“Umarli” to głośna powieść o zmierzchu kina niemego, a zarazem o nadejściu mrocznych dla ludzkości czasów.


UmarliLata trzydzieste XX wieku. Świat kina czeka na rewolucję – lada chwila filmy nieme ustąpią miejsca nowoczesnym produkcjom dźwiękowym i kolorowym.

W tych niepewnych czasach powstaje niemiecko-japońska koprodukcja. Nic jednak nie idzie z godnie z planem. Film przynosi straty – także w ludziach, a zamiast planowanej komedii o wampirach powstaje film grozy, który staje się alegorią nadchodzących okropieństw.

Christian Kracht, uznawany za najważniejszego przedstawiciela współczesnej literatury szwajcarskiej, po mistrzowsku miesza historię i literaturę, wiąże fikcję z faktami historycznymi. Powieść “Umarli”, porównywana przez krytyków do książek Michela Houellebecqa, prowadzi nas w ciemność tylko po to, byśmy jeszcze wyraźniej zobaczyli, skąd pochodzi światło.

***

„Umarli to wspaniała historia wykorzystująca wątek Fausta i Mefistofelesa; błyskotliwe przedsięwzięcie literackie, które od tej pory pewnie będziemy mogli nazywać Krachtowskim…”
Karl Ove Knausgård

Christian Kracht (ur. 1966 r. w Saanen w Szwajcarii) – ceniony, nagradzany szwajcarski pisarz, dziennikarz, podróżnik. Pracował jako korespondent tygodnika „Der Spiegel” w Indiach, mieszkał w Bangkoku, przemierzył wzdłuż i wszerz kontynent azjatycki. Pisał reportaże, był felietonistą dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Mieszka z żoną, reżyserką Frauke Finsterwalder, w Los Angeles, gdzie oprócz powieści, reportaży pisze również scenariusze filmowe. Jego książki przetłumaczona na 27 języków. Kracht słynie z odważnych komentarzy dotyczących współczesności. Ze względu na swoje literackie wizje kultury porównywany jest do Michela Houellebecqa.

Christian Kracht
Umarli
Przekład: Ryszard Wojnakowski
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 września 2018
 
 

Umarli


część pierwsza

1.

To był najbardziej mokry maj w Tokio od dziesięcioleci; smugowata szarość zachmurzonego nieba przebarwiła się i od wielu dni miała kolor bardzo intensywnego indygo, mało kto pamiętał takie katastrofalne ilości wody; żaden kapelusz, żaden płaszcz, żadne kimono, żaden mundur nie leżały już jak trzeba; kartki książek, dokumenty, zwoje obrazów, mapy zaczynały się wybrzuszać; w jednym miejscu gwałtowne opady przydusiły przekornego motyla do asfaltu — asfaltu, w którego zagłębieniach tworzyły się kałuże, wieczorami odbijające uparcie jasne kolorowe neony i lampiony restauracji; sztuczne światło, załamywane i porcjowane przez nierytmicznie bębniący, wieczny deszcz.
Młody, przystojny oficer popełnił jakieś uchybienie i z tego powodu postanowił teraz wymierzyć sobie karę, a zamierzał to zrobić w salonie niepozornego domu w zachodniej części miasta. Soczewka kamery filmowej została umieszczona w stosownym otworze w ścianie sąsiedniego pokoju, a brzegi dziury wywatowano paskami sukna, żeby brzęczenie kamery nie burzyło subtelnej scenerii. Oficer ukląkł, rozpiął i odchylił na boki poły białej kurtki, wymacał niemal niezauważalnie drżącymi, choć szukającymi precyzyjnie czubkami palców właściwe miejsce, ukłonił się i bez patrzenia sięgnął po leżący przed nim na podstawce z drewna sandałowego cienki, ostry jak brzytwa tantō. Zastygł w bezruchu, nasłuchując, miał nadzieję, że jeszcze raz usłyszy odgłos padającego deszczu, ale zza ściany dobiegało jedynie ciche terkotanie kamery.
Zaraz po tym, jak błyszczący szlifowany czubek sztyletu naciął na brzuchu pas opinający delikatną białą skórę, której łagodne sklepienie porastały rzadkie czarne włosy łonowe, klinga przebiła miękkie tkanki i wślizgnęła się w głąb wnętrzności mężczyzny — a fontanna krwi trysnęła w bok na kakejiku, zwój namalowany tuszem przez artystę nieskończenie subtelną ręką. Wyglądało to tak, jakby artysta umoczył pędzel w wiśniowoczerwonej krwi i jednym machnięciem z nadgarstka rozmyślnie chlapnął w poprzek zwoju o wyszukanej prostocie, który wisiał w alkowie.
Jęcząc z bólu, umierający pochylił się w przód, prawie tracąc przy tym przytomność, a następnie nadludzkim wysiłkiem jeszcze raz się wyprostował. Usiadłszy na piętach, przeciągnął nóż, który już tkwił w jego ciele, w bok do siebie, od lewej do prawej, po czym podniósł wzrok, omijając otwór, przez który filmowała go kamera, i w końcu wypluł gęstą krew, przypominającą jasną galaretowatą masę, a jego oczy, ukazując białka, zgasły w nieskończoności. Zarządzono, że kamera ma pracować dalej.
Po wywołaniu filmu kopię zapieczętowano i przetransportowano ostrożnie w natłuszczonym celofanie ze względu na deszcz. Ostatnie tramwaje kursowały mniej więcej do jedenastej wieczorem, dołożono wszelkich starań, żeby dostarczyć kopię w należytym stanie jak najwcześniej.

2.

Reżyser filmowy Emil Nägeli, z Berna, siedział niewygodnie, lecz wyprostowany wewnątrz rozklekotanego metalowego kadłuba samolotu i obgryzał oraz odrywał skórki z opuszek palców. Była wiosna. Jakże pociło mu się czoło, w jakim nerwowym napięciu przewracał oczami — bo wydawało mu się, że czuje zbliżającą się katastrofę, a jego przeczucie wkrótce się spełni — jakże ssał i obgryzał palce. A kiedy skóra pod naciskiem zębów pękała i czerwieniła się, co rusz wyobrażał sobie, że samolot nagle rozbłyśnie na niebie i rozpadnie się na kawałki.
To było straszne, nie umiał sobie z tym poradzić. Wyczyścił okrągłe szkła okularów, wstał, żeby pójść do toalety — ale gdy podniósł deskę klozetową i wystraszony stwierdził, że przez dziurę nie widać na zewnątrz nic, tylko pustkę w dole, rozmyślił się, usiadł z powrotem na swoim miejscu w kabinie, bębniąc obgryzionymi opuszkami palców w kartę tytułową jakiegoś pisma ilustrowanego, a w końcu poprosił o napój, którego mu nie przyniesiono.
Nägeli był w drodze z Zurychu do nowego Berlina, do spleenu tego niepewnego, spiętego, chwiejnego narodu. Pod nim przesuwały się plamy lasów Turgowii, na chwilę rozbłysło Jezioro Bodeńskie, potem odkrywał w dole pojedyncze wyludnione wioski upstrzonej cieniami niziny frankońskiej, leciał ciągle na północ, nad Dreznem, dopóki bezkształtne chmury znów nie zasłoniły widoku.
Metalicznie brzęcząc i szarpiąc, obniżyli lot — z jakiegoś powodu poinformowano go, że samolot będzie naprawiany na centralnym lotnisku w Berlinie, podobno jakiś defekt kołpaka śmigła. Końcem krawata otarł spocone czoło. Wreszcie wśród przeprosin podano mu też filiżankę kawy, a on, ledwo maczając w niej usta, patrzył przez okno w bezbarwną biel.
Jego ojciec umarł przed rokiem. Niespodziewanie, jakby śmierć ojca mogła być pierwszą oznaką jego własnej śmiertelności, pojawił się wiek średni, cichaczem, przez noc, z całą swą obyczajnie ukrytą, wyciąganą tylko po kryjomu płaczliwością, z regularnym rumieńcem przy użalaniu się nad sobą. Teraz nastąpi tylko ostatni wiek, epoka starca, a potem już nic, oprócz wzbudzającej w Nägelim zupełnie groteskowe wyobrażenie próżni, to dlatego musiał obgryzać palce, z których skóra odchodziła teraz mlecznobiałymi, przezroczystymi małymi strzępami.
W domu w Szwajcarii często mu się śniło, że wyszedł w zimie do zaśnieżonego ogrodu całkiem nagi, pochylił się, wykonał kilka ćwiczeń oddechowych, przykucnął i obserwował krążące nad nim, szukające w śniegu pożywienia kruki, które, bez żadnej świadomości swojej egzystencji, szybowały z wdziękiem pod ołowianym niebem. Nie czuł otępiającego chłodu w bosych stopach, nie widział wirowania białych kryształków ani łzy, która upadła przed nim w śnieg.
Ktoś zawołał „cięcie!”, jeden z asystentów przygotował zbliżenie tej łzy, podchodząc do wykonawcy z pipetą, a ten zastygł w przysiadzie, jakby zamrażając swoją mimikę. Jednocześnie szeroko otworzył oczy, żeby móc wygodniej płakać w naturalny sposób, gdyby wytworzona sztucznie łza, co zdarzało się często, sprawiała jednak zbyt teatralne wrażenie. W tamtej chwili Nägeli uświadamiał sobie, że stoi zarówno przed, jak i za kamerą, i poczuł nieludzki, przeszywający dreszcz w obliczu tego rozdarcia. Przeważnie w tym momencie się budził.
Emil Nägeli był przystojnym mężczyzną; podczas rozmowy zawsze lekko pochylał się do przodu; odznaczał się dużą uprzejmością, która nigdy nie sprawiała wrażenia udawanej; spomiędzy jasnych, miękkich, ale nie można powiedzieć, że pozbawionych surowości brwi wyrastał spiczasty szwajcarski nos. Nägeli był taktowny i uważny, swój kostium nerwowy nosił poniekąd na wierzchu, skutkiem czego szybko się czerwienił; charakteryzował go zdrowy sceptycyzm wobec utrwalonych światopoglądów; nad słabo zarysowanym podbródkiem znajdowały się miękkie wargi nadąsanego dziecka. Nosił angielskie, ciemnobrązowe wełniane garnitury w prawie niewidoczny deseń, trochę za krótkie nogawki spodni zakończone mankietem. Palił papierosy, czasem fajkę, nie miał pociągu do alkoholu; wodniście niebieskimi oczami patrzył na udręczony i cudowny świat. Twierdził, że najbardziej lubi jaja na twardo z wiejskim chlebem i masłem oraz pokrojonym w plasterki pomidorem, lecz w rzeczywistości jadał nadzwyczaj niechętnie, nudził go, a czasem nawet napełniał wstrętem sam proces przyjmowania pokarmu, skutkiem czego bliźni musieli znosić jego zawiniony przez brak glukozy zły humor, gdy czasem do kolacji znów nie miał w żołądku nic oprócz kawy.
Ponieważ Nägeliemu wychodziły już jasnoblond włosy, zarówno nad czołem, jak i z tyłu głowy, zaczął zaczesywać długi kosmyk ze skroni na bok, maskując w ten sposób łysinę; a żeby ukryć niezauważalnie wiotczejący podwójny podbródek, zapuścił brodę, którą czym prędzej zgolił, rozczarowany rezultatem; pomarszczone ciemnoniebieskie cienie pod oczami, które dawniej pojawiały się w lustrze tylko rano, nie zmniejszały się już teraz w ciągu dnia; kiedy zdejmował jedne czy drugie okulary, które nosił, widział coraz gorzej, nieostro, a brzuch w kształcie księżyca w pełni, pozostający w wyraźnej sprzeczności z resztą jego szczupłego ciała, mimo rygorystycznego wciągania nie pozwalał się już traktować jako obiekt niewidzialny. Nägeli czuł wszechogarniające zwiotczenie, flegmatyzację ciała i wciąż rosnącą melancholię, oniemiałą wobec owych wymogów przemijalności.

3.

Ojciec Nägeliego był pomniejszonym trochę przez życie, szczupłym, niemal kruchym mężczyzną, a koszule, które nosił, zawsze były nieskończenie wykwintne; w szczególności miejsce, gdzie ciasny mankiet obejmował przegub, pozostawiając odsłonięty płaski złoty zegarek, jak również tylko u nasady lekko owłosioną rękę, napełniało małego Emila nieokreśloną, niemą, prawie seksualną tęsknotą za tym, żeby pewnego dnia jego ręka mogła spoczywać tak samo elegancko na białym obrusie w jakiejś wyszukanej berneńskiej restauracji, będąc wyrazem przyczajonej lamparciej siły i gotowości do zadania ciosu, a jednocześnie wytwornej powściągliwości.
Ta sama ręka, jak opowiadała mu później matka, biła go często jako małe dziecko po twarzy, bo nie chciał jeść pewnie trochę grudkowatego grysiku, i ta sama ręka kiedyś przy śniadaniu cisnęła o ścianę obcinacz do jajek razem z jajkiem: nieszczęsny aparat wylądował wtedy z metalicznym dzwonieniem na czerwonym flizach, a jajko, pękając, zostawiło na ścianie obrzydliwą pomarańczową plamę po żółtku, którą jeszcze latami można było tam zobaczyć — lub przynajmniej się jej domyślać.
Owa ręka sięgała też jednak często po jego dłoń, żeby go chronić, kiedy ojciec i on przechodzili w Bernie przez ulicę i chłopiec zapomniał spojrzeć w lewo w kierunku nadjeżdżających pędem, od niedawna wszechobecnych w Szwajcarii automobilów; ręka wciągnęła go z powrotem na trotuar, gdzie nic mu nie groziło, uspokajała go, ogrzewała, dawała mu upragnione poczucie bezpieczeństwa; i tę rękę umierającego ujął prawie pół wieku później w ewangelickiej klinice Elfenstein w stolicy, w tej samej chwili wstydząc się udawania tej końcowej intymności.
Tylko co zrobić z tym ohydnym spojrzeniem imawashii, wbić je w sufit, na którym i tak gromadziło się wszystko, czy skierować je prosto przed siebie, ku żarzącej się zimną zielenią w elektrycznym świetle drewnianej listwie nad łóżkiem umierającego, na której można było umocować zdjęcia pamiątkowe lub życzenia powrotu do zdrowia, czy też, właściwie czemu nie, spuścić wzrok, skierować w przeszłość, i życzyć sobie wreszcie bezgłośnie i bez skargi, żeby wróciły historie, opowiadane mu historie, jak tamta o czarnym kruku i czarnym psie, Emil zawinięty niczym w jaskini w ojcowskie przykrycie ze srebrnego lisa, na dole, w nogach rodzicielskiego łóżka, małą rączką wymacując dobrze znany kciuk ojca, jego dłoń?
„Philip”, tak ojciec nazywał go przez całe życie. Przez czterdzieści pięć lat karmił go tym kiepsko maskowanym jako dowcip okrucieństwem, jakby nie wiedział, że jego syn ma na imię Emil, jakby nie chciał tego wiedzieć; „Philip”, owo twarde, spokojne, wzywające do posłuszeństwa wołanie, z akcentem na pierwszym „i”. Potem, kiedy niebezpieczeństwo takiej czy innej kary, takiego czy innego nieprzyjemnego zadania zostało zażegnane w dziecku, a następnie w podrostku, ojciec zaczął wreszcie wołać na niego czule, kojąco „Fi-di-bus”, lecz wcale nie było to jego imię, tylko upokarzająca zdrobniała forma żeńskiego imienia Fides.
Kiedy ojciec umierał, kiedy Nägeli widział go po raz ostatni żywego, w klinice Elfenstein, syn podniósł łagodnie na łóżku umierającego, wsuwając mu ręce pod plecy, nie wiedząc, czy w ogóle wolno mu to robić — ale jego ojciec przecież umierał! Jaka instancja miałaby mu tego zabronić? Pan doktor Nägeli był teraz leciutki jak piórko, miał przerażająco pomarszczone plecy oraz tyłek, całe ciało pokryte ciemnobrązowymi, na brzegach żółtawymi plamami od długiego leżenia.
Jego tak dobrze znana twarz była przecież Emilowi bliższa i słodsza niż wszystko inne (szpakowata broda, którą ojciec zapuścił na plaży podczas pobytu na letnisku w Jutlandii, pod kłującymi bałtyckimi sosnami, a potem, ku rozczarowaniu dziecka, zgolił, podobnie jak później jego syn; i tamte dwa zagadkowe niebieskie punkty, jeden po lewej stronie, drugi po prawej, jak tatuaże między małżowiną uszną a policzkiem; i tamta rana, zszyta po partacku, w małym wgłębieniu między dolną wargą a podbródkiem); tak, owa twarz przypominała teraz wygarbowaną, pergaminową skórę stuletniego żółwia. Zbliżająca się śmierć naciągnęła ją do tyłu po obu stronach uszu, a ojciec mówił stłumionym głosem, który wydobywał się ze zrujnowanego, zgniłego uzębienia w kolorze obsydianu.
I kiedy wiatr za oknem gwizdał z bezustanną niesamowitością, ojciec zapytał Emila, czy ktoś nie zapisał jakichś, chyba arabskich liter tam za nim, na najwidoczniej pustej szpitalnej ścianie, no tam, popatrz tylko, Philipie, mój synu, i czy nie zapomniał aby o swojej służbie wojskowej, i kiedy on wreszcie zostanie zwolniony z tej nikczemnej kliniki, w której syn kazał go trzymać z niejasnych dla niego powodów, oraz, to najważniejsze, czy on, Philip, nie zechciałby wyświadczyć maleńkiej przysługi umierającemu staremu mężczyźnie, poniekąd ostatniej, nie może przecież mu odmówić.
Drżącą ręką dał znak, żeby Philip podszedł bliżej, całkiem blisko, tak żeby wargi ojca znalazły się tuż przy jego uchu. Zachichotał, już od dłuższego czasu wzbraniał się czyścić zęby, a w ostatnim roku życia żywił się wyłącznie czekoladą i słodzonym ciepłym mlekiem, dlatego w jego jamie ustnej wszystko mu gnije i fermentuje, a teraz chce mu powiedzieć na ucho coś nieskończenie ważnego, ostatecznego.

 
Wesprzyj nas