“Wściekły pies” to dziesięć mocnych opowieści o samotności w obliczu cierpienia. Wśród wielbicieli reportażu – książka kultowa.


Wściekły piesWojciech Tochman, jeden z najlepszych polskich reporterów, zwięzłym i precyzyjnym językiem opisuje ludzkie dramaty, ludzką samotność, ale i podłość, obłudę, nienawiść.

Opowieść o katastrofie autobusu maturzystów pielgrzymujących do Częstochowy, historia człowieka, który powstał z torów i nie pamięta, kim jest, oraz zapis walki samotnej kobiety z księdzem molestującym dzieci, przywołują najbardziej uniwersalne pytania: o przyczyny zła, sens cierpienia i milczenie Boga.

***

„Elementarny odruch solidarności i współczucia stanowi zaczyn i sens tych reportaży”.
Paweł Huelle

„Pies rzeczywiście kąsa tak, że boli. Ale jednocześnie te ekstremalne, choć „z życia wzięte” historie, jakby stworzone dla potrzeb tabloidów, pod piórem Tochmana tracą swą plakatową jednowymiarowość. Zamieniają się w wielowarstwowe opowieści, w których jest socjologiczne zacięcie, psychologiczna przenikliwość, metafizyka i literacka maestria, polegająca na bezbłędnym wyczuciu szczegółu”.
Juliusz Kurkiewicz, „Polityka”

„Od przeciętnych reportaży publikowanych każdego tygodnia w prasie odróżnia te teksty także imponujący warsztat. Język, którego używa Tochman, jest mocny, klarowny, nieprzesłaniający nawet na chwilę tego, co najważniejsze”.
Piotr Czerski, „Tygodnik Powszechny”

Wojciech Tochman
Wściekły pies
Wydanie drugie zmienione
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 września 2018
 
 

Wściekły pies

Mojżeszowy krzak

Pan Bóg miał jakiś plan – zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie w kuchni same: kanapka, może trzy, jabłko, sok w kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie? Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każe się zbierać do pracy.
Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.
Aniele Boży, stróżu mój – tak się modlili, kiedy wyjeżdżali z miasta. – Ty zawsze przy mnie stój.
Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką, absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.
Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i dlaczego ludzie czują – to ją interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens życia. A teologia tak.
Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? – Nie wiem. Jakiś jest na pewno.
Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.
Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu: cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się z żoną umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami stanie, najpierw jest Bóg.
Pierwszy, przed wszystkim.
Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka wsiadł do samochodu, pojechał do domu, by z komputera wydrukować listę młodych pielgrzymów. Żona pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś rekolekcje.
Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam, gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie. Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemnaście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to wspominają. I ona klęczała przed Najświętszym Sakramentem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.
No i Bóg zdecydował, jak widać.
Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał listę policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje. Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.
Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, u stóp nauczycielek wychowania fizycznego. One usiadły w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda, życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę różańca.
– Pani da spokój – powiedziała do koleżanki. – Niech dzieci śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.
Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko przedniej szyby, wszystko wspaniale widać. I zasnęła.
Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.
– Co pan robi?! – krzyknęła do kierowcy. – Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: – To koniec!
Katechetka ani drgnęła. Ani na moment nie zajrzała śmierci w twarz.
– Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie.
Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wylatywała przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. I tak uderzyła o asfalt, rękę złamała, poraniła czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden straszny film, żaden flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprzedza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.
– Staramy się o dziecko – mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni. – Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.
– Ono – mówi ona – upadku na asfalt by nie przeżyło.

Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi z grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na świecie poza synem nie ma. – Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło – tak jej powiedział ostatnio. Syneczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj, w Białymstoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie poradzą. I wysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto, matka sięga często do portfela. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna, uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze mniej. Ciągle chudnie.
Kuba, w szpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. W lepszym lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki, żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potrawy pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłatku matka pewnie się rozpłacze, a syn jej na to powie: – Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.
Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala i zobaczyła twarz syna we krwi, też jej tak powiedział: – Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.
Tamtego ranka telefon zadzwonił o wpół do szóstej.
– Baśka – mówiła sąsiadka. – Asia już czeka w taksówce, a Kuby nie widzę.
– Właśnie wychodzi – odpowiedziała i popędziła syna.
Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba zapłaci, gdy będą wracali do domu.
Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mieli po półtora roku. Razem chodzili do podstawówki. Potem do tego samego liceum, najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką przyjechali pod szkołę i razem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.
Kuba usiadł po lewej stronie. W piątym rzędzie chyba, na pewno koło okna. Obok niego inna koleżanka – Karolina. Jakiś czas potem w szpitalu odwiedzali go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka, mandarynki, materac przeciw odleżynom.
Pytali, o czym wtedy rozmawiał z ich córką.
Dlaczego usiadła akurat tam?
Tak się umówili. Kuba przyszedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona zajęłaby fotel przy szybie, a Kuba przy przejściu.
Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, z którą przyjechał taksówką.
Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała mojego.
Ocknął się w kapuście, usłyszał szloch, lament, podniósł głowę, zobaczył ogień, jakichś ludzi, machali rękami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać. A chciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie widział, nie szukał, koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już go nie ma. Nie mieli racji, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się przydarzył: uderzenie rzuciło nim o szybę, on tego nie pamięta, roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale Kuba już leciał wysoko. I daleko, w kapustę.
Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do policzków błoto, pochylił się nad nim jakiś rolnik: – Z tego wypadku jesteś?
– Twoje żyje – powiedziała kilka dni potem matka Asi.
– No, żyje – odpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Że mu przykazała dzień wcześniej: w autobusie siadaj na środku, że jej nie posłuchał i usiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszystkie poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć centymetrów? Dziesięciu ludzi można by nimi obdzielić. Śródstopie, kostki, łydki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą, o tym miała opowiadać? Że kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?
Ani słowa skargi.
– Jestem wyróżniona – mówi. – Nie dostałam syna w worku.
Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje za cudowne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć. Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi strach: lekarze mówią, że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? Czy Kuba wstanie? Czy będzie chodził? Co z maturą? A studia? Chciał zdawać na ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak podzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?
Inne matki może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do poduszek.
Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku będzie inna.
Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? Jaki kamień? Jakie litery w kamieniu?

Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Od strony przejścia, bo przy szybie siedział chłopak z technikum elektrycznego.
Dziewczyna Krzysia – inna Karolina – wbiegła do autobusu w ostatniej chwili i zajęła jedyne wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.
Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się miejscami, tak aby siedzieć razem.
W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówiła do swojej mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.
Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu? Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Dobiegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej, poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę.
Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród palonego plastiku, palonego białka, rany od kawałków szyby, krzyki, telefony do rodziców.
Nie widział Karoliny.
Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali pierwsi rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w jakimś szaleństwie, wołali swoje dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.
Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak wyglądają ich noce, poranki? Jakie marzenia pochowali w trumnach? Czego w ich życiu już nie będzie? Na co liczyli? Dziecko chciało zostać lekarzem? Inżynierem? Wnuki miały być kiedyś na świecie? Co teraz z podręcznikami, zeszytami, komputerami? Z ubraniami? Ze złością na umarłych, którzy zawinili? Na tych, co przeżyli? Na Boga?
Czego im życzyć na Boże Narodzenie?
Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjonałach: dlaczego mojego Bóg nie ocalił? Dlaczego tak chciał?
Nie wiem – być może tak odpowiada im spowiednik.
A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? Cuda sprawiedliwie rozdawać? Cuda nam się w ogóle należą? Bóg ma się nam z czegokolwiek tłumaczyć? Że tak chciał? Tak, czyli jak? Żeby dzieci ginęły w ogniu? A inne na to patrzyły?
Wierzymy, że On chce dobrze, choć często Go nie rozumiemy.
Niektórzy spowiednicy odczytują Boże zamysły bez żadnych wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił Krzysiowi jego relację z Karoliną widzianą z boskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą połówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem ocalił.
Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej.
Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę rozdzielił. Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wielkiego. Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrzeniu ran.
Już go nie włożył. Nie chciał.
Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej Matki, która zna przecież to największe z cierpień, jakiego tylko matka może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.
Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy dojechali na miejsce, pewien młody ksiądz powiedział: – To, co spotkało dzisiaj waszych kolegów, jest sprawdzianem naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.
Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: – Bo uważałem, że z tą rozpaczą trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.
Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina, ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza dziewczyna. Włosy miała takie trochę rude, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, pomagała innym w nauce. Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś tak. I ona w jego dalekich planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić razem, ale ona go hamowała: – Uważaj, bo się spłoszę.
Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większe w nim złudzenie własnej nieśmiertelności. Ono pozwala wstawać codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędne, by żyć.
– Życie jest już tylko czekaniem – mówi Krzyś.
Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pieniądze już nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tylko czekanie.
– Na tamtą stronę – mówi. – Bo tam coś musi być.
Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny.
Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomniany sen.
Kilka dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie umarła.
– Najgorzej byłoby myśleć – Krzysiowi błyszczą oczy – że zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.
Włożył na szyję medalik: – Bóg chce mi coś powiedzieć.

 
Wesprzyj nas