblicza polskiej emigracji na przestrzeni ostatnich trzystu lat. I choć pisze o ludziach z daleka – zza horyzontu – niepostrzeżenie przystawia czytelnikom migracyjne zwierciadło. Ukazujące się w nim oblicze jest nie mniej zaskakujące.

Tomasz Pindel
Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody
Wydawnictwo Znak
Premiera: 18 lipca 2018
 
 

Za horyzont. Polaków latynoamerykańskie przygody


Prolog

Kraje cieplice, do zachodu słońca odwrócone

Pierwszy Polak w Ameryce?
Wiadomo – Jan z Kolna. A postać to nie w kij dmuchał: do amerykańskich wybrzeży dotarł już w 1476 roku, czyli jeszcze przed Krzysztofem Kolumbem.
„Był to człowiek wzrostu wielkiego, w barach szeroki, twardy w karku, o grubym brzuchu, a kolanach i stopach potężnych”1 – tak portretował go polski pisarz. Żeglarz ów uczestniczył w skandynawskich wyprawach na zachód, dopłynął do Islandii, a potem jeszcze dalej. Byli i tacy, co twierdzili, że odwiedził wybrzeże amerykańskie wielokrotnie, a nawet mieszkał na nim przez kilka lat – mniej więcej w okolicy dzisiejszego Bostonu. Na starość trafił na Wyspy Kanaryjskie, gdzie poznał niejakiego Kolumba i poinstruował go w kwestiach podróżniczych2: a zatem wyprawa z 1492 roku odbyła się z polskiej inspiracji.
Jeden tylko, acz zasadniczy mankament miał Jan z Kolna – otóż wszystko wskazuje na to, że nie istniał.
Legenda o polskim praodkrywcy Ameryki stanowi klasyczną pozycję repertuaru narodowych mitów z gatunku „ku pokrzepieniu serc”, dziś już chyba jednak nieco przykurzoną. Swą karierę zawdzięcza Joachimowi Lelewelowi, który w pewnej holenderskiej relacji historycznej wyczytał, że odkrycie Nowego Świata jest zasługą „Polonusa, Polaka Johannesa Scolvusa, który w 1476 r. (…) pożeglował w tamtą stronę…”3. Lelewel postać tę opisał, nazywając go Janem Szkolnym – forma Jan z Kolna przyjęła się później – a kolejni historycy przyjmowali tę opowieść bezkrytycznie, aż do czasów Bolesława Olszewicza, który w latach trzydziestych XX wieku rozprawił się z owym mitem na łamach „Przeglądu Geograficznego”. Olszewicz, specjalizujący się w geograficznych odkryciach, przyjrzał się materiałom źródłowym i wykazał, że owszem, ktoś taki jak Scolvus czy Scolnus rzeczywiście istniał i brał udział w wyprawach morskich, ale po pierwsze, dopłynął do Grenlandii, a nie do Ameryki, a po drugie, nie był Polakiem, tylko Norwegiem. Niewykluczone, że cała afera wzięła się z prostego błędu: słowo „pilotus”, okrętowy pilot, odczytano jako „Polonus” – i potem już poszło lawinowo.
Doszukiwano się i innych polskich akcentów w dziejach odkrycia i kolonizacji Ameryki: pojawiła się postać Gaspara da Gamy, Żyda urodzonego w Poznaniu, który popłynął pod dowództwem Cabrala w pierwszej wyprawie do Brazylii – przy czym polskość tej postaci sprowadza się raptem do miejsca urodzenia. Prowadzono badania nad listami załóg pierwszych wypraw, wyszukując tam nazwisk o potencjalnie polskim brzmieniu – a że Portugalczycy czy Hiszpanie łatwo mogli je poprzekręcać, było pole do popisu. Wiadomo – i to już nie mit ani spekulacja – że do amerykańskich wybrzeży przybijali pod koniec XVI wieku kupcy gdańscy, acz nie pozostawili żadnych relacji, więc dysponujemy tylko wzmiankami4.
Prawdą bowiem jest, że w Polsce w okresie odkryć, podboju i kolonizacji Ameryce poświęcano uwagę w bardzo ograniczonym stopniu, jako że interesowano się przede wszystkim wschodnim kierunkiem poszerzania wpływów. Polacy dowiadywali się o sprawach zza oceanu przeważnie w sposób pośredni: ci, którzy bywali w Europie Południowej czy Zachodniej, w państwach zaangażowanych w geograficzną ekspansję, przywozili informacje do kraju. Emblematyczną postacią jest tu Jan Dantyszek, polski humanista i dyplomata, poseł przy hiszpańskim władcy Karolu I. Dantyszek miał okazję poznać samego Cortésa, owianego sławą zdobywcę Meksyku, czerpał więc informacje z pierwszej ręki.
Takich przypadków było jednak mało i stanowiły raczej wyjątki od reguły, także w późniejszym okresie. W XVII wieku sławę zyskał Krzysztof Arciszewski, który w służbie rządu Holandii walczył na terenach brazylijskich i odegrał istotną rolę w holenderskich zbrojnych staraniach o kolonialne posiadłości. Arciszewski przewagę nad Janem z Kolna ma taką, że to postać absolutnie autentyczna, a jego losy znamy całkiem dobrze – także z zachowanych fragmentów jego pism, w których dużo uwagi poświęca między innymi Indianom – mamy tu więc niekwestionowany przypadek polskiego konkwistadora. Nic więc dziwnego, że doczekał się współcześnie licznych omówień, wzmianek i nawet dzieł literackich jego życiu poświęconych.
Nie zmieniało to jednak zasadniczego faktu: Polacy Ameryką interesowali się w nieznacznym stopniu i bardzo rzadko tam bywali. Nawet wykształcona szlachta dysponowała bardzo skromnymi wiadomościami, ludowe wyobrażenia opierały się, siłą rzeczy, na jeszcze skromniejszych podstawach. W dziewiętnastowiecznych przekazach wyczytać możemy na przykład, że za Polską ciągną się różne kraje: „nieochrzczone Turki i Jameryka, bogata w złote góry. Za temi krajami są jeszcze dzikie kraje i kraje cieplice, do zachodu słońca odwrócone. Za cieplicami są krańce świata; tam mieszkają dzikie ludy, niedowiarki, co nie mówią, tylko kwiczą”5.

Wszystko to miało znacząco zmienić się w wieku XIX. Przyczyn było sporo.
Z jednej strony, rozwój nauk przyrodniczych, historycznych, archeologii i geografii, który sprawił, że Nowy Świat znów – po trwającej kilka stuleci przerwie – zaistniał i wzbudził zainteresowanie w Starym Świecie.
Z drugiej – pod koniec XVIII i w pierwszych dekadach XIX stulecia w tej części świata pęka kolonialny porządek, i oto kontynent amerykański pokrywa się zupełnie nową mozaiką niezależnych państw, a niepodległościowy ferment mocno kontrastuje z zastygłą w powiedeńskim porządku Europą. Wtedy też zmienia się wizerunek kontynentu amerykańskiego: o ile w czasach kolonialnych to hiszpańskie i portugalskie domeny budziły podziw i największe zainteresowanie, teraz na plan pierwszy wychodzi rodzący się na północy kolos – Stany Zjednoczone. Ameryce zwanej Łacińską przyklejono na długi czas łatkę trzeciego świata, prowincji.
Wreszcie trzecia sprawa: zaczyna się trwające do dziś zjawisko masowych migracji. Europejczycy, w tym Polacy, ruszają poza granice swoich ojczyzn powodowani najczęściej zupełnie podstawowymi potrzebami. To już nie tylko indywidualne wyprawy śmiałków, ale także zbiorowe ruchy całych grup społecznych. I obie Ameryki stają się ich celem.

Ruchy migracyjne nigdy nie ustały, a dziś znów jest to pierwszoplanowy temat. Naszą uwagę przykuwają zarówno ci, którzy z kraju wyjeżdżają (jak choćby owa wielka fala Polaków, którzy ruszyli na Wyspy Brytyjskie), jak i ci, którzy do nas przyjeżdżają czy choćby potencjalnie mogą to zrobić (kryzys uchodźczy i jego wciąż narastające społeczne i polityczne konsekwencje). Pewne kierunki pozostają te same – jak napływ imigrantów z Afryki do południowych rejonów Europy – ale też pojawiają się nowe – ciekawy przypadek Hiszpanii, do której przez lata emigrowali Latynosi, ale w dobie kryzysu ekonomicznego wektor się zmienił i sporo Hiszpanów pojechało szukać pracy za ocean.
Tradycyjnie postrzegamy samych siebie, Polaków, jako naród migrujący. I nie bez przyczyny: od czasów Wielkiej Emigracji, o której uczymy się w szkole, przez masowe fale migracyjne do Europy Zachodniej i Stanów na przełomie XIX i XX wieku oraz emigracje czasów PRL-u, aż po te najwspółcześniejsze, związane z otwarciem dla nas europejskiego rynku pracy – ciągle jesteśmy w ruchu. Emigracja mówi wiele o sytuacji naszego kraju i społeczeństwa, ale jeszcze więcej dowiedzieć się możemy, analizując nasz stosunek do niej.
Tradycyjnie już mamy znaczną świadomość polskiej emigracji do Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych – tych drugich chyba najmocniej. Każde dziecko wie, że w USA istnieje duża Polonia, że Chicago, że Greenpoint… Znamy mnóstwo filmów i książek pokazujących Polaków w Stanach: reportaży i powieści. Tymczasem „ta druga Ameryka”, Łacińska, od Meksyku w dół mapy, pozostaje wciąż znacznie skromniej rozpoznana, nadal – mam wrażenie – trzyma się jej pewien stereotypowy zestaw skojarzeń, choć i tu w ostatnich latach coś się zaczyna zmieniać. O Polonii w Brazylii czy Argentynie wspomina się znacznie rzadziej, istnieje raptem mglista jej świadomość. Być może to efekt polskiego europocentryzmu, który w zakres zainteresowań włącza wprawdzie USA, ale resztę świata okleja etykietką „egzotyka”.
Książka ta ma prosty w sumie cel: stworzyć coś w rodzaju przekrojowej panoramy, pokazać polskie perypetie w Ameryce Łacińskiej w ciągu dwóch ostatnich stuleci, w różnych miejscach i kontekstach. Oczywiście nie może być tu mowy o próbach wyczerpania tematu. Ameryka Łacińska to ogromny i bardzo zróżnicowany obszar, a interesujący nas okres obejmuje czasy od zaborów po dzień dzisiejszy. Przez ten cały czas i w tych wszystkich miejscach Polacy zjawiali się i zjawiają nadal z różnych powodów i na różne sposoby. To są dziesiątki krajów i tysiące jednostkowych oraz zbiorowych losów, cały gąszcz wątków, zjawisk i po prostu fascynujących historii.
Chciałem przede wszystkim pokazać najważniejsze momenty i zjawiska, najlepiej w ten sposób, żeby pod konkretną historią kryły się pewne obserwacje dotyczące polskiej mentalności – w tym sensie jest to książka zarówno o Ameryce Łacińskiej, jak i o Polsce czy ściślej: o nas przeglądających się w migracyjnym zwierciadle.
Bo z Polakami w Ameryce Łacińskiej jest odwrotnie niż z Janem z Kolna. Nasz rzekomy podróżnik–odkrywca tak naprawdę wcale nie istniał, acz w swoim czasie wszyscy o nim mówili; Polonia latynoamerykańska jest – i to liczna – a jakoś wątle funkcjonuje w krajowej świadomości. Na polsko-latynoamerykańskim styku naprawdę dużo się działo – i sporo nadal dzieje. Dla wielu Polaków podróż do Ameryki Łacińskiej oznaczała wyprawę za horyzont. Nie tylko ten geograficzny.

Przypisy:

1 S. Żeromski, Wiatr od morza, Szczecin: Wydawnictwo Glob, 1985, s. 173.
2 J. Tazbir, Polska sława Krzysztofa Kolumba, Warszawa: Wydawnictwo Spółdzielcze, 1991, s. 39.
3 M. Paradowska, Polacy w Ameryce Południowej, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1977, s. 32.
4 J. Tazbir, Rzeczpospolita szlachecka wobec wielkich odkryć, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1973, s. 118
5 Tamże, s. 36.

Chile
Nasz kochany antypod

Domeyko i inni

Sunę palcem po mapie: z Paryża dyliżansem na wybrzeże, później parowcem do Dover, a z Dover do Londynu. Następnie z portu Falmouth angielskim brygiem pocztowym Spey kurs na Maderę i Wyspy Kanaryjskie, gdzie statek zatrzymywał się na krótko, a potem przez ocean do brazylijskich portów: Bahía, a dalej Rio de Janeiro. W Rio przesiadka na statek pocztowy Spider, płynący do Montevideo i Buenos Aires. W argentyńskiej stolicy pobyt bardzo krótki, tylko dwa dni, bo nadciąga sezon burz śnieżnych, więc drogi staną się nieprzejezdne. Dalsza jazda z paszportami pocztowymi, upoważniającymi do zmiany koni na postojach: Santa Fe, Cordoba, San Luis… Trasa monotonna – ot, bezkresna pampa – a do tego dość niebezpieczna, podróżni obawiają się napadów Indian. Jednostajną równinę przerywa linia andyjskiej Kordyliery i zaczyna się ostatnia, acz bardzo wymagająca faza podróży: przeprawa przez góry.
I wreszcie Chile. Pierwsze wrażenia bardzo korzystne, można je wręcz uznać za dobry omen:
„19 maja. O parę godzin od noclegu pierwszego człowieka spotkaliśmy w Chile; dał nam chleba, jabłek i świeżych owoców, a nie przyjął zapłaty. W godzinę potem zeszliśmy na rozkoszną ciepłą dolinę, między pasące się trzody i chaty pastusze, winogradem, brzoskwiniami, orzechami i figowymi drzewami ocienione. (…) Mnóstwo wszelkiego ptastwa i stada zielonych papug widziałem na tej dolinie, a jej widok miły był po niedawnej tuż nad nami zimie i śniegach, i straszliwej zamieci”1.
Tak oto do Chile w 1838 roku wjechał Ignacy Domeyko, wówczas świeżo upieczony geolog i mineralog, zwabiony do tego odległego kraju atrakcyjnym kontraktem. Miał tu zabawić pięć albo sześć lat, a potem wrócić do Europy – do Francji, a może, jeśli sprawa narodowa się powiedzie, na co liczył, do Polski. Stało się inaczej: Domeyko spędził w Chile pół wieku, na polskie ziemie wrócił tylko raz, na krótko i tuż przed śmiercią. Przez te pięćdziesiąt lat z kontraktowego naukowca stał się postacią naprawdę dużego formatu, jedną z ważniejszych w chilijskim panteonie narodowym, a tym samym został też polskim bohaterem z gatunku wielkich rodaków, którzy odnieśli sukces za granicą.
Na ile jest dziś pamiętany – można dyskutować. W Polsce nazwisko Domeyko kojarzy się głównie z Panem Tadeuszem, ale gdyby tak dokładniej popytać, to z rozpoznawalnością nie byłoby zbyt różowo.
A w Chile? To należało sprawdzić.

Miny amerykańskie

Pierwsze kroki w Santiago de Chile kieruję w stronę domu Ignacego Domeyki. Ze ścisłego centrum ruszam w stronę dzielnicy Brasil. Wysokim wiaduktem dla pieszych przechodzę nad ruchliwą szosą Ruta 5 i natychmiast odnoszę wrażenie, że znalazłem się w innym mieście. Zabudowa jest tu niska, prawie nie ma strzelistych wieżowców, za to nie brak starszych kamienic – pewnie z początku XX wieku. Sporo domów w kiepskim stanie, na fasadach widnieją często ciekawe graffiti (raczej prawdziwe murale niż bazgroły sprayem), ale zdarzają się też budynki świeżo odnowione i odmalowane, zwykle w dość śmiałych barwach. Ludzi znacznie mniej, ale w odróżnieniu od dzielnic Centro czy Providencia – nie widać tylu biur, restauracji, lokali usługowych czy sklepów. Przecinam aleję Brasil ze szpalerem krzepkich palm rozdzielającym pasy ruchu, mijam park. Kręcą się tu grupki młodzieży szkolno-studenckiej, zdarzają się pojedynczy sprzedawcy uliczni, oferują kanapki albo mote con huesillo. Nie mam pojęcia, co to jest, więc kupuję – i okazuje się, że to coś w rodzaju słodkiego kompotu z suszonych brzoskwiń z hojnie dosypanym ugotowanym na miękko ziarnem pszenicy, bardzo przyjemny przysmak narodowy.
Dochodzę do ulicy Cueto: na tym odcinku po obu stronach rosną drzewa obsypane bladofioletowymi kwiatkami. Dom pod numerem 572 jest pomalowany na purpurowo, klasyczna dawna latynoska zabudowa: parterowy budynek, fasada ciągnie się wiele metrów, bo domy takie były zwykle bardzo obszerne, no a w środku kryły niemałe patio-ogród. Bardzo duże i niskie okna zakryte są okiennicami. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, kolejka pacjentów do dzielnicowej przychodni, imienia Domeyki zresztą. Przy drzwiach wejściowych tablice pamiątkowe – że Domeyko tu mieszkał, że dom odwiedził prezydent Lech Wałęsa – ale nawet śladu po jakiejkolwiek informacji o ewentualnych godzinach otwarcia czy dostępności dla zwiedzających.
– To jest prywatny dom rodziny Domeyko – wyjaśniał mi Jacek Piątkowski z ambasady polskiej, do której poszedłem zaraz po wyprawie na ulicę Cueto. – Kwestia tego domu powraca od początku lat dziewięćdziesiątych – (to wtedy wznowiono stosunki dyplomatyczne między Polską i Chile, zerwane po zamachu stanu Pinocheta). – Pojawił się pomysł sprzedaży, ale sprawa nigdy nie przybrała konkretnego kształtu. Zresztą budynek zupełnie niedawno został uznany przez lokalne władze za dziedzictwo narodowe, co oznacza w sumie tyle, że bez stosownej zgody nie wolno dokonywać w nim zmian architektonicznych. Obecnie rodzina Domeyko sporadycznie udostępnia wnętrze, tylko podczas ważnych wizyt.
Dom pozostaje dla zwiedzających zamknięty, ale przecież są jeszcze inne ślady bytności Domeyki w Chile.

Pierwsza część biografii Ignacego Domeyki sprawia wrażenie wręcz modelowego dla tej epoki i tej generacji życiorysu. Urodził się w 1802 roku, rodzinny majątek leżał na ówczesnej Litwie, czyli w przedrozbiorowych granicach Rzeczpospolitej, a dziś jest to terytorium Białorusi. Wykształcenie i wychowanie: patriotyczne i katolickie. Studia na Uniwersytecie Wileńskim – i zaangażowanie w młodzieńczą działalność narodową, a potem udział w powstaniu listopadowym i wynikająca z tego konieczność wyjazdu z kraju. Emigracyjny szlak – także typowy: przez Prusy do Francji. No i w tej Francji trzeba było się jakoś urządzić, zdobyć wykształcenie i fach.
Domeyko podjął więc naukę w paryskiej Szkole Górniczej i tak zdobył dyplom uprawniający do podjęcia pracy w zawodzie. Chyba od samego początku miał jasność, że tak naprawdę interesuje go nie tyle praca zawodowa i zarobkowanie, ile nauka jako taka. Pierwszą płatną – jakbyśmy to dziś powiedzieli – fuchą było zlecenie od niejakiego margrabiego Drés, który najął młodzieńca do uporządkowania swoich zbiorów mineralogicznych. Potem przyszła poważniejsza oferta: alzacka rodzina Köchlin – bankierów i przemysłowców – zleciła Polakowi poszukiwanie złóż rudy i przygotowanie technologii do jej wytapiania. Poszło to dobrze, przed Domeyką stanęła realna szansa na karierę w branży, ale oto jesienią 1837 roku młody emigrant dostał następujący list od swojego serdecznego przyjaciela Adama Mickiewicza:
„Miły Żegoto. Cieszę się, żeś wynalazł wreszcie swoją rudę (…). Czy wiesz, że tobie oddają miny amerykańskie? Był u mnie dziś właśnie Polak Jastrzębski, który widział Francuza Dufresnoy [Dufrénoy]. Kto jest ten Dufresnoy, nie wiem. Owóż on powiada, że jest dla ciebie miejsce w Chile, masz być profesorem chemii i metalurgii, dadzą ci pieniądze na drogę i pensji trzy tysiące dolarów. Jastrzębski powiada, że to wyniesie piętnaście tysięcy franków. Termin wyjazdu w decembrze. Pisz więc zaraz do Dufresnoy i wypytaj się o cały interes”2.
Oferta okazała się autentyczna: Chilijczycy szukali człowieka, który poprowadziłby zajęcia w czymś w rodzaju inżynierskiego liceum w miejscowości Coquimbo, na północ od stolicy kraju. Brzmieć to musiało dalece egzotycznie: Ameryka Południowa jako taka jawiła się jako ląd bardzo odległy, no a Chile to wszak jego najdalszy zakątek. Kraj był mały (w sensie ludności, bo geograficznie przecież ciągnie się wzdłuż na 4 tysiące kilometrów z okładem– rozmiary wszerz nie są już aż tak imponujące) i bardzo młody (niepodległością cieszył się raptem dwie dekady), a zatem sporo w nim było do zorganizowania. I to jeszcze nie stołeczne Santiago – tylko jakieś Coquimbo, o którym raczej nikt w Europie nie miał prawa słyszeć.
Domeyko jednak propozycję przyjął i zdaje się, że nie tyle z życiowej konieczności – w końcu we Francji otwierały się przed nim inne możliwości – ani nie z apetytu na egzotyczne przygody – wyjazd z Europy był mu o tyle nie w smak, że wierzył w rychłą wojnę z Rosją i szansę na polską niepodległość, a wtedy chciał być na froncie, nie na antypodach. Przeważył właśnie naukowy temperament: Chile może i było końcem świata, ale posiadało imponujący łańcuch górski, a więc raj dla geologa; a ponadto wiadomo już było, że to kraj niezwykle bogaty w złoża mineralne3. I wszystko to czekało na badaczy i fachowców, którzy stan rzeczy przestudiują, opiszą i wskażą metody wykorzystania tych bogactw. Takiej pokusie nie dało się nie ulec.

 
Wesprzyj nas