Najbardziej osobista i być może najwspanialsza książka Marka Bieńczyka. Autor dochodzi w niej do literackiej perfekcji, a do «Kontenera» włożył to, co mu najbliższe.


KontenerNajpierw był pomysł, by napisać książkę o oddechu. O zadyszce od natłoku zdarzeń, o nerwowym, a może smogowym kaszlu. Też o miarowym oddychaniu. W końcu o sztucznym oddychaniu, wstrzymywaniu oddechu, o ostatnim tchnieniu.

Czy w to miejsce powstała książka o pamięci? O podróży? Uciekaniu od siebie, przez Kanadę i podwarszawski las? O pożegnaniach? Czy może jednak o oddechu? Czyli o tym, jak niewiele oddziela nas od nieistnienia.

Udało się Bieńczykowi wszystkie te zdarzenia, osoby, myśli, uczucia powiązać najdelikatniejszymi nićmi. Udało mu się nazywać najtrudniejsze rzeczy najprostszymi słowami, „zacieśnić mówienie tak, aż zostanie nic, słowo widmo”. I stworzył książkę pełną życia, bo „Kontener” oświetla, prześwietla nasze zmysły: smak, zapach, dotyk, spojrzenie. Zarazem nadzwyczajną książkę ponad tym życiem zawieszoną. Jak powietrze.

Weź głęboki wdech.

Marek Bieńczyk, urodzony 6 lipca 1956 w Milanówku – polski pisarz postmodernistyczny, historyk literatury, tłumacz z języka francuskiego, eseista, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”; enolog. Studiował romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim.
Pracuje jako historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Wykłada też w Studium Literacko-Artystycznym na UJ w Krakowie. Jest współpracownikiem francuskiego kwartalnika „L’atelier du roman”. Znawca literatury polskiego romantyzmu i współczesnej humanistyki francuskiej. Jego debiutem naukowym była rozprawa Czarny człowiek. Zygmunt Krasiński wobec śmierci (1990). Jest członkiem International Federation of Wine and Spirits Journalists and Writers (F.I.J.E.V.), współpracuje z krakowskim Collegium Vini. Publikował i publikuje cykle felietonów na temat wina m.in. w „Magazynie” „Gazety Wyborczej”, „Przekroju”, miesięczniku „Forbes”, dwumiesięczniku „Magazyn Wino” i miesięczniku „Kuchnia”. Wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik enologiczny ”Wina Europy”. 7 października 2012 został laureatem Nagrody Literackiej Nike za zbiór esejów ”Książka twarzy”.

Marek Bieńczyk
Kontener
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 19 września 2018
 
 

Kontener


1. Jętki

Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy. Nadeszła ostatnia noc po trzech tygodniach wiosłowania, postój wreszcie nie na skarpie, lecz wprost na plaży wyrosłej z wody przy brzegu; zdążyła już w lipcowym słońcu pojaśnieć i rozdrobnić się na suchy piasek. Zwlekaliśmy z postawieniem namiotu, jakby to mogło coś przedłużyć, rozciągnąć pożegnanie z rzeką na więcej godzin niż pozostało; wieczór schodził powoli, jak to na północy, skrywany długo w kieszeni nieba. Jeszcze zapadał; niespiesznie ustępował ciemnościom, przez kolejną chwilę trzymał się wokół ogniska ostatkiem sił. Gotowaliśmy makaron w kociołku, po chwili trafił do menażek z sosem, pozostało rozlać piwo.
I wtedy się pojawiły. Bardziej niż nagle. Jakby powietrze dostało w sekundę białej wysypki. Spociło się, zaczęło gęstnieć. Staliśmy bez słowa i było za późno. „Efemerydy” – powiedziała wreszcie Dorota, z ulgą, że pamięć rozpoznaje niesamowite, obłaskawia niepojęte. Lecz one nastały już wszędzie, w kociołku, w menażkach, na płótnie tropiku i w namiocie na śpiworach. Obsiadały wszystko i wciąż nadchodziły kolejne dostawy. Można było pojąć, co znaczy nalot dywanowy. Wirowały w pustce i dawały chwycić się za ogonek; wtedy każda z nich trzepotała się delikatnie, choć niezmiernie szybko, odrzutowiec przytrzymany w locie; czuło się, że siły mają ograniczone. W świetle ogniska ich podrygi osiągały prędkość ponaddźwiękową. Pozadźwiękową; cisza była głucha, tym głuchsza, im więcej ich było. Wydawało się wręcz, że ją drążą, że im bielsze staje się powietrze, tym potężniejsza jest jego niemota. I że ta cisza wchłania wszystko, a ruchy przezroczystych skrzydełek są jej wyrazem. Niemym, kremowym oddechem. Drgnięcia te były jak drobne błyski, minibłyskawice; przypominały nieco gesty tańczących oświetlone na parkiecie przez lampę stroboskopową: zostawiały za sobą smugi, łączące początek gestu z jego końcem.
Gdy wpatrzyłem się w nie uważniej, doszło do mnie, że układają się w niemal geometryczne figury. Każda efemeryda, wibrując w powietrzu, wysnuwała z siebie osobne, drgające i kanciaste widmo i, zebrane w jednej przestrzeni, wszystkie te widma tworzyły połączoną widzialnym wrzeniem sieć kubików. Nową postać świata tak nagle odsłoniętą. Jakby naszym oczom ukazała się skrywana dotąd jego budowa, jego faktyczny wzór czy rysunek. Więc pomyślałem o matce. O tym, że jej śmierć należy do tego wzoru, a nie do dawnego świata, który widziałem i przeżywałem, gdy umierała; do szpitalnego pokoju, do stolika z pojemniczkami, do pykania kroplówki, do kanapy w kącie korytarza, gdzie siadywałem przez tamte dni, wreszcie do ściśniętej krtani. W tej wrzącej, drgającej, a jednak jakoś precyzyjnej geometrii domyślałem się czegoś ewidentnie chłodnego i obojętnego, ale nie tego chłodu i nie tej obojętności, jakie przypisujemy zimnym sercom albo nawet przyrodzie niezainteresowanej naszym przemijaniem. Miałem przed oczyma coś dotychczas nigdy niedostrzeżonego, a może też nieujawnionego, lecz fundamentalnie istotnego, prawdziwy zjednoczony wygląd życia i śmierci, z którego bił właśnie chłód, lecz nawet lekko przyjemny, łagodny. Obcy i zarazem przez chwilę pozwalający się dotknąć, powitać. Było to porażające, jakby pod wpływem smutnej iluminacji zobaczyłem nagle matkę – jej ciało, ale też ją samą w sumie jej przejawów – w postaci zawieszonych nad ziemią kwadratów i rombów, czy też prostopadłościanów. Ten widok niósł jednak odrobinę pocieszenia. Nie dlatego, że wszyscy jesteśmy nanosekundami w czasie, efemerydami – jętkami: dopiero nazajutrz Olek przypomniał sobie i nam stare polskie słowo – ale dlatego, że dziwny obraz udostępniał wgląd w życie i umieranie, tego wieczoru zgromadzone tak nagle w jednym, niemal równoczesnym zdarzeniu, jako abstrakcję, geometryczną abstrakcję. Wejrzałem.
Minęła chwila, dwie, zniknęły, zostawiając wszędzie wokół białe paprochy swoich ciałek. Rzeka się zabieliła; odczekaliśmy w milczeniu, aż biel spłynie i powróci czarny prąd.

2. Czerwone liście

Była już jesień. Niezły, całkiem słoneczny, mało deszczowy wrzesień, i ładny październik, lecz nie dla jesiennego tytułu – Czerwone liście – przyszło to opowiadanie Faulknera. I nie dla Indian; są tutaj tłuści, leniwi, raczej okropni, na tyle jednak znużeni, że niemal tolerancyjni. A ich wódz pojechał nawet na zakupy do Paryża, skąd przywiózł trzewiki z czerwoną piętą. Strzegł ich aż do śmierci.
Chodziło o zakończenie, głośne, dudniące, choć bez zgiełku, i oszczędne, na niewiele słów. Chciało się je czytać bez końca. Bo tam mówi, tam dudni oddech.
To jedno z pierwszych, ale bardziej znanych opowiadań Faulknera, jeszcze z początku lat trzydziestych; dotyczy losów murzyńskiego niewolnika, przejętego niegdyś wraz z całą grupą przez indiańskie plemię od białych. Ponieważ jego pan, wódz indiański Issetibbeha umiera, zgodnie ze zwyczajem Murzyn powinien towarzyszyć mu na drodze w zaświaty. Ucieka, jest chyba październik, w bagna; zostaje schwytany. Podczas ucieczki – czołga się w mule, je mrówki, raz usiłuje złapać żabę, tak bardzo jest głodny – trzykrotnie kąsa go w ramię żmija mokasyn, na co reaguje niepojętym okrzykiem: „Olé, przodkowie moi!”.
Teraz Indianie podają pojmanemu tykwę z wodą. „Patrzyli, jak jego krtań pracuje, jak świetlista woda kaskadami spływa mu z obu stron tykwy na podbródek i pierś”. Dostaje jeszcze trochę wody i „jeszcze raz patrzyli, jak jego krtań pracuje”.
„A potem woda przestała spływać, chociaż pusta tykwa wciąż jeszcze przechylała się dnem coraz wyżej i wyżej, chociaż czarne gardło Murzyna wciąż jeszcze małpowało daremnie łykanie czegoś, czego już nie było. Kawał podmytego wodą mułu oderwał się Murzynowi od piersi i upadł mu na zamulone stopy, a oni słyszeli, jak w pustej tykwie gra jego oddech: a-a-a-a-a-a-a”. Wyobrażam sobie nawet, że jego oddech trwa około dwudziestu sekund, czyli tyle, ile najkrótsza sztuka Samuela Becketta, zatytułowana tak właśnie, Oddech, obsady brak, złożona tylko z trzech dźwięków: krzyku, wdechu i wydechu.
„No – powiedział Trzy Kosz, odbierając Murzynowi tykwę i zawieszając ją z powrotem na studni” – tak brzmią ostatnie słowa opowiadania. Faulknerowski uciekinier za chwilę pewnie umrze, czy to od jadu mokasyna, czy od indiańskiego ciosu – choć sami Indianie są znudzeni całą sytuacją; od początku nie wiedzą, w jakim celu przekazano im kiedyś murzyńskich niewolników i co w ogóle z nimi począć. W przeciwieństwie do białych nie są bezwzględnymi katami, dla których ucieczka niewolnika to najcięższe przestępstwo. Doprowadzają do śmierci Murzyna bez większego przekonania, jakby mechanicznie, w duchu bezmyślności i nieco znużonej tradycji: skoro już, to już. Nawet klepną go po ramieniu: „Dobrze uciekałeś. Nie masz się czego wstydzić” – przyznają.
Tym bardziej – na tle tej zbytecznej śmierci – uderzają ostatnie gesty ofiary: praca krtani, gra oddechu. I wypowiedziane nieco wcześniej słowa, rodzaj pozdrowienia, wezwania czy wyzwania: Olé, przodkowie moi. Ofiara jeszcze żyje, oddycha tym samym powietrzem co jej grzeczni oprawcy, lecz jest z tej wspólnej przestrzeni powietrza wykluczona; gardło i grdyka naśladują już tylko ruch picia, pobierania wody, a oddech dudni wewnątrz tykwy żałosnym jękiem. Ten przedśmiertny konkret, siedem powtórzonych dźwięków zapisanych jako długi szereg „a”, rezonujących pustym echem, nie zostawiają spokoju, zapadają w pamięć. W pamięć oddechu można by rzec; albo w pamięć jego nadsłuchiwania.
Przez jakiś czas wydawało mi się, że słyszę w mieszkaniu stężony oddech. Tak jakby z opowiadania Faulknera, spod tej zniszczonej okładki sprzed pięćdziesięciu lat, wciąż niosącej zapach tamtego kiepskiego papieru, wysnuwał się jakiś żywy pogłos. Czytałem kolejny raz, aby przywyknąć, w końcu zwykła scena, człowiek głośno oddycha, czy można coś do tego dodać.

3. Buty

Dwadzieścia godzin po śmierci matki kupiłem buty. Markę, którą zawsze noszę, gdyż czuję się sprężystszy na jej podeszwach. Kolor z kolei dla mnie niezwyczajny, podobnie jak sam zamsz, nadto wrażliwy materiał, którego lepiej unikać. Szedłem Nowym Światem, lekko i ładnie zaśnieżonym, wiedząc, że nie muszę nigdzie iść, zaczynało zmierzchać, sklep był ciepły od światła. Poczułem, że wchodzę do zaprzyjaźnionego domu: tyle razy już w nim myszkowałem w poszukiwaniu mojej specjalnej, dobrej dla kręgosłupa podeszwy. Z tym czerwonym paskiem na czarnej gumie, jakby lekko krzywym, lekko wstydliwym uśmiechem łamiącym jednolitą toń. Madonną podeszew. Był jeden model, akurat z zimowej przeceny, kupiłem.
Najpierw przymierzyłem na siłę buty, żeby uspokoić sprzedawczynię; kto kupuje buty bez przymierzenia, łamie przecież porządek. Nie byłem buntownikiem, byłem tylko cichym dezerterem; udałem, że od razu nadzwyczajnie pasują, lecz przecież nie stopę w buty wsadzałem na próbę, a duszę. To owo coś w każdym razie, tułające się po ciele od dnia poprzedniego, pustą piłkę, bańkę czy przezroczystą chmurę, która przesuwała się od nóg do głowy i powodowała, że sam się unosiłem, nie byłem tutaj, jakbym przelatywał nad chodnikami, choć nie wznosząc się wysoko; zamieniony wewnątrz w powietrze, wyczyszczony, choć nie wyzwolony.
Później szedłem z pudełkiem przez miasto i ciążyło lekko, przyjemnie w dłoni. Kupiłem fetysz życia, przedmiot, jaki kompulsywnie przywłaszcza żałobnik poruszony złudzeniem, że się kiedyś przyda. Do niczego niepotrzebny poza tym, że jest jak wspomnienie. Albo raczej przypomnienie. Na wystawach leżały inne fetysze, zegarki, pióra wieczne, oprawione w skórę notesy. Niemal cieszyłem się, że są: nigdy tak dobrze nie wyglądały jak teraz. Mówiły memento vivi, ależ my żyjemy! Nie wierzyłem im tak od razu, jednak je lubiłem; po raz pierwszy od lat przystawałem na tak długo przed witrynami, prawie urzeczony. Godzinę czy dwie później wszedłem z pudełkiem do Hotelu Bristol, nie wiadomo po co, najbardziej ekstrawaganckiego, nierealnego budynku po drodze. Portier odsunął się z uszanowaniem, porządne przecież pudełko. Usiadłem w pustej sali na eleganckiej kanapie, pod ciepłym światłem stylizowanych lamp, buty leżały obok, a może siedziały, jak ktoś, jak druga osoba. Nikt mnie, nikt nas stąd nie wyrzucał, godziny mijały.
W domu położyłem pudełko na kanapie przy biurku. Będzie tkwiło tam przez długie miesiące z butami w środku; dotąd ich nie włożyłem i nie wiem, kiedy to nastąpi. Jeśli kiedykolwiek nastąpi. Przyzwyczaiłem się do ich obecności, metr od komputera, w pobliżu. Są jak obraz na ścianie, ornament bez przyczyny. Joanna powiedziała mi później, że w parę godzin po śmierci babki kupiła sobie pierścionek, metalowy, z zielonym kwadratem zamiast oczka, całkiem nie w jej stylu. Drugie, po chrzcie, zaślubiny z życiem; i zarazem pierwsze zaślubiny ze śmiercią.
O butach, tak w ogóle, nieraz wcześniej myślałem. Zawsze uczłowieczone, bardziej niż koszule, sukienki i spodnie. Wiadomo, buty w obozach, w łagrach, góry butów; a każdy jak wstęp do nicości, przechowalnia pustki. Z rzeczy materialnych mało co bardziej porusza niż buty po zmarłych. Także tych „normalnie” zmarłych. Pozostawione przy łóżku kapcie, papucie, klapki osamotnione na milion nieznośnych lat. Nawet buty żywych, gdy ich nie ma, budzą współczucie albo tkliwość. Oby wrócili czym prędzej i na nowo je sobą wypełnili.
Ale te w pudełku, choć nie umiałem ich włożyć, trąciły jakąś obecnością. Nie były wyschłe i wyziębione, miały swoje ciepło, jak buty długo przez nas noszone. Oddychały, bo to nasze drugie skrzela; oddychamy górą, lecz jeśli chcemy, by oddech był pełny, musimy też oddychać stopami. Wiedzą o tym dobrze uporczywi chodziarze i pielgrzymi. I rehabilitanci: Bartek nigdy nie zapomina o stopach; to one, mówi, są przewodzicielami energii i wehikułami krwi, to one pracują dla aorty; to od ich niezatrudnienia i usztywnienia zaczyna się obumieranie.
Nie umiałem butów założyć, lecz dawały tę możliwość. Były jak stacja pośrednia między nocą, kiedy odeszła, a dniem następnym i kolejnymi. Gotowe do stukania o bruk i do leżenia w szeleszczącym papierku. Czekały na przebudzenie lub na wieczny sen w tekturze. Były – są – namiastką lub miastem do przejścia.

4. A oni słyszeli

Ponieważ wszystko ma swój początek, podejrzewałem, że uwaga zwrócona na opowiadanie Faulknera, na jego zakończenie zwłaszcza, przyszła z pamiętania oddechu, w tym przypadku z wczesnego dziecięcego przyzwyczajenia, i że z niego wszystko się wzięło. Rodzice zdawali mi się chorowici, często się pokładali za dnia, i nabrałem zwyczaju śledzenia ich oddechu. Na ogół bywa odwrotnie, to rodzice sprawdzają, czy dzieci w najlepsze śpią i w najlepsze istnieją. Wchodziłem do sypialni, jeśli któreś z nich, matka czy ojciec, akurat spało i wytężałem kontrolnie uszy; już wiedziałem, że życie jest kruche.
Ale w naszym wspólnym – iluż ludzi to robi – nadsłuchiwaniu oddechu, jego sprawdzaniu przez młodych i starych, nie chodzi tylko o obawę. Na rewersie lęku tkwi też rodzaj magii czy obrzędu celebrującego istnienie: w ciszy pokoju, a każda cisza obejmuje od razu cały wszechświat, rozlega się szmer i rodzi ostrożna radość, oto coś bardziej jest, niż nie jest. Jest teraz i jest święcie; trudno o mocniejsze wypełnienie chwili; trudno o głębsze ujawnienie tego, czym chwila jest w swym nastawaniu i przemijaniu. I trudno o bardziej bezinteresowne, pełniejsze, bardziej instynktowne uznanie obecności drugiego człowieka.
Kiedy oddech już usłyszałem i sprawdziłem jego regularność, wychodziłem uspokojony. Nie dało się tego zwyczaju wyzbyć, trwał latami – to właściwie obrzęd tajemny, o którym nikt chętnie nie mówi, lecz wielu go uprawia przez całe życie – aż wreszcie przyszedł dzień, pierwszy, a czas później drugi, w którym ich oddech ustał. Ale zwyczaj, wyniesiony z domu do nowego domu, nie zaniknął i uszy nadal są na czatach. Latem oddech staje się łatwiejszy do wychwycenia, głośniejszy; zimą, jak teraz, zawsze jest dyskretniejszy, jakby chłodzony przez klimatyczne prawo.
„A oni słyszeli, jak w pustej tykwie gra jego oddech”. Indianie, choć występują tu w roli oprawców, których nic nie powinno obchodzić, przez chwilę wytężają słuch. Czują, że w chwili, gdy Murzyn tak łapczywie pije wodę, rozgrywa się szczególny cielesny i atmosferyczny spektakl.
Faulkner dał bardzo plastyczny obraz oddechu; ukazał go jako niewidoczną, lecz stężoną materię zamkniętą w cienkim drewnie, instrumencie niemal muzycznym. Wygrywającą głuchą muzykę, ciężkie a cappella. Odgłos oddechu w pustej tykwie czy, powiedzmy, wręcz głos oddechu w pustej tykwie, wypowiada naocznie – słyszymy go wizualnie, by tak rzec – jakąś długą historię, własną historię ofiary czy może też historię własną-niewłasną. „Olé, przodkowie moi” – mówił wszak przed chwilą uciekinier. Tak jakby, czujemy, w tym głosie oddechu zostały milcząco wypowiedziane całe dzieje nieszczęścia. Może zniewolenia. I uniesienia zarazem. Albo coś jeszcze innego, równie ważnego.
Pusta tykwa, z której przed chwilą piła ofiara, oczodół oddechu. Wkrótce oddechu zabraknie i tykwa zostanie bez źrenicy dźwięku. Ta pusta tykwa – kadr oddechu, muszla dla tlenu – jest jak płatek, jak stary fresk do delikatnego schwycenia, ułożenia przed sobą; na granicy zaniku, pod groźbą rozwiania, lecz wciąż słyszalna i dotykalna.

 
Wesprzyj nas