“Immortaliści” to olśniewająca historia trudnej rodzinnej miłości, opisana przez Lorrie Moore jako „wspaniałe odkrycie literackie”.


ImmortaliściNowy Jork, lato, rok 1969. Do miasta przybywa tajemnicza kobieta, która potrafi przepowiedzieć dzień śmierci każdego człowieka. Plotka dociera do czwórki Rodzeństwa Goldów, które po krótkim namyśle, postanawia odwiedzić wieszczkę, by dowiedzieć się, jaka przyszłość czeka każde z nich.

Przepowiednie wieszczki kształtują kolejne pięć dekad ich życia. Złoty chłopiec Simon ucieka na Zachodnie Wybrzeże, by szukać miłości w San Francisco. Bujająca w obłokach Klara zostaje iluzjonistką w Las Vegas. Starszy z braci, Daniel, po atakach na World Trade Center, szuka stabilizacji jako lekarz wojskowy. Najstarsza z rodzeństwa Varya rozpoczyna karierę naukową i poświęca się badaniom nad długowiecznością.

Czy bohaterom uda się zapomnieć o przepowiedni? Czyje życie zdeterminuje, a komu uda się pokonać ciążące jarzmo przeznaczenia?

Bo jak zachować się w sytuacji kiedy twoje dni są policzone?

Chloe Benjamin dorastała w San Francisco. Ukończyła studia literaturoznawcze. Obecnie prowadzi warsztaty z procesu wydawniczego. Mieszka z mężem w Madison w stanie Wisconsin. Jej pierwsza książka, “The Anatomy of Dreams”, została wyróżniona nagrodą Edna Ferber Fiction Book Award, a w 2014 roku była nominowana do nagrody Center for Fiction First Novel Prize. Prawa do drugiej powieści autorki, “The Immortalists” , zostały sprzedane w trzynastu krajach. Prawa filmowe zakupiło studio Jackal Group.

Chloe Benjamin
Immortaliści
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 19 września 2018
 
 

Immortaliści


PROLOG
Kobieta z Hester Street

1969
Varya

Varya ma trzynaście lat.
Dopiero się przyzwyczaja do ośmiu dodatkowych centymetrów wzrostu i kępki ciemnego futerka między nogami. Piersi ma wielkości dłoni, sutki jak dwa różowe pieniążki. Włosy sięgają jej do pasa i mają kolor średniego brązu – nie przypominają ani czarnej czupryny jej brata Daniela ani cytrynowych loków Simona, brak im też miedzianego połysku warkocza Klary. Rano zaplata je w dwa dobierańce. Lubi, jak smagają jej biodra niczym niespokojny koński ogon. Maleńkiego noska po nikim nie odziedziczyła, a przynajmniej tak jej się wydaje. Do dwudziestych urodzin nos rozwinie się jednak w całej orlej okazałości, zupełnie jak u jej matki. Ale na to jeszcze nie czas.
Pokonują kręte uliczki swojej dzielnicy całą czwórką. Varya jest najstarsza, Daniel ma jedenaście lat, Klara – dziewięć, a Simon dopiero siedem. Daniel prowadzi rodzeństwo przez Clinton do Delancey, potem skręcają w lewo na Forsyth Street. Przechodzą przez park Sary D. Roosevelt, kryjąc się w cieniu drzew. Nocami w parku roi się od chuligaństwa, ale jest wtorek rano, więc tylko tu i ówdzie widać garstki młodych ludzi, którzy z policzkami wciśniętymi w trawę odsypiają weekendowe protesty.
Na Hester Street dzieci cichną. Muszą minąć Zakład Modniarski Golda, należący do ich ojca. Wprawdzie mało prawdopodobne, że ojciec ich dostrzeże – Saul pracuje z absolutnym zaangażowaniem, jakby miał pod igłą nie nogawkę męskich spodni, lecz materię wszechświata. Mimo to nadal stanowi zagrożenie dla rozedrganej magii tego parnego lipcowego dnia i niepewnego, ulotnego celu ich wyprawy.
Simon jest najmłodszy, ale szybki. Ma na sobie dżinsowe szorty po Danielu, które pasowały na starszego brata w tym wieku, ale młodszemu zsuwają się z wąskich bioder. Chłopiec ściska w dłoni sakiewkę z chińskiego atłasu. W środku szeleszczą banknoty jednodolarowe, monety pobrzękują jak zepsuta pozytywka.
– Gdzie to jest? – chce wiedzieć Simon.
– Chyba tutaj – ocenia Daniel.
Podnoszą głowy i patrzą na stary budynek – na pnący się ku górze zygzak metalowych schodów ewakuacyjnych i ciemne prostokątne okna na czwartym piętrze, gdzie ponoć mieszka osoba, z którą przyszli się zobaczyć.
– Jak mamy wejść do środka? – pyta Varya.
Budynek przypomina ich własną kamienicę – z tą różnicą, że ściany są kremowobiałe, a nie brązowe, i ma cztery piętra zamiast sześciu.
– Chyba trzeba zadzwonić domofonem – stwierdza Daniel. – Na czwarte piętro.
– Tak – zgadza się Klara. – Ale pod który numer?
Daniel wyciąga z tylnej kieszeni spodni pognieciony świstek. Kiedy podnosi głowę, policzki mu różowieją.
– Nie jestem pewien.
– Daniel! – Varya opiera się o ścianę budynku i wachluje się dłonią. Jest ponad trzydzieści stopni – przy takim upale głowa swędzi ją od potu u nasady włosów, a spódniczka lepi się do ud.
– Czekaj – uspokaja ją Daniel. – Daj mi się chwilę zastanowić.
Simon siada na asfalcie; sakiewka osiada miękko na ziemi między jego nogami jak meduza. Klara wyciąga z kieszeni karmelka. Zanim zdąży odwinąć papierek, drzwi do budynku się otwierają, a ze środka wychodzi młody mężczyzna. Ma na sobie rozpiętą koszulę w turecki wzór, a na nosie okulary z fioletowymi szkłami.
Kiwa głową w stronę rodzeństwa Goldów.
– Wchodzicie?
– Tak – potwierdza Daniel. – Wchodzimy.
Prędko zrywa się na nogi, pociągając za sobą resztę, i wbiega do środka, dziękując mężczyźnie w fioletowych okularach, zanim drzwi znowu się zamkną. Daniel: ich nieustraszony, na wpół niewydarzony przywódca, pomysłodawca całej eskapady.

* * *

W zeszłym tygodniu Daniel podsłuchał rozmowę dwóch chłopców, kiedy stał w kolejce po koszerną chińszczyznę u Szmulka Bernsteina. Zamierzał kupić sobie ciepłą tarteletkę z kremem jajecznym – ulubiony przysmak, którym zajadał się nawet podczas letnich upałów. Kolejka była długa, a wiatraki pod sufitem wirowały na pełnej prędkości, więc Daniel musiał wychylić się do przodu, żeby usłyszeć, co chłopcy mówią o kobiecie, która wprowadziła się na jakiś czas na ostatnie piętro kamienicy przy Hester Street.
Kiedy Daniel wracał na Clinton Street, serce dygotało mu w piersi. Klara i Simon grali na podłodze w drabiny i węże, a Varya leżała na górze piętrowego łóżka i czytała książkę. Czarno-biała kotka Zoya wylegiwała się na kaloryferze w złotym kwadracie słonecznego światła.
Daniel wyłożył im cały plan.
– Nie rozumiem. – Varya wyciągnęła nogę i oparła brudną stopę o sufit. – Co dokładnie robi ta kobieta?
– Przecież już mówiłem. – Daniel był zaaferowany, niecierpliwy. – Ona ma moc.
– Jaką moc? – zapytała Klara, przesuwając pionek. Pierwszą połowę lata spędziła na nauce sztuczki Houdiniego z talią kart i gumką, z umiarkowanym sukcesem.
– Z tego, co słyszałem, potrafi przepowiadać przyszłość. Jakie będziesz mieć życie, dobre czy złe. I jeszcze coś. – Daniel rozłożył ręce, oparł dłonie o framugę i wychylił się do przodu. – Ona potrafi przewidzieć, kiedy umrzesz.
Klara podniosła głowę.
– Bzdura – oceniła Varya. – Nikt nie może tego wiedzieć.
– A co, jeśli ona jednak wie?
– To ja bym wolała nie pytać.
– Dlaczego?
– Bo tak. – Varya odłożyła książkę i usiadła, przerzucając nogi przez krawędź łóżka. – A jeśli usłyszysz coś okropnego? Na przykład okaże się, że umrzesz, zanim zdążysz dorosnąć?
– To lepiej wiedzieć – upierał się Daniel. – Żeby ze wszystkim zdążyć.
Na chwilę zapadła cisza. A potem Simon wybuchnął perlistym śmiechem, trzepocząc całym swoim ptasim ciałkiem. Twarz Daniela poczerwieniała.
– Mówię poważnie – oznajmił. – Ja idę. Nie wytrzymam kolejnego dnia w tym mieszkaniu. Odmawiam. Więc kto pójdzie ze mną, do cholery?
Możliwe, że nic by się nie wydarzyło, gdyby nie to, że lato było u szczytu, a rodzeństwo miało przed sobą jeszcze półtora miesiąca dusznej, wilgotnej nudy. W mieszkaniu nie ma klimatyzacji, a poza tym jest 1969 rok i dzieciom wydaje się, że każdy poza nimi robi coś ciekawego. Ludzie nawalają się na Woodstock, śpiewają Pinball Wizard i chodzą do kina na Nocnego kowboja, którego żadnemu z rodzeństwa Goldów nie wolno oglądać. Wszyscy chodzą na zamieszki przed Stonewall, wybijają drzwi parkometrami wyrwanymi z chodników, rozwalają okna i maszyny grające. Są mordowani na najpotworniejsze sposoby: giną od granatów chemicznych i nabojów z karabinów, które strzelają seriami po pięćset pięćdziesiąt pocisków, a ich twarze są wstrząsająco bezzwłocznie wyświetlane na ekranie telewizora w kuchni Goldów.
– Ludzie zapierdalają na księżyc – zachwyca się Daniel, który od niedawna używa takiego słownictwa, choć wyłącznie w bezpiecznej odległości od uszu matki.
James Earl Ray zostaje skazany za zabójstwo, podobnie jak Sirhan Sirhan, podczas gdy Goldowie grają w strulki i w rzutki, albo ratują Zoyę z otwartej rury za piekarnikiem, gdzie kotka regularnie włazi w świętym przekonaniu, że właśnie tam znajduje się jej prawowite mieszkanie.
Ale warunki potrzebne do zainicjowania ich dzisiejszej pielgrzymki stworzyło coś jeszcze: rodzeństwo Goldów już nigdy nie będzie ze sobą tak scalone jak tego lata. W przyszłym roku Varya wyjedzie z przyjaciółką Avivą na wakacje w góry Catskill. Daniela pochłoną sekretne rytuały chłopców z sąsiedztwa, a Klara i Simon zostaną tylko we dwójkę. Ale w sześćdziesiątym dziewiątym cała czwórka stanowi zwartą całość, jakby żadna inna konfiguracja w ogóle nie była możliwa.
– Ja pójdę – zdecydowała Klara.
– Ja też – dodał Simon.
– A jak mamy umówić się na wizytę? – zapytała Varya, która w wieku trzynastu lat już rozumiała, że w życiu nie ma nic za darmo. – Ile bierze od osoby?
Daniel zmarszczył czoło.
– Dowiem się – oznajmił.

* * *

Od tego wszystko się zaczęło: to był ich sekret, wyzwanie, wyjście ewakuacyjne, którym mogli wymknąć się przed złowrogim cieniem matki – żądającej, by wywiesili pranie albo wyciągnęli tego przeklętego kota z rury od pieca, kiedy tylko zauważała, że dzieci przesiadują bezczynnie w sypialni.
Rozpytywali po okolicy. Właściciel sklepu z magicznymi przedmiotami w Chinatown słyszał o kobiecie z Hester Street. Zdradził Klarze, że to nomadka, która podróżuje po całym kraju i zabiera swoją pracę z miejsca na miejsce. Zanim Klara wyszła ze sklepu, sprzedawca uniósł palec, zniknął między regałami na tyłach, a po chwili wrócił z wielkim kwadratowym tomiszczem zatytułowanym Księga wróżb. Na okładce było dwanaścioro otwartych oczu w otoczeniu różnych symboli. Klara zapłaciła sześćdziesiąt pięć centów i ruszyła do domu, całą drogę mocno przyciskając książkę do piersi.
Niektórzy mieszkańcy spod numeru 72 przy Clinton Street też słyszeli o kobiecie. Pani Blumenstein opowiedziała Simonowi, jak w latach pięćdziesiątych spotkała ją na bardzo eleganckim przyjęciu. Simon siedział na schodkach przed wejściem na klatkę. Pani Blumenstein na czas rozmowy wypuściła z mieszkania swojego sznaucerka, który natychmiast zrobił na schodkach kupę przypominającą mysie bobki, ale sąsiadka jej nie sprzątnęła.
– Wróżyła mi z dłoni. Przepowiedziała mi bardzo długie życie – zdradziła pani Blumenstein, nachylając się nad chłopcem dla podkreślenia wagi swoich słów.
Simon wstrzymał oddech; z ust starszej pani wionęło stęchlizną, jakby tchnęła tym samym dziewięćdziesięcioletnim powietrzem, które wciągnęła w płuca jako niemowlę.
– I widzisz, skarbeńku, miała rację.
Rodzina Hindusów z piątego piętra mówiła na kobietę rishika, czyli wieszczka. Varya zapakowała w folię kawałek kugla, który zrobiła na obiad Gertie, i zaniosła jedzenie do Ruby Singh – koleżanki z klasy z podstawówki numer 42 – w zamian za talerz curry z kurczaka w maśle. Jadły na dworze, siedząc na półpiętrze schodów pożarowych. Słońce opadało powoli za horyzont, a dziewczynki machały gołymi nogami zwisającymi za krawędź metalowej kraty.
Ruby wiedziała o kobiecie wszystko.
– Dwa lata temu, kiedy miałam jedenaście lat, moja babcia była chora. Pierwszy lekarz powiedział, że to serce i że babcia umrze za trzy miesiące. Ale drugi uważał, że babcia ma dość siły, żeby wrócić do zdrowia, i że pożyje jeszcze dwa lata.
Pod nimi przez Rivington przejechała z piskiem opon taksówka. Ruby odwróciła głowę, zmrużyła oczy i popatrzyła naEast River, zielono-brązową od błota i ścieków.
– Hindusi powinni umierać w domu – wyjaśniła Ruby. – W otoczeniu rodziny. Nawet krewni papy chcieli przyjechać z Indii, ale co mielibyśmy im powiedzieć? Zostańcie u nas dwa lata? Ale potem papa usłyszał, że tu niedaleko mieszka rishika. Poszedł się z nią spotkać, a ona podała mu datę – kiedy umrze nasza dadi. Więc położyliśmy łóżko dadi w salonie, tak, żeby leżała głową na wschód. Zapaliliśmy lampę i czuwaliśmy: modliliśmy się, śpiewaliśmy pieśni. Bracia papy przylecieli z Czandigarh. Ja siedziałam na podłodze z kuzynami. Było nas dwadzieścia osób, może więcej. A kiedy dadi umarła, szesnastego maja, tak jak przepowiedziała rishika, to wszyscy aż się rozpłakaliśmy z ulgi.
– Nie byliście źli?
– A dlaczego mielibyśmy się złościć?
– Że ta kobieta nie pomogła twojej babci. Nie wyleczyła jej.
– Rishika dała nam szansę, żeby się pożegnać. Nigdy jej się za to nie odwdzięczymy. – Ruby przełknęła ostatni kęs kugla i złożyła folię aluminiową na pół. – Poza tym rishika i tak nie mogłaby pomóc dadi. Ona wie różne rzeczy, ale nie może ich powstrzymać. Nie jest bogiem.
– A gdzie teraz mieszka? – zapytała Varya. – Daniel słyszał, że gdzieś na Hester Street, ale nie wiadomo, pod którym numerem.
– Nie mam pojęcia. Za każdym razem zatrzymuje się gdzie indziej. Dla własnego bezpieczeństwa.
Z mieszkania Singhów dobiegł wysoki brzęk i czyjś krzyk w hindi.
Ruby wstała, strzepując ze spódniczki okruchy jedzenia.
– Jak to: dla własnego bezpieczeństwa? – drążyła Varya, też podnosząc się na nogi.
– Kimś takim jak ona ludzie zawsze się zainteresują – odparła Ruby. – Nie wiadomo, czego się można po niej spodziewać.
– Rubina! – rozległ się głos jej matki.
– Muszę lecieć. – Ruby przeskoczyła przez parapet i opuściła za sobą szybę. Varya musiała zejść z trzeciego piętra po schodach pożarowych. Zaskoczyło ją, że wieści o kobiecie rozniosły się tak daleko. Ale nie wszyscy o niej słyszeli: kiedy napomknęła o wróżce sprzedawcom u Katza – mężczyznom z cyframi wytatuowanymi na przedramionach – tylko popatrzyli na nią z przerażeniem.
– Dzieciaki – uciął jeden. – Po co wam się mieszać w takie rzeczy?
Powiedział to tak ostro, jakby uznał pytanie Varyi za osobistą obelgę.
Wyszła ze sklepu zaczerwieniona, ściskając w dłoniach kanapkę, i nie poruszała więcej tego tematu.

* * *

Ostatecznie Daniel zdobył adres kobiety od tych samych chłopców, których podsłuchał w kolejce. Zobaczył ich w weekend na moście Williamsburg. Stali oparci o barierkę i palili trawkę. Byli od niego starsi – mieli może czternaście lat – a w dodatku, żeby poprosić o szczegóły, Daniel musiał najpierw przyznać się do podsłuchiwania.
Chłopcy się nie obrazili. Chętnie podali mu numer, pod którym miała mieszkać kobieta, choć nie wiedzieli, jak można umówić się na wizytę. Plotki głosiły, że trzeba przynieść opłatę. Niektórzy twierdzili, że należność należy uiścić w gotówce; inni mówili, że wróżka ma dość pieniędzy, więc trzeba jej zaproponować coś bardziej oryginalnego. Jakiś chłopiec przyniósł jej ponoć zakrwawioną wiewiórkę znalezioną na poboczu – podniósł truchełko szczypcami i zapakował do foliowej torebki, którą następnie mocno zawiązał. Ale Varya oznajmiła stanowczo, że nikt nie chciałby dostać czegoś takiego, nawet wróżka, więc ostatecznie zrobili składkę z kieszonkowego. Mieli nadzieję, że to wystarczy.
Kiedy Klary nie było w domu, Varya wyciągnęła spod łóżka siostry Księgę wróżb i wdrapała się na swój materac. Położyła się na brzuchu i zaczęła odczytywać na głos różne słowa: haruspicja (wróżenie z wątroby zwierząt ofiarnych), ceromancja (z lanego wosku), rabdomancja (za pomocą drewnianych różdżek). W chłodniejsze dni przez okno wpadał wiatr. Szeleścił starymi zdjęciami i drzewami genealogicznymi, które Varya przykleiła na ścianie nad swoim posłaniem. Za pomocą tych dokumentów Varya śledzi tajemnicze ścieżki procesów dziedziczenia: układy genów migoczą tu i ówdzie, w różnych konfiguracjach. Daniel odziedziczył smukłe nogi dziadka Lwa, ale Saul nie miał tyle szczęścia.
Lew przyjechał do Nowego Jorku na parostatku razem z ojcem – handlarzem tkaninami – po tym jak jego matka została zamordowana w pogromach w 1905 roku. Na Ellis Island obaj zostali przebadani na obecność chorób zakaźnych i przesłuchani po angielsku. Wpatrywali się w pięść żelaznej kobiety, obserwującej ich niewzruszenie z brzegu morza, które właśnie przemierzyli. Ojciec zajął się naprawą maszyn do szycia. Lew znalazł pracę w fabryce odzieży, prowadzonej przez niemieckiego Żyda, który pozwalał chłopcu obchodzić szabat. Lew został z czasem zastępcą kierownika, a następnie kierownikiem. W trzydziestym roku otworzył własny interes: Zakład Modniarski Golda w suterenie przy Hester Street.
Varya otrzymała imię po matce Saula, która pracowała jako księgowa Lwa aż do emerytury. O dziadkach od strony matki wie mniej – tylko tyle, że babcia miała na imię Klara, tak jak młodsza z sióstr, i że przyjechała tu z Węgier w 1913. Ale babcia umarła, kiedy Gertie, matka Varyi, miała zaledwie sześć lat. Gertie rzadko ją wspomina. Pewnego razu Klara i Varya wślizgnęły się do sypialni Gertie i przeczesały cały pokój w poszukiwaniu pamiątek po dziadkach. Dziewczynki niczym myśliwskie psy wywęszyły obłok tajemnicy otaczający tę parę, wyczuły zwietrzałą woń intrygi i wstydu – i szukały tak długo, aż w końcu dotarły do komody, w której Gertie trzyma bieliznę. W górnej szufladzie znalazły małe drewniane puzderko z lakierowanym wieczkiem i złotymi zawiasami. W środku leżał stosik pożółkłych fotografii, przedstawiających drobną kobietę o filuternym uśmiechu, krótkich czarnych włosach i ciężkich powiekach. Na pierwszym zdjęciu stała w obcisłym kostiumie ze spódniczką, z wysuniętym na bok biodrem, a nad głową trzymała laseczkę do żonglerki. Na innym jechała na koniu, tak wygięta do tyłu, że aż było jej widać brzuch. Na fotografii, która Varyi i Klarze spodobała się najbardziej, kobieta zwisała z liny trzymanej w zębach.
Znalazły dwie wskazówki na dowód, że ta kobieta to ich babcia. Pierwsza: na pogniecionym starym zdjęciu, zatłuszczonym od odcisków palców, ta sama kobieta stała obok wysokiego mężczyzny i małego dziecka. Varya i Klara wiedziały, że dziewczynka na fotografii to ich matka, rozpoznały ją nawet w tej miniaturowej wersji. Ściskała dłonie rodziców w małych, pulchnych piąstkach, a buzię miała ściśniętą w wyrazie konsternacji, która nadal często gości na twarzy Gertie.
Klara oznajmiła, że to jej się należy szkatułka wraz z zawartością.
– To moje – powiedziała. – Mam po niej imię. Mama i tak nigdy ich nie ogląda.
Prędko okazało się jednak, że to nieprawda. Już następnego ranka po tym, jak Klara zabrała lakierowane puzderko do swojego pokoju i wetknęła pod materac, z sypialni rodziców dobiegł głośny skrzek, po którym posypała się seria wściekłych pytań Gertie i stłumione protesty Saula. Chwilę później Gertie wpadła jak burza do pokoju dzieci.
– Które wzięło?! – wrzasnęła. – Które?
Nozdrza miała rozdęte, szerokimi biodrami zupełnie odcięła światło wpadające zwykle z korytarza. Klara zapłonęła z przerażenia, łzy napłynęły jej do oczu. Kiedy Saul wyszedł do pracy, a Gertie zniknęła w kuchni, Klara przemknęła się do sypialni rodziców i odłożyła pudełko dokładnie tam, gdzie je znalazła. Ale Varya wie, że kiedy w mieszkaniu nikogo nie ma, Klara wraca do fotografii i do drobnej kobiety w puzderku. Z fascynacją chłonie świeżość i szyk kobiety, przysięgając w duchu, że dorówna swojej imienniczce.

 
Wesprzyj nas