Książka Ryszarda Kapuścińskiego “Jeszcze dzień życia” poświęcona wojnie domowej w Angoli, opisuje nie tyle samą wojnę, ile przekazuje refleksje o zagubieniu w chaosie, bezsensowności ponoszonych ofiar i niepewności jutra.


Jeszcze dzień życiaTen kultowy reportaż to głos przeciw wszelkiej wojnie, a Ryszard Kapuściński nazywał go swoją pierwszą prawdziwą książką. Pierwsze wydanie w nakładzie 20 000 egzemplarzy ukazało się w roku 1976 nakładem wydawnictwa Czytelnik, w późniejszych latach było kilkukrotnie wznawiane. Książka zawiera opis przeżyć i doświadczeń oraz refleksje autora z początków konfliktu w Angoli w latach 1974-1975, trwającego aż do roku 2002.

“Jeszcze dzień życia” to książka bardzo osobista, reporter opisuje w niej angolską wojnę domową przez pryzmat doświadczeń indywidualnych – nie tylko swoich bohaterów, ale też i własnych. To książka nie tyle o samej wojnie, ile o zagubieniu w chaosie, bezsensowności ponoszonych ofiar, niepewności jutra. „Były tam takie sytuacje, że człowiek właściwie wiedział, że nie będzie już żył. I każdego dnia mówiło się z ulgą: – O, jeszcze jeden dzień z życia mam za sobą, jeszcze jeden mnie czeka. Ale już nie więcej.” – pisze Kapuściński.

Gdy w Angoli rozpoczęła się bratobójcza, chaotyczna i bezwzględna walka, która przeraziła całą Europę, Kapuściński udał się do miejsca, z którego wszyscy uciekali z przerażeniem. Był tam w pewnym momencie jedynym korespondentem zagranicznym. Reporter miał świadomość, iż może to być podróż w jedną stronę, ale nie wyobrażał sobie, aby jej nie odbyć.

Dla współczesnego czytelnika “Jeszcze dzień życia” to także znakomity przykład, jak czterdzieści lat temu wyglądało dziennikarstwo, które miało wówczas spore znaczenie i mogło zmieniać bieg historii (vide afera Watergate).

Równocześnie ze wznowieniem książki do kin wchodzi polsko-hiszpański film pod tym samym tytułem, stworzony na podstawie książki, łączący techniki animacji i dokumentu. Reżyserzy Damian Nenow i Raúl de la Fuente zawarli w filmie także rozmowy z ludźmi, których opisywał Kapuściński.

Ryszard Kapuściński
Jeszcze dzień życia
Wydawnictwo Agora
Premiera w tej edycji: 17 października 2018
 
 

Jeszcze dzień życia

LISTA SKRÓTÓW

FNLA (Frente Nacional de Libertação de Angola) – Narodowy Front Wyzwolenia Angoli, założony przez Holdena Roberto i wspierany przez Zachód
 
MPLA (Movimento Popular de Libertação de Angola) – Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli, założony przez Agostinho Neto i wspierany przez Związek Radziecki i Kubę
 
UNITA (União Nacional para a Independência Total de Angola) – Narodowy Związek na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli), założony przez Jonasa Savimbiego i wspierany przez Zachód i RPA
 
FAPLA (Forças Armadas Populares de Libertação de Angola) – Ludowe Siły Zbrojne Wyzwolenia Angoli
 
PIDE (Polícia Internacional e de Defesa do Estado) – Międzynarodowa Policja i Obrona Państwa
 
PAP – Polska Agencja Prasowa

WSTĘP

Było to jedno z naszych ostatnich spotkań przed jego odejściem. Rysiek nie czuł się dobrze, od kilku miesięcy nie podejmował żadnych podróży. Miał w końcu zacząć pracować nad planowaną od dawna książką o dzieciństwie w Pińsku, na rodzinnych Kresach. W jego pracowni piętrzyły się starannie poukładane przewodniki, albumy, wycinki, mapy – zbierana latami dokumentacja do tej książki.
Polesie wspominał jako romantyczną krainę, gdzie ludzie świetnie się rozumieją, mimo że mówią odmiennymi językami i inaczej się modlą. Podobnie jak na mojej rodzinnej Wileńszczyźnie, chociaż tam tych języków, dialektów i religii było znacznie więcej.
– Co to będzie? Powieść czy reportaż z twego własnego dzieciństwa? – zapytałem.
Rysiek na to: – Wiesz, reportaż i realistyczna powieść to chyba dwa brzegi tej samej rzeki.
Pomyślałem, że to świetna odpowiedź na zarzut, jaki stawiali mu niektórzy, twierdząc, iż „beletryzuje” swoje reportaże.
„Jeszcze dzień życia” jest książką o okrutnej bratobójczej wojnie. Wojnie o prawo narodu do decydowania o sobie i o ludzką godność, toczącej się gdzieś „na końcu świata”, w byłej portugalskiej kolonii. Zanim się skończyła wiele lat później, zginęło w niej milion ludzi.
Ryszard Kapuściński, znany już wówczas dziennikarz, dosłownie „wtargnął” tą opowieścią do literatury światowej jako pisarz. Potrafił poruszyć swoją afrykańską historią o uniwersalnej ludzkiej wymowie wyobraźnię i serca czytelników na całym świecie.
„Jeszcze dzień życia” jako filmowa opowieść o wojnie, samotności, ludzkim strachu, a także nadziei i przyjaźni jest dramatyczna, barwna, do bólu prawdziwa. Film zrealizowany niezwykłą techniką obfituje w przejmujące, a zarazem piękne sceny. Oglądając go, czułem, jakbym wrócił w tamte miejsca, do tamtych wojennych wydarzeń. Jakbym znów czuł zapach Angoli.
Mam bardzo osobisty stosunek właśnie do tej książki. Pracowaliśmy przez lata w tej samej redakcji. Jako korespondent wojenny PAP jeździłem na wojnę do Angoli kilka razy, przed Ryśkiem i po nim. Ale gdy zbliżał się najbardziej dramatyczny, decydujący moment tej wojny, redakcja wysłała tam człowieka, który czuł się w Afryce jak we własnym domu.
Jest koniec lizbońskiego łagodnego lata 1975 roku. Lotnisko w Lizbonie. Jeden po drugim lądują trzy boeingi TAP, Transportes Aéreos Portugueses, wypełnione śmiertelnie znużonymi ludźmi, uciekinierami z Angoli. Czekali na lotnisku tygodniami. Nie tylko sami biali. Portugalskie linie lotnicze zawiesiły połączenia na niemal wszystkich pozostałych kierunkach, aby obsługiwać most powietrzny z Luandy do Lizbony.
To największa operacja ewakuacyjna w historii lotnictwa. Rozpoczęła się już w maju poprzedniego roku, w parę tygodni po rewolucji goździków. Młodzi oficerowie obalili w kraju faszystowski rząd Marcelo Caetano. Odmówili dalszego prowadzenia krwawej wojny w portugalskich koloniach w Afryce.
Porozumienie zawarte z afrykańskimi powstańcami przewidywało całkowite wycofanie się wojska portugalskiego z Angoli do dnia ogłoszenia jej niepodległości, tj. 11 listopada 1975 roku.
Siły, które będą się starały do tego nie dopuścić, są potężne. Wszystko wskazuje na to, że zaprawiona w partyzanckich akcjach, ale słabo uzbrojona armia, która będzie bronić Luandy, nie ma wielkich szans w walce prowadzonej z wieloma przeciwnikami naraz.
Rysiek jest jednak w świetnym nastroju, zresztą jak przed każdą taką wyprawą. Daję mu adresy kilku moich kwater z ostatniego wyjazdu i odprowadzam do samolotu.
Silniki wielkiej maszyny chyba jeszcze nie zdążyły ostygnąć po przylocie z tej trasy. Boeing prawie pusty, nikt już do Luandy nie podróżuje. Leci jeszcze tylko portugalski oficer łącznikowy i kilku młodych Angolczyków o ciemnych twarzach, wyraźnie nieprzywykłych do noszenia cywilnych garniturów. I polski dziennikarz.
Ani w chwili odlotu do Angoli, ani gdy pisał „Jeszcze dzień życia”, „specjalny wysłannik PAP” nie wiedział jeszcze nic o pewnym porozumieniu, które stanowiło jedną z największych tajemnic XX wieku. Właściwie przesądzało o tym, co ma się wydarzyć w Angoli. Jednak gdyby coś o nim wiedział, to – znając Kapuścińskiego – też by tam poleciał.
Zaraz po przylocie do Angoli wyrusza w podróż do angolskiego interioru. Ma, podobnie jak ci, z którymi podróżuje, tylko niejasną orientację, które kawałki olbrzymiego terytorium kontrolują żołnierze Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli – MPLA, a które ich przeciwnicy. Tamci są w lepszej sytuacji: ich dowództwa otrzymują co dzień satelitarne zdjęcia, na których widać przynajmniej wszystkie większe zgrupowania wojska na terytorium kraju, ich ruchy.
Rysiek wie, jak w razie spotkania odpowiadać jednym i drugim. Żołnierze MPLA zwracają się do siebie camarada, co znaczy „druh”, „towarzysz”. Ich przeciwnicy – irmão, to jest „brat”. Ale wszyscy umundurowani w panterki, bez oznak przynależności. Nie sposób ich rozpoznać po wyglądzie.
Podczas pierwszego wyjazdu do interioru dziennikarza zatrzymuje w buszu patrol. Dziesiątki lub setki kilometrów we wszystkich kierunkach jest, być może, jedyną władzą. Tę próbę autor „Jeszcze dzień życia” przeszedł po raz pierwszy już na początku wyprawy do Angoli.
Camarada czy irmão? – pyta czarny żołnierz z rozpylaczem gotowym do strzału. Zatrzymał go w buszu, o kilkaset kilometrów od stolicy.
– Camarada – odpowiada pełnym głosem Rysiek.
Trafił, przeżyje. Gdyby się pomylił…
Ze śmiertelnie niebezpiecznej hazardowej gry, jaką było poruszanie się pomiędzy rozrzuconymi po olbrzymim kraju frontami wojny domowej, zawsze wychodził cało.
Podział na tych, którzy pozdrawiają się camarada lub irmão, działał już, gdy przyleciałem po raz pierwszy do Luandy wczesną jesienią 1974 roku. Często ostrzeliwane lotnisko było strzeżone przez portugalskich komandosów. Ale nocą rzeczywistą władzę na ulicach miasta sprawowali partyzanci lewicowej MPLA i dwóch wrogich jej ruchów partyzanckich.
Coraz głodniejsza Luanda była jednym z najniebezpieczniejszych miast Afryki. Furgonetki wyjeżdżające za miasto po żywność częściej nie wracały, niż wracały. W chwili gdy wylądował tam korespondent PAP, sytuację wygłodzonej stolicy kontrolowali już tylko bojownicy MPLA. Ich przeciwnicy wycofali się z miasta, aby dołączyć w odpowiedniej chwili do decydującego szturmu na Luandę u boku wspomaganego przez lotnictwo potężnego korpusu inwazyjnego Republiki Południowej Afryki.
Wkrótce po śmierci Ryszarda nadeszła z Lizbony przeznaczona dla nas obu przesyłka. Było tam ksero pliku dokumentów opatrzonych niewinnym kryptonimem „Manewry Alcora”. Odtajnione wiosną 2009 roku przez Portugalskie Wojskowe Archiwum Historyczne zawierały jedną z największych tajemnic XX wieku. Dotyczyły zawartego 14 października 1970 roku paktu wojskowego między Portugalią a samodzielnym, utworzonym przez brytyjskich kolonizatorów rządem Rodezji. Dwa lata później przystąpiła do niego RPA.
Dokumenty określały pakt jako „sojusz przeciwko afrykańskim nacjonalizmom”. Przewidywał on „zmobilizowanie do stu tysięcy białych mężczyzn” przeciwko ruchom wyzwoleńczym Angoli, Mozambiku, Namibii i Zimbabwe.
Gdyby „białym mężczyznom” wspomaganym przez afrykańskich przeciwników MPLA udało się zdobyć Luandę, najprawdopodobniej nie powstałaby książka Kapuścińskiego. Jako jedyny w tym mieście korespondent wojenny zza żelaznej kurtyny miałby niewielkie szanse…
Krótko przed Bożym Narodzeniem 1975 roku Ryszard i ja spotkaliśmy się w Warszawie z Michałem Czarneckim, zarazem szefem i niezrównanym przyjacielem całego zespołu Redakcji Zagranicznej PAP, którą kierował.
– Wiesz – zwierzał mu się Rysiek – różnie tam w tej Angoli bywało… Ale pocieszaliśmy się myślą, że w razie czego rodzina otrzyma sowite odszkodowanie.
– Co ty… – zareagował szef. – W ogóle nie byliście ubezpieczeni.
 
MIROSŁAW IKONOWICZ
Warszawa, 2018
 
 
MIROSŁAW IKONOWICZ, rocznik 1931, z wykształcenia historyk, jest dziennikarzem. Od 1953 roku pracuje w Redakcji Zagranicznej Polskiej Agencji Prasowej, od 1968 roku, przez wiele lat, ściśle współpracował z tygodnikiem „Polityka”. Był korespondentem w Sofii, Hawanie, Madrycie, Lizbonie i dwukrotnie w Rzymie oraz Watykanie (do 1994 r.). Jako korespondent wojenny relacjonował konflikty w Angoli i Mozambiku oraz przebieg wojny rosyjsko-gruzińskiej (2008 r.). Swoje doświadczenia opisał w książkach Zawód: korespondent. Wilno – Hawana – Madryt (2007), Angola Express (2009), Hombre Kapuściński (2012). W 2018 roku ukazała się jego powieść autobiograficzna Pohulanka.

1. Jesteśmy ludźmi
40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia
53. Nie wszystko wszyscy możemy
71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wołach, żołnierz wylicza rany
154. Dopóki oddycham, mam nadzieję
187. Życie jest czuwaniem
303. Nie ma życia w wojnie
322. Człowiek człowiekowi wilkiem
326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci
336. Zawsze niepewne są wyniki bitew
338. Dwa razy zwycięża, kto siebie zwycięża w zwycięstwie
340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa wykorzystać!
344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych – nie spodziewać się ocalenia
345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy
349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne miecze?

 
„VERTE”, łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył, przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego, PZWS, Warszawa 1959

ZAMYKAMY MIASTO

Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Tivoli”. Z okna miałem widok na zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w oblężonym mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się bitwa o Luandę, statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy horyzontu. Razem z nimi oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ ucieczka drogą lądową była niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że termin ataku na Luandę został przesunięty i flota wracała do zatoki w nie kończącym się oczekiwaniu na ładunek kawy i bawełny.
Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała zatoka, zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie zbliżają się odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby prawdy w tym, co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa tysiące żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia rzezi. Ale wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi marynarzy witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza.
W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi – don Silva, handlarz diamentów, i jego żona – dona Esmeralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni bez pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej ciało ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. Kiedyś wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na maszynie. Jej myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:
– Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.
Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał świat, kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet takiego zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im rękę i kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły, i odchodzili pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i wypytywał mnie, czy wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał go największą radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał sztuczne zęby. Mimo przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W fałdy garnituru miał powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia, kiedy wydawało się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść przezroczystych kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to diamenty. W hotelu mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary miał serce rozdarte. Chciał uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba dony Esmeraldy. Bał się, że jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić dodatkowy zamek, ale wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by potrafił to zrobić.
Naprzeciw mnie mieszkała młoda para – Arturo i Maria. On był urzędnikiem kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach. Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. Nasza sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka – dona Cartagina, doniosła mi oburzonym szeptem, że Arturo i Maria żyją na wiarę. To znaczy żyją jak Murzyni, jak ci bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień degradacji i pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na przyjście Holdena Roberto. Nie wiedziała, gdzie są jego wojska, i pytała mnie skrycie o nowiny. Pytała także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że entuzjastycznie. Z wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a kiedy w mieście nie było co pić, przynosiła mi – nie wiadomo skąd – butelkę wody.
Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa, ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o butelkę wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu „Altis” 15 listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w recepcji Maria zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżają z Arturo do Brazylii.
Cały hotel „Tivoli” był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po wojnie, wyładowane tłumem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy, wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy zbombardują miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą noże i chcą je próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć powstanie. Jakie powstanie? – dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy. Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu – powstanie, a co za powstanie, to się okaże, jak wybuchnie.
Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. Miasto żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzić sobie z rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak oswoić. Mężczyźni gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, którzy mieli szersze horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, uważali, że trzeba wysłać depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim zwyczaju, kończyło się na dysputach.

Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany na czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją pod Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa się ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy dowodzą oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły na umęczony naród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z Europy Wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Luandzie nie istniała żadna władza, a oni chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą Angolę, za złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym sygnałem. Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie sytuacje.
Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao”, obok hotelu. Było tam zawsze ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony playboy, o oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchłymi powiekami, wziął mnie raz do swojego kantorka. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na półkach stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady biurka dwa pistolety i położył je przed sobą.
Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.
Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać było muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował pistolety i zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w spokoju. Może należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą satysfakcję od zabijania daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.
Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze. Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z początku postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach, na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartaginę.
MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, albo jeszcze dalej – na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do nich jeszcze nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front – tam było bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu nie umieli dokładnie określić, gdzie jest front. Nie było komunikacji ani łączności. Samotne, małe oddziały niewprawnych, początkujących partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli. Tę wojnę każdy prowadził na swoją rękę, każdy był zdany na siebie.

 
Wesprzyj nas