“Plaża w słoiku po kiszonych ogórkach” to zabawna, wzruszająca i zwariowana opowieść o buncie statecznej żony i matki.


Plaża w słoiku po kiszonych ogórkachŚwiat poszedł do przodu: mąż robi karierę, dzieci weszły w okres burzy i naporu, teściowa jak na złość wciąż jeszcze żyje. I tylko ty zostałaś w domu – w rozdeptanych kapciach i w związku „2 plus 2 plus kredyt minus namiętność”.

Jedyne, czego się dorobiłaś, to dodatkowy kilogram na każdy rok małżeństwa, spadek libido i praca w prowincjonalnym domu kultury.

Szlochasz, słuchając oldskulowej muzyki, kochasz się w facecie, który nosi satynowe ciuchy i nie żyje od trzydziestu lat, a w nocy śnisz o kotletach schabowych. Rodzina najchętniej założyłaby ci kaganiec.

Brzmi znajomo? Myślisz, że tylko ciebie to spotkało? Poznaj Grażynę, czterdziestolatkę z widokiem na klimakterium. W tym wieku wypada już pomału czołgać się w stronę cmentarza, jednak kiedy na drodze do grobu stanie ci rockowy muzyk z kryminalną przeszłością i elektroniczną obrożą na nodze wiedz, że nadciąga życiowa rewolucja.

Powieść o nieoczekiwanej przyjaźni, która spada na nas jak grom z jasnego nieba. I o prawie do własnej plaży, nawet gdyby miała się ona mieścić tylko w słoiku po kiszonych ogórkach…

Joanna Fabicka
Plaża w słoiku po kiszonych ogórkach
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 19 września 2018
 
 

Plaża w słoiku po kiszonych ogórkach


* * *

Ryba zawsze psuje się od głowy, a kobieta od ogona. Z syreniej płetwy zostaje jej tylko szkielet na zupę rybną.
Szczególnie, kiedy wyjdzie za mąż i urodzi dzieci.
Na początku jest jeszcze jako taki pióropusz, jeśli można tak w ogóle powiedzieć o czymś, co jest z natury mokre i wiecznie pokryte śluzem, choć piękne. Mieni się i pręży. Jest jędrne, miłe w dotyku. Nie choruje, nie siwieje, nie trzeba go natłuszczać ani wyczesywać. Ma zawsze dobry humor, zrobiony pedicure i od życia spodziewa się tylko najlepszego.
Szumi na wietrze, szemrze falą, kołysze soczystą tajemnicą spełnienia (o, to mi się udało! Tego by się nawet nie powstydził sam Paulo Coelho).
Ale potem, nocą lub tuż przed świtem, czort wie kiedy, coś się zmienia. Podpełza jakieś złe, coś z innej i obcej krainy, które tylko czyha na spokój ducha i małżeńską harmonię.
Najpierw ogon traci połysk i poślizg, oba słowa zaczynają się na tę samą literę i to nie może być przypadek.
Potem już samo leci. Przy obieraniu ziemniaków zawsze któraś z różnobarwnych łusek odrywa się i niepostrzeżenie wpada do kubła ze śmieciami – rozbłyskuje wtedy na chwilę potężnym atomowym grzybem. Jednak ten błysk jest widocznie zbyt krótki, trwa zaledwie jedną tysięczną nanosekundy, by statystyczna (nazwijmy ją hipotetyczną, żeby nie było tak dramatycznie przeciętnie i szaro) kobieta zdołała go zarejestrować.
Kolejne łuski traci się już łatwiej, szybciej, bez spektakularnych powidoków i zbędnych refleksji towarzyszących przemijaniu – spadają jedna za drugą, jak z kalendarza życia spada rok za rokiem. A więc: w drodze ze sklepu i do przedszkola, na zebraniach szkolnych i w kolejkach do lekarzy. W wannie, z położoną w pośpiechu i byle jak farbą na włosach. Z jedną ręką w nocniku, drugą w ustach, by nie krzyczeć. Na stojąco, na leżąco, na śpiąco, na milcząco. Na jeźdźca, na wznak, od tyłu i do góry nogami – wszędzie pełno łusek! Kobiety wciągają je do odkurzaczy. Spłukują w porcelitowych muszlach, dopiero co wyszorowanych żrącym chlorem. Przypalają żelazkami. Zamrażają w pojemniczkach z napisem: „bigos poniedziałek”, „gulasz środa”, „pyzy piątek”.
Maltretują je i torturują na wszystkie sposoby. Pozbywają się ich niewidocznie dla siebie, choć zauważalnie dla innych. Aż pewnego dnia zostają z łysym, oślizgłym, coraz rzadziej używanym do życiowej nawigacji, kikutem. Syreni ogon obumiera przez lata i w rezultacie w okolicy czterdziestki jest już zupełnie martwy.
I ciebie też to nie ominie. Sama zobaczysz.

marzec

1.

Niewielkie podwarszawskie miasteczko, w nim ulica, może nie główna, ale i nie peryferyjna. Przy samym końcu, przedostatni numer – skromny dom z garażem, niecałe sto metrów – nie za duże, nie za małe. Po prostu w sam raz dla rodziny dwa plus dwa, plus kredyt, minus namiętność.
Za płotami osowiałe owczarki niemieckie lub pobudzone jamniki, od czasu do czasu jakiś kundel, ale to chyba w ramach ekstrawagancji, bo towarzystwo tu mieszkające jest z aspiracjami i na poziomie klasy średniej, co z tego, że lekko zubożałej. Przynajmniej niech pies ma jakąś rasę, półrodowód lub chociaż właściciela z tendencją do konfabulacji.
Gdyby to był film, a przypominam, że nie jest – kamera zrobiłaby najazd. Przyzumowałaby i zbliżyła oko do tego, co zawsze miło się podgląda, bo cudze.
A więc okno, za nim firanki, za firankami dywan w minimalistyczny, geometryczny wzór (wczesny Strzemiński / późna Kobro w czwartym stadium raka). Na dywanie nogi, na nogach wielka dupa w szarych dresowych spodniach.
Dupa należy do Grażyny – kiedy to się stało? Tylko na chwilę przysnęła, a obudziła się dziesięć lat starsza i dwadzieścia kilo smutniejsza. Grażyna ma na uszach słuchawki, żeby nie drażnić rodziny.
„Kaganiec powinnaś mieć” – często powtarza jej siedemnastoletnia (i pół!) córka. Syn ma dopiero piętnaście lat, jest dużo mniej pyskaty i na szczęście nie taki inteligentny. Jego żarty nie łamią jeszcze Grażynie serca. Już dawno obiecała sobie nie płakać przez własne dzieci. Ale jak tu nie płakać, kiedy córka ci się wrodzi w męża, więc poniekąd i w teściową?
Grażyna sprząta. Odkurza, myje podłogi, znosi naczynia z całego domu, wygrzebuje je spod łóżek, wyjmuje z szuflad, sięga z regałów. Do zlewu – jak kwoka do gniazda. Potem metodycznie unicestwia mniej lub bardziej dorodną hodowlę pleśni. Jest w tym dobra. Robi to prawie od dwudziestu lat. Jedną ręką nastawia pralkę, drugą miesza w garnku z potrawką drobiową, nogą przesuwa odkurzacz, na drugiej ledwo stoi. Dwudziestoczterogodzinny room service, zawsze dostępny ostry dyżur – nawet się wysikać nie ma kiedy.
Wiek: trzydzieści dziewięć, pierwsze siwe włosy, kilkanaście kilogramów nadwyżki, cera zmęczona, marzenia przeterminowane. Staż małżeński – dziewiętnaście lat. Przewidywany czas do końca małżeńskiej odsiadki: dożywocie.
– Pod stołem. Pod stołem nie odkurzyłaś. Jak już sprzątasz, to porządnie. Ja trójkę dzieci wychowałam, aż mi macica na starość wypadła, ale zawsze w domu było czysto i ugotowane.
Grażyna truchleje, Grażyna drętwieje, Grażynę nagła kurwica strzela, bo zna ten głos jak zły los, co się do niej przykleił i za nic nie może go z siebie strząsnąć. Głos wydobywa się z gardła. Gardło przechodzi w otwór gębowy zakończony ustami obramowanymi pomarańczową szminką. Brwi świeżo uczernione, łeb wytapirowany, na czubku łba kapelusz. Białe koronki, czarne intencje i plastikowe girlandy winogron – malowniczą kaskadą opadają z ronda kapelusza na ramiona.
Dla elegancji.
W ogródku stoi Wanda, teściowa Grażyny – która darzy ją nienawiścią od pierwszego wejrzenia. Szczerzy w fałszywym uśmiechu zęby, które zjadła na życiu („ja na życiu zęby zjadłam”) i zagląda przez parterowe okienko do wnętrza pomieszczenia. Grażyna w odruchu bezwarunkowym pada na kolana, by ukryć się przed nalotem, ale daremnie. Już lecą pierwsze bomby. Wanda wprawnym okiem widzi wszystko, każdy defekt kontrowersyjnej urody synowej, ale też przypalającą się potrawkę i stos niewyprasowanych koszul. Męskich. To oczywisty dowód winy i wystarczający powód, by wtrącić Grażynę do lochu, niestety, mamy dwudziesty pierwszy wiek i w dodatku zniesioną karę śmierci, co za pech!
Wanda wzdycha, przewraca oczami, mlaska ustami, jest w tym wszystkim niezwykle naturalistyczna i teatralna zarazem. Zdejmuje kapelusz i Grażyna już wie, że nie skończy się na krótkiej wizycie, lecz tym razem odwiedziny teściowej potrwają dłużej. Tak długo, jak ewolucja dinozaurów zakończona ich ostatecznym wyginięciem. Grażyna zamyka oczy, chciałaby wyginąć raz a dobrze.
Z drugiego końca mieszkania dobiega ją coraz bardziej zirytowane wołanie.
– Mamo! Mamooo…!!!
Wanda wymownie patrzy na zegarek i pyta, chociaż prawda jaka jest, każdy widzi. Trzeba być idiotą, żeby w tej kwestii mieć jakiekolwiek wątpliwości.
– Mareczek nie w szkole?
Ano nie. Marzec jest drugim miesiącem, odkąd Marek przestał chodzić do gimnazjum, a zaczął spędzać dnie na intrygującym poszukiwaniu straconego czasu pod przepoconą kołdrą. Przestał też się myć, a każdy kontakt z Grażyną kwitował naciągnięciem poduszki na głowę. Grażyna była nie w ciemię bita, już kątem oka dostrzegła nadciągające ptaszysko, które wkrótce miało nakryć czarnym skrzydłem ich rodzinne życie. Ale jeszcze chwilę mogła samą siebie oszukiwać, że to tylko tymczasowa fanaberia, nie zaś młodzieńcza depresja, co się ją dla niepoznaki nazywa cierpieniami młodego Wertera.
Grażyna wstała już z kolan – w obecności Wandy pewniej jednak czuje się jako istota dwunożna. Przełyka ślinę i obiecuje sobie, że tym razem zachowa się jak homo sapiens, nie da się sprowokować, ale Wanda to trudny przeciwnik, zapędziła już do grobu trzech swoich mężów i całe rodzeństwo, mimo że była najstarsza. Grażyna dałaby sobie rękę uciąć, że tym razem to na nią zagięła parol, że to ona ma teraz kopnąć w kalendarz. Dlatego w popłochu próbuje przypomnieć sobie, że była w młodości poetką, wydała nawet dwa tomiki wierszy. Że była osobą eteryczną, uduchowioną i nie jadała mięsa. Rozpaczliwie usiłuje dotrzeć do tych głęboko zakopanych pokładów człowieczeństwa, rozdrapać pazurami skamielinę, obudzić w sobie humanistkę, bo to da jej nad Wandą moralną przewagę. Dobro przeciw złu. Eros kontra Tanatos.
– Ja się nie chcę wtrącać, ale moje dzieci nigdy tak długo nie gniły w łóżkach i nie do pomyślenia było, żeby któreś nie chodziło do szkoły. – Wanda na razie posyła do boju lekki sprzęt, ale już wytacza artylerię. – Ale ja zawsze byłam dla moich dzieci przykładem, nigdy mnie w dresie nie widziały. Zawsze elegancka garsoneczka. Żeby mąż się w pracy za innymi babami nie musiał oglądać… A właśnie, mam coś dla ciebie.
Grażynie staje przed oczami widok sprzed dziewiętnastu lat. Wódka się grzała, szofer trąbił, urzędnik stanu cywilnego wisiał na łańcuchu w oczekiwaniu na młodą parę. A Grażyna zatrzaśnięta w kiblu łkała i szlochała, jak to ona – bezgłośnie. Bo wtedy Wanda też powiedziała „mam coś dla ciebie” i nim się ktokolwiek zdążył zorientować, wyjęła swoją pomadkę i pomalowała nią usta przyszłej mężatki. A potem wsadziła na głowę wianek z białych kalii (dla elegancji), które w rodzinie Grażyny były tradycyjnymi kwiatami pogrzebowymi. Teściowie skoczyli sobie wtedy do gardeł. Taki to był dzień. Potem, już po zaślubinach, podczas weselnego przyjęcia Wanda siłą wzięła prawo pierwszego toastu i wzniosła go za swoją siostrę, która jako honorowy gość przybyła na wesele aż z samego Paryża, nie zważając, że w prowadzonym przez nią francuskim warzywniaku diabli wezmą całą dostawę perfumowanych karczochów. Od tamtego dnia przed dziewiętnastoma laty Grażynę już zawsze na słowa „mam coś dla ciebie” będzie przechodził dreszcz. Jak deszcz. Jak zamieć śnieżna i świniobicie w jednym.
– Ulotkę mam o bezpłatnym programie leczenia… – Wanda wyjmuje z torby kolorowy folder, który błyszczy w słońcu jak szpada z zatrutym ostrzem. – Nietrzymania moczu. Najmłodsza już nie jesteś, do tego nie masz takiej figury jak ja, choć troje dzieci urodziłam, aż mi macica wypadła.
Wanda rozwija wydeptany dywan swej martyrologicznej pieśni, a Grażyna biegnie do pokoju Mareczka. Staje w drzwiach i jak pocisk uderza w nią ciężki odór niemytego ciała. Światło dnia z trudem przenika przez opuszczone rolety. Ciało jej syna ukryte pod kocem, jak w kokonie, leży nieruchomo. Grażyna nie wie nawet, czy w tej wylęgarni wszelkich mikrobów tli się jeszcze jakieś życie. Pochyla się i nasłuchuje. Przykłada ucho do pleców chłopaka, a ten jak nie skoczy i jak nie wrzaśnie:
– Zostaw mnie w spokoju! Nienawidzę was!
Tego jest dla Grażyny stanowczo za dużo. Bezradność i strach o własne dziecko już łapią ją w dwa ognie. Potrawka dawno zamieniła się w węgiel, a pieśń Wandy osiągnęła kulminacyjny moment porodu, kiedy to prawie doszło do perforacji jelita. Grażyna czuje, że opuszczają ją ostatnie siły, osuwa się po futrynie jak tancerka erotyczna po rurze. Nie ma w tym jednak nic seksownego, bo co może być w rozpaczy na granicy szaleństwa? Grażyna płacze. Cicho, ukradkiem, by nikogo nie wyprowadzić z już wyprowadzonej przecież równowagi. Czarny welon przykrywa małą uliczkę, domek z ogródkiem i Grażynę. Moglibyśmy właściwie wyjść w tym momencie na papierosa albo wykonać szybki telefon, ale właśnie teraz pojawia się bardzo ważna postać, choć drugoplanowa. Norbercik.

* * *

– Norbercik!
– Mamusia! – odkrzykuje mężczyzna, rzucając teczkę na kanapę i robiąc jednocześnie zgrabny unik przed rozczapierzonymi jak szpony oznakami matczynej miłości.
Trzaskają drzwi od łazienki i po chwili daje się słyszeć szum włączonego prysznica.
Gdyby na stole nie było kruchych ciasteczek, Wanda musiałaby obejść się smakiem i pozostać niezaspokojoną w swojej zatapiającej potrzebie kontroli młodszego syna. Starszy, wyedukowany przez żonę terapeutkę, już dawno zerwał z Wandą jakikolwiek kontakt. Najmłodsza córka mieszkała na innym kontynencie, dlatego to Norbert jako jedyny musiał dźwigać zbyt ciężkie odwiedziny matki.
Kiedy wyszedł z łazienki po dwudziestu minutach, Wanda zjadła już wszystkie ciasteczka i zabierała się właśnie do wyjadania cukru z cukiernicy.
– Synku, coś marnie wyglądasz – zaczęła. – Pewnie głodny chodzisz. To było nie do pomyślenia, żeby ojciec wracał z pracy i nie miał na stole obiadu…
– Jest! Jest obiad. – Grażyna wjeżdża z półmiskiem schabowych, które zatarły wspomnienie po zwęglonej potrawce.
Świeci się od gorąca, jest spocona i ma posklejaną grzywkę.
– Schabowe? Cholesterol znów mi podskoczy. – Wanda krzywi się i nabija kotlet na widelec.
– Tylko schabowe miałam rozmrożone – duka Grażyna, gładko wchodząc w rolę chujowej pani domu, i szybko rozkłada sztućce.
– Nie ma ziemniaków? – pyta Norbert na widok pokrojonej bagietki.
– Nie zdążyłam… – Grażyna wywija axla, wpadając w korkociąg poczucia winy. – Marek! Maaaarek, oooobiad!
– Umyć się też nie zdążyłaś? – Norbert lustruje ją od stóp do głów i sięga po marynarkę.
– Wychodzisz? – Grażynie nóż wypada z ręki.
– Nie mam ochoty na schabowe. Wracam do redakcji, może wieczorem skoczę gdzieś na sushi.
Norbert szybko całuje matkę, omijając rewir pomarańczowej szminki i wychodzi. Grażyna stoi nieruchomo z salaterką pomidorów w rękach. Nad stołem krąży wielka mucha, wreszcie siada na schabowym Wandy.
– No i po co go zdenerwowałaś? – pyta teściowa, odkrawając wielki kawał mięsa i pakując go sobie do ust.

* * *

Dobry scenariusz stawia na historię albo na bohatera.
Grażyna zawsze stawiała na człowieka, choć jej życie nigdy nie było sprawnie napisanym scenariuszem. Droga, którą podążała, znienacka rozwidlała się w czterech kierunkach, wilgotność rosła, widoczność malała, a jej orientacja w terenie spadała do zera. Szła więc na czuja, wybierając okrężną trasę tylko po to, by na końcu wrócić do punktu wyjścia. Jej życiowy kompas od początku wskazywał południe w miejscu północy, intuicja bezbłędnie podpowiadała najgorsze z możliwych rozwiązań. Nie mogła sobie ufać, dlatego tak bardzo ufała innym. Pierwszą naturalną konsekwencją takiej postawy była nieplanowana ciąża w wieku dwudziestu lat – na drugim roku studiów i tuż po pierwszej randce z Norbertem. Zaufała wtedy wygadanemu blondynowi, którego uśmiech zdmuchnął ostatnią barykadę jej dziewczęcego oporu. Wtedy zawiódł nie tylko refleks Norberta, ale i małżeński kalendarzyk, a niecałe dziewięć miesięcy później przyszła na świat Nina (poród pośladkowy, masz za swoje, dobrze ci tak, puszczalska dziewucho).
Grażyna jechała na rowerze przez las, wspominając nowo narodzone stworzonko z jasną czupryną, które sprawiło, że przestała być właścicielką swojego życia. Mleczny nawał, pierwsze kolki, dnie i noce bez tchu, halucynacje ze zmęczenia, zasypianie pod prysznicem, papki, szczepienia, przeglądy i lekarskie kontrole. Brak seksu w małżeństwie, ona go nie rozumie, więc on śpi na kanapie w salonie albo z własną sekretarką. A może to była studentka? Stażystka? To nie ma znaczenia: wszystkie zaczynają się na tę samą literę, a kończą, kiedy znajomość wchodzi w zbyt zobowiązującą fazę.
Cała ta macierzyńsko-małżeńska martyrologia goni teraz Grażynę z niespotykaną determinacją. Ta usiłuje uciec, lecz z każdym kolejnym wspomnieniem pedałuje się jej coraz trudniej. Już dawno powinna dopompować koła. Marcowe słońce grzeje jak wściekłe, pierwsze obudzone owady wpadają w otwarte z wysiłku usta, wiatr rozwiewa włosy. Kobieta zbliża się do najtrudniejszego odcinka swej codziennej trasy – to spory fragment pod górkę, pełen wystających z ziemi korzeni. Naciska mocniej pedały i pochyla się w przód. Mała chmurka przesuwa się na niebie i słońce centralnie zagląda jej w twarz. Grażyna zdąży jeszcze zobaczyć lecącą wprost na nią, najwyraźniej wybudzoną z zimowego snu muchę, i spada z roweru oślepiona wczesnowiosennym promieniem.

 
Wesprzyj nas