“Triumf Endymiona” to powieść science fiction amerykańskiego pisarza Dana Simmonsa z 1997 r. będąca czwartą i ostatnia częścią cyklu “Hyperion”.


Triumf EndymionaOd upadku Hegemonii większością planet rządzi Kościół katolicki wraz z tajemną organizacją Pax.

Okazuje się jednak, że ich niepodzielnej władzy zagraża Enea, która ma się stać nowym mesjaszem ludzkości.

Ścigani przez wszechwładny Pax dziewczynka i jej ochroniarz Raul Endymion przemierzają czas i przestrzeń, by w końcu trafić na Ziemię ukrytą poza naszą galaktyką przez tajemniczą siłę…

Tytuł powieści oraz elementy fabuły nawiązują do poematu Johna Keatsa o tym samym tytule. W 1997 książka została nagrodzona nagrodą Locusa. Była także nominowana do Nagrody Hugo za najlepszą powieść w roku 1998.

***

W cyklu „Hyperion” ukazały się następujące powieści:
– „Hyperion”,
– „Upadek Hyperiona”,
– „Endymion”,
– „Triumf Endymiona”

Dan Simmons
Triumf Endymiona
Przekład: Grzegorz Komerski
Seria:„Artefakty”, cykl „Hyperion”, część 4
wydanie 3
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 1 sierpnia 2018
 
 

Triumf Endymiona


Nie jesteśmy posłuszną materią, lecz wzorcami,
które same się uwieczniają.

– Norbert Wiener, Cybernetics, or Control and Communication in the Animal and the Machine

Uniwersalna natura formuje z uniwersalnej substancji – jak z wosku – konia. Kiedy koń się zużyje, ten sam materiał zostaje użyty do stworzenia drzewa, potem człowieka, potem jeszcze innego obiektu; każda z tych rzeczy trwa tylko chwilę. Jednakże naczynie nie cierpi, gdy zostaje stłuczone, tak jak i nie cierpiało będąc całością.
– Marek Aureliusz, Rozmyślania

Oto jest palec Boży, przebłysk woli wszechmocnej,
Istniejącej poza prawami, które stworzyła, i oto są!
Nie wiem wszak, czy poza tym jednym człowiek godzien jest takiego daru,
By z trzech dźwięków nie czwarty utworzyć, lecz gwiazdę.

– Robert Browning, Abt Vogler

Gdyby słowa moje były nie dość jasne, czego się obawiam, wrócę do miejsca, w którym zacząłem te rozmyślania – a rozpocząłem od opisania, jak okoliczności kształtują człowieka… Czym są okoliczności, jeśli nie sprawdzianem jego serca? Czymże zaś są takie sprawdziany? Czymś, co wzmacnia i zmienia jego naturę. A czym jest odmieniona natura człowieka, jak nie jego duszą? A czym była dusza, zanim zstąpiła na świat i doświadczyła owych sprawdzianów, zmian i udoskonaleń? Intelektem… bez tożsamości. Jakże więc uformować tę tożsamość? Poprzez medium, jakim jest serce? Jak serce ma stać się tym medium, jeżeli nie dzięki okolicznościom?
Sądzę zatem, że powinieneś dziękować swoim gwiazdom, iż nie obdarzyły mnie nazbyt lotnym piórem…

– John Keats w liście do brata

część pierwsza

rozdział 1

– Umarł papież! Niech żyje papież!
Zawołanie poniosło się echem po całym watykańskim dziedzińcu San Damaso. Przed chwilą w papieskich apartamentach odkryto martwe ciało Ojca Świętego Juliusza XIV. Głowa Kościoła odeszła we śnie. Wystarczyło ledwie kilka minut, by wieść obiegła cały zespół zestawionych bez ładu i składu budynków, wciąż jeszcze nazywany Pałacem Watykańskim. Następnie, z prędkością płomienia pożerającego czysty tlen, rozeszła się na pozostałe części Watykanu. Rozpaliła kompleks biurowy, skokiem iskry pokonała Bramę św. Anny, poniosła ogień do Pałacu Apostolskiego i sąsiedniego Pałacu Rządowego, trafiła do zebranych w bazylice św. Piotra tłumów, przez co nawet odprawiający mszę arcybiskup zmarszczył surowo czoło, odwrócił się przez ramię i spojrzał karcąco na poszeptujących między sobą – w trakcie obrzędu! – wiernych. Następnie wiadomość opuściła bazylikę, przekazana przez wychodzących znacznie liczniejszej ciżbie stłoczonej na placu św. Piotra. Osiemdziesiąt lub nawet sto tysięcy turystów i funkcjonariuszy Paxu zareagowało na nowinę niczym osiągający masę krytyczną ładunek plutonu. Nastąpiła eksplozja.
Po przekroczeniu głównej watykańskiej bramy przeznaczonej dla ruchu kołowego – tak zwanego Łuku Dzwonów – wieść o śmierci papieża wciąż przyśpieszała. Niezadowolona z osiągnięcia prędkości elektronów, a następnie prędkości światła, wystrzeliła ostatecznie z powierzchni Pacem z prędkością statków kosmicznych wyposażonych w napęd Hawkinga – tysiąc razy szybciej niż porusza się światło.
Nieco bliżej, tuż za starożytnymi murami Watykanu, w wilgotnym i ponurym Zamku Świętego Anioła, w którego kamiennych trzewiach będących w przeszłości mauzoleum Hadriana rozgościły się obecnie biura Świętego Oficjum, rozszalały się dzwonki telefonów i komlogów. Przez cały ranek grzechotały paciorki różańców i szeleściły wykrochmalone sutanny – watykańscy urzędnicy śpiesznie wracali do biur, gdzie pobierali z sieci zakodowane wiadomości i oczekiwali na polecenia i decyzje zwierzchników. Osobiste komunikatory ćwierkały, popiskiwały i wibrowały w kieszeniach mundurów oraz implantach tysięcy przedstawicieli paksowskiej administracji, najwyższych oficerów sił zbrojnych, polityków i reprezentantów Mercantilusa. Nim od znalezienia martwego ciała papieża upłynęło trzydzieści minut, wiadomość dotarła już do wszystkich mediów na Pacem. Agencje przygotowały zrobotyzowane kamery holograficzne, rozpostarły nad planetą szeroki wachlarz satelitarnych przekaźników, oddelegowały do watykańskiego biura prasowego najlepszych dziennikarzy i zastygły w oczekiwaniu na rozwój wypadków. W międzygwiezdnym społeczeństwie, w którym Kościół dzierżył władzę równą niemal absolutnej, prasa nie tyle spodziewała się niezależnego potwierdzenia wstrząsającej nowiny, ile oficjalnej zgody na samo jej zaistnienie.
Dwie godziny i dziesięć minut po odkryciu zwłok Juliusza XIV Kościół potwierdził ów fakt mocą oświadczenia wydanego przez watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Lourdusamy’ego. Dosłownie sekundy wystarczyły, by nagranie wystąpienia zostało przesłane do wszystkich rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych na rojnej i gwarnej Pacem. Dosłownie cała planeta – ponad pół miliarda noszących krzyżokształty, ponownie narodzonych chrześcijan, w większości zatrudnionych w Watykanie bądź służących rozbuchanej administracji cywilnej, wojskowej lub handlowej – na moment zamarła i z zainteresowaniem wysłuchała informacji. Jeszcze przed oficjalnym oświadczeniem kardynała z orbitalnych baz wystartowało kilkanaście nowych statków kurierskich klasy archanioł, które rozpierzchły się po wciąż stosunkowo niewielkiej, zajętej przez ludzi części galaktycznego ramienia. Pozwalający rozwijać niewyobrażalną prędkość napęd w jednej chwili zabił załogi, lecz wieść o śmierci Ojca Świętego, w postaci zapisów w komputerach i szyfrowanych transponderach, bezpiecznie trafiła do ponad sześćdziesięciu najbardziej liczących się archidiecezji na najbardziej odległych światach. Archanioły miały też przywieźć na Pacem tych nielicznych kardynałów, którzy zechcą wziąć osobisty udział w konklawe. Z góry jednak było wiadomo, iż znakomita większość uprawnionych pozostanie na swoich planetach – niewielu ludzi potrafi świadomie zdecydować się na śmierć, nawet jeśli dysponują niezbitą gwarancją wskrzeszenia. Ci mieli przysłać w zastępstwie zakodowane, interaktywne dyski ze swymi eligo i w ten sposób przyczynić się do wyboru nowego najwyższego Pasterza.
Osiemdziesiąt pięć innych wyposażonych w napęd Hawkinga okrętów Paxu – przeważnie szybkich niszczycieli – przygotowało się do skoku. Ich podróż planowano na okres od kilku dni do wielu miesięcy, a zebrany podczas lotu względny dług czasowy miał wynieść od paru tygodni do nawet całych lat. Tymczasem jednak musiały zaczekać w okolicach Pacem piętnaście do dwudziestu dni standardowych na decyzję o wyborze nowego papieża i dopiero potem ponieść wiadomości do ponad stu trzydziestu mniej kluczowych paxowskich układów, zamieszkiwanych przez kolejne miliardy wiernych. Tamtejsze arcybiskupstwa natomiast, już we własnym zakresie, poinformują o śmierci, zmartwychwstaniu i ponownym wyborze papieża pozostałe niewielkie układy planetarne i mrowie rozsianych na Rubieżach kolonii.
Z wielkiej bazy wojskowej, zbudowanej na jednej z krążących w pobliżu Pacem asteroid, wyprowadzono również flotę ponad dwustu bezzałogowych dronów kurierskich. Układy scalone oczekiwały już tylko na oficjalne potwierdzenie ponownych narodzin i wyboru Juliusza, które miały przenieść poprzez przestrzeń Hawkinga prosto na pokłady jednostek patrolujących i prowadzących misje bojowe przeciwko Wygnańcom wzdłuż tak zwanego Wielkiego Muru – rozległej strefy obronnej wybiegającej daleko poza nominalne granice Paxu.
Papież Juliusz umierał już osiem razy. Był człowiekiem słabego serca, lecz stanowczo odmawiał wszelkiej ingerencji lekarzy – nie pozwalał się operować, nie dopuszczał myśli o nanotechnologicznych zabiegach. Trwał w silnym przeświadczeniu, że głowa Kościoła nie powinna sztucznie przedłużać swego naturalnego żywota, po którego zakończeniu należy wybrać następcę. Tej jego opinii nie zmieniał nawet fakt, że kolegium już ośmiokrotnie wskazało tego samego kandydata. Obecnie – gdy zwłoki Juliusza przygotowywano do wieczornego wystawienia, po którym miały trafić do prywatnej kaplicy rezurekcyjnej na tyłach bazyliki – kardynałowie, bądź ich reprezentanci, szykowali się już do wyborów.
W ramach przygotowań do głosowania – powinno się odbyć najdalej za trzy tygodnie – zamknięto dla turystów i odpowiednio przystosowano Kaplicę Sykstyńską. Trafiły do niej między innymi starożytne, zadaszone stalle dla osiemdziesięciu trzech kardynałów planujących stawić się na Pacem osobiście. Hierarchom, którzy nie zdecydowali się na podróż, zapewniono natomiast holograficzne projektory oraz interaktywne interfejsy informacyjne. Tuż przed ołtarzem pojawił się stół dla skrutatorów, na którym rozłożono niewielkie kartki, igły i nici, tacę, ściereczki oraz nieco innych drobiazgów. Obok znalazło się miejsce dla stołu rewizorów. Główne wrota kaplicy Sykstyńskiej zostały zamknięte, zaryglowane i zapieczętowane. Na straży stanęli komandosi z Gwardii Szwajcarskiej, w pełnych pancerzach bojowych, wyposażeni w najnowocześniejszą broń energetyczną. Podobne posterunki rozmieszczono też przed pancernymi drzwiami papieskiej kaplicy rezurekcyjnej.
Zgodnie ze starożytnym protokołem wybór nowej głowy Kościoła miał nastąpić nie wcześniej niż piętnaście i nie później niż dwadzieścia dni po śmierci poprzednika. Kardynałowie stale rezydujący na Pacem oraz ci, których lot nie pociągał za sobą ponad trzytygodniowego długu czasowego, odwołali wszystkie normalne zajęcia i w napięciu szykowali się już do konklawe. Poza uczestnikami gotowe było wszystko.

* * *

Niektórzy obarczeni nadwagą ludzie dźwigają swe brzuchy niczym świadectwa słabości – symptomy lenistwa i niedostatku silnej woli. Są jednak i tacy, którzy traktują swą tuszę iście po królewsku, jako oznakę rosnącego znaczenia i wpływów. Simon Augustino kardynał Lourdusamy zaliczał się do tej drugiej kategorii.
Był mężczyzną naprawdę potężnym. Odziany w kardynalskie szaty przywodził na myśl szkarłatną górę. Na pierwszy rzut oka wydawał się człowiekiem dobiegającym standardowej sześćdziesiątki – identyczne wrażenie sprawiał jednak już od ponad dwustu lat aktywnego życia i skutecznych zmartwychwstań. Miał mocną szczękę, obwisłe policzki i był prawie łysy. Przemawiał zazwyczaj cichym dudniącym basem, który jednak potrafił w okamgnieniu przerodzić się w gromki ryk, zdolny bez pomocy urządzeń nagłaśniających przenikać do najdalszych zakątków bazyliki św. Piotra. W zgodnej opinii całego Watykanu był Lourdusamy najprawdziwszym wcieleniem zdrowia i witalności. Liczni hierarchowie z wewnętrznych kręgów Kościoła przypisywali mu – podówczas młodemu jeszcze, pomniejszemu funkcjonariuszowi watykańskiej machiny dyplomatycznej – zasługę doprowadzenia zdjętego bólem, umęczonego ojca Lenara Hoyta, pielgrzyma z Hyperiona – do odkrycia tajemnicy krzyżokształtów, ujarzmienia ich i uczynienia narzędziem sakramentu zmartwychwstania. Według tych samych dostojników rola, jaką kardynał odegrał w procesie ratowania Kościoła przed ostatecznym upadkiem, równała się zasługom niedawno zmarłego papieża.
W jakim stopniu to była prawda, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że pierwszego dnia po dziewiątej śmierci Ojca Świętego, na pięć dni przez jego wskrzeszeniem, Lourdusamy pozostawał w szczytowej formie. Jako kardynał i sekretarz stanu, prezes komisji nadzorującej działalność dwunastu Świętych Kongregacji, a także prefekt wzbudzającej najwyższy strach, owianej mgłą tajemnicy, Kongregacji Nauki Wiary – obecnie, po z górą tysiącletnim okresie bezkrólewia, ponownie określanej tradycyjnym mianem Świętego Oficjum Powszechnej Inkwizycji – Lourdusamy był najpotężniejszym pośród członków Kurii. Co więcej, w tej chwili – kiedy ciało Jego Świątobliwości, papieża Juliusza XIV oczekiwało w bazylice św. Piotra na wieczorne przeniesienie do kaplicy rezurekcyjnej – Simon Augustino kardynał Lourdusamy był ze sporą dozą prawdopodobieństwa najbardziej wpływową istotą ludzką w całej galaktyce.
I nie uszło to jego uwagi.
– Czy już się stawili, Lucas? – zagrzmiał, spoglądając na mężczyznę, który od ponad dwustu wypełnionych ciężką pracą lat sprawował rolę jego osobistego asystenta i totumfackiego.
Monsignor Lucas Oddi był równie chudy, kościsty, nerwowy w ruchach i stary na twarzy jak kardynał był tłusty, miękki, ospały i pozornie młody. Pełny tytuł Oddiego brzmiał: „zastępca i sekretarz cyfry”, zazwyczaj jednak nazywano go po prostu Zastępcą. Wysoki, patykowaty benedyktyński administrator zasługiwał jednak na jakiś inny przydomek, może bardziej związany z milczeniem, ponieważ w ciągu dwustu dwudziestu lat nienagannej służby nikt – nawet sam Lourdusamy – nie zdołał poznać jego prywatnych opinii czy uczuć. Ojciec Lucas Oddi zastępował kardynałowi prawą rękę od tak dawna, że Lourdusamy nauczył się traktować go po prostu jako przedłużenie swej woli.
– Zaproszono ich właśnie do wewnętrznej poczekalni. Już siedzą – odpowiedział monsignor.
Lourdusamy pokiwał głową. Od ponad tysiąca lat – od czasów poprzedzających hidżrę, w której trakcie ludzkość umknęła z umierającej Ziemi i rozpoczęła kolonizację gwiazd – ustalił się w Watykanie zwyczaj, na mocy którego najważniejsze spotkania umawiano nie w prywatnych biurach dostojników, lecz w gabinetowych poczekalniach. Wewnętrzna poczekalnia sekretarza stanu była pomieszczeniem dość ciasnym – nie przekraczała pięciu metrów kwadratowych – i pozbawionym jakichkolwiek ozdób czy udogodnień. Wyposażono ją jedynie w okrągły marmurowy stół, wolny od jakiejkolwiek wbudowanej aparatury łącznościowej. Z samotnego okna – o ile nie ustawiono go akurat w tryb matowy – można było wyjrzeć na udekorowany przepięknymi freskami balkon. Na ścianach wisiały dwa malowidła pędzla trzydziestowiecznego geniusza Karotana: pierwsze przedstawiało mękę Chrystusa w Ogrójcu, drugie ukazywało papieża Juliusza (wtedy jeszcze ojca Lenara Hoyta) odbierającego krzyżokształt z rąk potężnego bezpłciowego archanioła. Scenie bezsilnie przyglądał się sam Szatan (w postaci Dzierzby).
W tym właśnie pomieszczeniu oczekiwały cztery osoby – trzech mężczyzn i kobieta – reprezentujące radę nadzorczą Pankapitalistycznej Ligi Niezależnych Katolickich Międzygwiezdnych Organizacji Handlowych, szerzej znaną jako Pax Mercantilus. Dwóch gości można było bez trudu wziąć za ojca i syna. M. Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modi byli do siebie wręcz łudząco podobni. Mieli na sobie niemal identyczne drogie stroje, nosili zbliżone kosztowne fryzury w dawnym stylu, a subtelnymi bioformowanymi rysami przypominali północnych Europejczyków ze Starej Ziemi. Jeszcze bardziej subtelne niż ich twarze były czerwone znaczki świadczące o przynależności obu do Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, Rodos i Malty – starożytnego stowarzyszenia potocznie określanego mianem Kawalerów Maltańskich.
Trzeci z przybyłych – mężczyzna o wyraźnie azjatyckim rodowodzie – był ubrany w skromną bawełnianą szatę. Nazywał się Kenzo Isozaki i bez przesady można by stwierdzić, iż był tego dnia – zaraz po kardynale Lourdusamy – drugim co do znaczenia człowiekiem w Paksie.
Jedyna w gronie przedstawicieli Mercantilusa kobieta wyglądała na osobę po standardowej pięćdziesiątce. M. Anna Pelli Cognani miała nierówno przycięte ciemne włosy i ściągniętą twarz. Na dzisiejsze spotkanie wybrała niedrogi biurowy kostium z plastowłókniny. Mówiło się pokątnie, że zostanie następczynią Isozakiego, a także że od wielu lat łączy ją romans z kobietą piastującą funkcję arcybiskupa Renesansu.
Gdy kardynał Lourdusamy wszedł do poczekalni i zajął miejsce przy stole, goście całą czwórką podnieśli się z krzeseł i nieznacznie skłonili głowy. Jedyny postronny świadek spotkania, monsignor Lucas Oddi, stanął pod ścianą i splótł chude dłonie na sutannie. Sponad jego ramienia przyglądały się zebranym udręczone oczy namalowanego Chrystusa.
Aron i Hay-Modino zbliżyli się, uklęknęli z nabożną czcią i ucałowali połyskujący w kardynalskim pierścieniu szafir. Lourdusamy zdawkowym gestem powstrzymał podchodzących już Isozakiego i Pelli Cognani. Nie życzył sobie zbędnych formalności. Kiedy goście na powrót usiedli, kardynał przemówił:
– Wszyscy tutaj jesteśmy starymi, dobrymi przyjaciółmi. Doskonale zdajecie sobie sprawę, że w okresie tymczasowej nieobecności Ojca Świętego przypada mi rola przedstawiciela Stolicy Piotrowej oraz że nic, co padnie między nami, nie wydostanie się poza te cztery ściany. W dodatku śpieszę zapewnić – Lourdusamy uśmiechnął się – że są to najlepiej zabezpieczone cztery ściany na całym terytorium Paxu.
Aron i Hay Modhino odpowiedzieli stonowanymi uśmiechami. M. Isozaki nie zareagował, wciąż łagodnie wpatrywał się w rozmówcę. M. Anna Pelli Cognani mocniej ściągnęła czoło.
– Wasza Eminencjo – zaczęła – czy wolno mi mówić bez ogródek?
Kardynał uniósł pulchną dłoń. Nigdy nie był w stanie zaufać ludziom, którzy głośno zapowiadali, że będą rozmawiać „bez ogródek”, tudzież przysięgali, że mówią „szczerze” i „z głębi serca”.
– Naturalnie, moja droga – odparł. – Wypada mi tylko wyrazić z góry żal, iż naglące okoliczności mocno ograniczają dostępny nam czas.
Kobieta skinęła głową. Przekaz sekretarza był jasny – powinna mówić zwięźle.
– Eminencjo – podjęła – poprosiliśmy cię o spotkanie, by porozmawiać nie tylko jako lojalni członkowie Ligi Pankapitalistycznej Jego Świątobliwości, lecz również jako bliscy przyjaciele Stolicy Piotrowej oraz twoi.
Lourdusamy życzliwie pochylił głowę. Cienkie, niknące między tłustymi policzkami wargi ułożyły się w lekki uśmiech.
– Naturalnie.
– Wasza Eminencjo… – M. Helvig Aron odchrząknął. – Mercantilus jest w oczywisty sposób zainteresowany zbliżającym się wyborem papieża.
Kardynał nie skomentował.
– Pragniemy złożyć Eminencji solenne zapewnienie – przejął pałeczkę M. Hay-Modhino – zarówno jako sekretarzowi stanu, jak i potencjalnemu kandydatowi do objęcia tronu Piotrowego, że nasza Liga także po konklawe będzie lojalnie i z zaangażowaniem realizować politykę Watykanu.
Lourdusamy, niemal niedostrzegalnie skinął głową. Przesłanie zrozumiał bezbłędnie. Pax Mercantilus – a dokładniej wywiadowcza sieć Isozakiego – zwąchał możliwość przewrotu w łonie watykańskich dostojników. Musieli jakimś cudem wyłowić szepty wypowiadane dotąd wyłącznie w salach zabezpieczonych równie starannie jak ta poczekalnia: szepty mówiące, że nastał czas, by zastąpić papieża Juliusza kimś nowym. A Isozaki wiedział, że tą nową osobą miał zostać właśnie sekretarz stanu.
– Z uwagi na nastanie smutnego czasu bezkrólewia – podjęła M. Cognani – uznaliśmy za swój obowiązek przekazać oficjalne i prywatne zapewnienie, iż Liga nie zaprzestanie służby w interesie Stolicy Apostolskiej i Świętej Matki Kościoła. Dzieło zapoczątkowane już ponad dwieście standardowych lat temu będzie trwać.
Kardynał Lourdusamy po raz kolejny potaknął skinieniem i odczekał chwilę w milczeniu. Żaden z przywódców Mercantilusa nie dodał jednak ani słowa. Zaintrygowało go również, z jakiego powodu Isozaki postanowił odwiedzić Watykan osobiście.
Chciał zobaczyć moją reakcję na własne oczy, stwierdził w duchu. Wolał nie polegać na relacjach podwładnych. Staruch ufa własnym zmysłom i instynktowi bardziej niż komukolwiek na świecie. Słuszna postawa. Lourdusamy uśmiechnął się i wytrzymał w milczeniu kolejną minutę.
– Przyjaciele – zahuczał wreszcie – nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak niezmiernie raduje się me serce świadomością, że w tym smutnym dla wszystkich czasie postanowiła mnie, skromnego kapłana, odwiedzić czwórka tak przecież zapracowanych i ważnych osób.
Isozaki i Cognani wciąż spoglądali bez emocji, lecz w oczach pozostałej dwójki kardynał wypatrzył niewprawnie ukryty przebłysk wyczekiwania. Gdyby dostali od niego sygnał – choćby najbardziej zawoalowany – że cieszy się z ich poparcia, Mercantilus znalazłby się na jednym poziomie z watykańskimi spiskowcami, stałby się de facto równorzędnym wspólnikiem przyszłego papieża.
Lourdusamy pochylił się nad blatem. Spostrzegł, że M. Kenzo Isozaki od początku rozmowy ani razu nie mrugnął.
– Przyjaciele – podjął – jako dobrzy, ponownie narodzeni chrześcijanie, jako Szpitalnicy – tu ukłonił się M. Aronowi i M. Hay-Modhino – znacie bez wątpienia procedurę, wedle której dokonuje się wyboru papieży. Pozwólcie jednak, że nieco odświeżę wam pamięć. Od chwili gdy kardynałowie, bądź ich interaktywne reprezentacje, zbiorą się już w kaplicy Sykstyńskiej, a ona sama zostanie zamknięta i zapieczętowana, wybór ten może się dokonać na trzy sposoby: przez aklamację, przez delegację bądź w drodze tajnego głosowania. Z aklamacją mamy do czynienia wówczas, gdy natchnieni przez Ducha Świętego kardynałowie elektorzy jednogłośnie wskażą osobę przyszłego Ojca Świętego. Wszyscy wypowiadamy wtedy słowo eligo, wybieram, i nazwisko jednomyślnie wybranego kandydata. Delegacja polega na wstępnym wyborze części osób z naszego grona, powiedzmy, że byłoby to dwunastu kardynałów, którzy podejmują decyzję między sobą. Z kolei tajne głosowanie, by uznano je za skuteczne, musi wskazać kandydata cieszącego się liczbą głosów równą dwóm trzecim całości plus jeden. Głosuje się do skutku. Wtedy dopiero możemy mówić o prawidłowo dokonanym wyborze, a miliardy oczekujących na sfumata – bijące z komina kłęby białego dymu – dowiedzą się, że Kościół zyskał kolejnego Ojca.

 
Wesprzyj nas