“Dziewczyna w niebieskim płaszczu” to wciągający thriller na tle wielkiej Zagłady. Sieć tajemnic, podmieniona tożsamość, utracona miłość i zdradzona przyjaźń.


Dziewczyna w niebieskim płaszczuOkupowana Holandia, rok 1943. 19-letnia Hanneke handluje towarami na czarnym rynku, choć sama woli nazywać siebie znalazcą. A znajduje różne rzeczy – dodatkowy zapas ziemniaków, mięsa, czekolady czy herbaty. Produkty, bez których na co dzień społeczeństwo musi sobie radzić. Kolejne zlecenie zaskakuje jednak samą Hanneke – jej zadaniem jest odnalezienie Mirjam, Żydówki, która pewnego dnia zniknęła z domu ukrywającej ją staruszki.

Nastolatka zostaje wciągnięta w sieć tajemnic, które prowadzą ją do samego serca młodzieżowego ruchu oporu. Prawdziwe problemy zaczynają się jednak później – kiedy Hanneke odnajduje zaginioną i myśli, że jej misja się zakończyła – Żydówka ginie z rąk gestapowca. Wtedy na jaw wychodzi, że ciało zamordowanej to nie poszukiwana dziewczyna…

Kto faktycznie ukrywał się u pani Janssen? I gdzie podziewa się Mirjam?

“Dziewczyna w niebieskim płaszczu” została przetłumaczona na 12 języków i nagrodzona Edgarem w kategorii najlepsza młodzieżowa powieść kryminalna. Literatury poruszającej tematykę drugiej wojny światowej i ukrywania Żydów jest mnóstwo, jednak ten tytuł wyraźnie wyróżnia się zwłaszcza w nurcie young adult.

Monica Hesse – młoda amerykańska dziennikarka i pisarka. Autorka bestsellerowego reportażu dla dorosłych “American Fire” i trzech powieści dla młodzieży: dylogii science-fiction “Stray” oraz wydanej w kwietniu 2016 bestsellerowej “Dziewczyny w niebieskim płaszczu”, nagrodzonej Edgarem w kategorii najlepsza młodzieżowa powieść kryminalna (mystery novel) i przetłumaczonej na dwanaście języków. Pisze felietony dla „Washington Post”, występuje w telewizji i radiu (NBC, CNN, FOX, NPR). Zdobywczyni nagrody przyznawanej za najlepsze narracyjne felietony, finalistka Livingston Award (przyznawanej przez Uniwersytet w Michigan dziennikarzom poniżej 35. roku życia) i Nagrody im. Jamesa Bearda (przyznawanej m.in. za dziennikarstwo kulinarne).

Monica Hesse
Dziewczyna w niebieskim płaszczu
Przekład: Agnieszka Kuc
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 19 września 2018
 
 

Dziewczyna w niebieskim płaszczu


Rozdział pierwszy

Wtorek

– Cześć, śliczna! Co tam masz? Coś dla mnie?
Zatrzymuję się, ponieważ twarz policjanta jest młoda i ładna, ponieważ podoba mi się jego żartobliwy ton i ponieważ czuję, że podczas wspólnego popołudnia w kinie z pewnością mnie rozbawi.
To kłamstwo.
Zatrzymuję się, bo znajomość z nim mogłaby się przydać – jemu bez trudu udałoby się zdobyć rzeczy, które dla nas stały się nie do zdobycia, i ponieważ przypuszczam, że jego szuflady wypełnione są po brzegi tabliczkami czekolady i stosami skarpet, w których nie ma dziur.
To także nie do końca prawda.
Ale ja czasami rezygnuję z całej prawdy, bo łatwiej mi wtedy udawać, że decyzje, które podejmuję, wynikają z racjonalnych pobudek. Łatwiej mi wtedy udawać, że mam wybór.
Zatrzymuję się, ponieważ mundur policjanta jest zielony. To jedyny powód, dla którego się zatrzymuję. Bo zielony mundur policjanta oznacza, że nie mam żadnego wyboru.
– Dużo tych paczek jak na taką ładną dziewczynę.
Mówi po niderlandzku, z lekkim akcentem, ale jestem zdziwiona, że tak płynnie. Niektórzy funkcjonariusze Policji Porządkowej, zwanej popularnie zieloną policją od koloru mundurów, w ogóle nie znają niderlandzkiego i denerwują się, że my nie mówimy biegle po niemiecku, tak jakby obowiązkiem każdego z nas było przygotowywać się przez całe życie na dzień, kiedy oni najadą nasz kraj.
Zatrzymuję rower, ale z niego nie zsiadam.
– Myślę, że nie jest ich ani za dużo, ani za mało.
– Co tam masz? – Nachyla się nad kierownicą, jego dłoń muska kosz umieszczony z przodu i wsuwa się do środka.
– Nie chciałby pan zobaczyć? Zajrzeć do w s z y s t k i c h moich paczuszek? – Chichoczę i jednocześnie spuszczam rzęsy, żeby się nie zorientował, jak starannie wyćwiczyłam ten tekst. Ponieważ opieram stopy o ziemię, wciąż siedząc na rowerze, brzeg mojej sukienki unosi się i odsłania kolana, co policjant zauważa. Sukienka jest granatowa, przyciasna, z wystrzępionym brzegiem. Mam ją od kilku lat, jeszcze sprzed wojny. Poprawiam się na siodełku, przenosząc ciężar ciała, przez co sukienka podjeżdża jeszcze wyżej, teraz już do połowy pokrytych gęsią skórką ud.
To spotkanie byłoby gorsze, gdyby policjant był starszy, miał zmarszczki, przebarwione zęby albo obwisły brzuch. Byłoby wtedy dużo gorzej, ale i tak zaczęłabym z nim flirtować. Jak zawsze.
Przysuwa się jeszcze bliżej. Za jego plecami ciemnieje cuchnący rybami kanał Herengracht. Mogłabym go tam zepchnąć i zanim zdołałby się wygrzebać, ja na swoim starym, zdezelowanym rowerze byłabym już w pół drogi do domu. To taka gra, w którą lubię grać z każdym funkcjonariuszem zielonej policji stającym mi na drodze. „Jak mogłabym cię ukarać i do czego mogłabym się posunąć, zanim mnie schwytasz?”
– To książka, którą wiozę do domu dla mamy. – Wskazuję pierwszy pakunek zawinięty w papier. – A to ziemniaki dla nas na kolację. A to sweter, który właśnie odebrałam z cerowania.
– Hoe heet je? – pyta.
Chce wiedzieć, jak mam na imię, i pyta mnie o to całkiem zwyczajnie, jakby mimochodem, niczym pewny siebie chłopak zagadujący na przyjęciu dziewczynę z wystającymi zębami. To dobry znak, bo wolę, żeby był zainteresowany mną, a nie pakunkami w moim koszu.
– Hanneke Bakker. – Kiedyś bym skłamała, ale teraz to nie ma sensu, bo wszyscy musimy obowiązkowo nosić przy sobie dokumenty. – A jak ty masz na imię, żołnierzu?
Pręży pierś, gdy nazywam go żołnierzem. Ci młodzi wciąż jeszcze są zakochani w swoich mundurach. Ruch ciała sprawia, że dostrzegam błysk złota wokół jego szyi.
– Co tam masz w medalionie? – pytam.
Szeroki uśmiech policjanta znika, gdy jego dłoń zmierza w stronę wisiorka, który teraz dynda sobie tuż pod kołnierzem. Wisior jest złoty, w kształcie serca. Pewnie w środku jest zdjęcie jakiejś pucołowatej niemieckiej dziewczyny pozostawionej przezeń w Berlinie, która obiecała, że będzie mu wierna. Moje pytanie jest ryzykowne, ale ostatecznie zawsze odnosi skutek, jeśli moje przypuszczenia są słuszne.
– Przechowujesz tam fotografię swojej matki? Musi cię bardzo kochać, skoro dała ci taki piękny łańcuszek z medalionem.
Oblewa się rumieńcem, chowając naszyjnik pod wykrochmalonym kołnierzykiem.
– A może zdjęcie siostry? – sonduję dalej. – Albo pieska?
Nie jest łatwo odgrywać naiwną i nie wypaść sztucznie. Moje słowa muszą brzmieć niewinnie, by nie wywołały u rozmówcy irytacji, a jednocześnie powinny być na tyle dociekliwe, żeby policjant wolał się ode mnie uwolnić, niż tkwić obok i wypytywać o paczki.
– Nie widziałam cię tu wcześniej – mówię. – Stoisz na tej ulicy codziennie?
– Nie mam czasu na rozmowy z głupimi dziewuchami. Zmykaj do domu, Hanneke.
Kiedy odjeżdżam, moje ręce oparte na kierownicy roweru tylko nieznacznie drżą. To, co mówiłam o paczkach, było poniekąd prawdą. Trzy pakunki umieszczone na wierzchu rzeczywiście skrywają książkę, sweter i trochę kartofli. Ale pod spodem, pod ziemniakami, leży kiełbasa kupiona na cztery kartki żywnościowe wystawione na nieżyjącego już mężczyznę. Pod nią są szminki i kosmetyki nabyte na kartki innego zmarłego, a jeszcze głębiej papierosy i alkohol kupione za pieniądze od pana Kreuka, mojego szefa, który wręczył mi je dziś rano, żebym załatwiła, co trzeba. Żadna z tych rzeczy nie należy do mnie.
Większość ludzi uznałaby, że zajmuję się nielegalnym handlem. Ja wolę nazywać siebie znalazcą. Znajduję różne rzeczy. Znajduję dodatkowy zapas ziemniaków, mięsa i smalcu. Początkowo umiałam znaleźć również cukier i czekoladę, ale ostatnio o nie trudniej. Tylko czasami udaje mi się je dostać. Znajduję herbatę. Znajduję bekon. Bogaci ludzie z Amsterdamu mogą dzięki mnie zachować swoje krągłości. Znajduję rzeczy, bez których każą nam się obyć, no, chyba że ktoś wie, gdzie ich szukać.
Moje ostatnie pytanie skierowane do policjanta, dotyczące ulicy, którą patroluje, było ważne – szkoda, że nie udzielił odpowiedzi. Bo jeśli będzie stał na tym samym rogu każdego dnia, to ja będę musiała albo się z nim zaprzyjaźnić, albo zmienić trasę.
Moja pierwsza dostawa dzisiejszego ranka przeznaczona jest dla panny Akkerman, która mieszka z dziadkami w jednym ze starych budynków w pobliżu muzeów. Dla panny Akkerman są kosmetyki i szminki. W ubiegłym tygodniu przywiozłam jej perfumy. Jest jedną z nielicznych kobiet, które wciąż bardzo dbają o takie rzeczy. Kiedyś wyznała mi, że ma nadzieję na oświadczyny jeszcze przed następnymi urodzinami, a poza tym ludzie potrafią wydawać pieniądze na znacznie dziwniejsze rzeczy.
Gdy otwiera mi drzwi, ma mokre, nawinięte na papiloty włosy upięte spinkami. Pewnie wieczorem wychodzi na randkę z Theo.
– Hanneke! Wejdź, a ja zaraz poszukam portmonetki.
Zawsze znajdzie jakiś powód, żeby zaprosić mnie do środka. Myślę, że w ciągu dnia po prostu się tu nudzi, sama z dziadkami, którzy rozmawiają zbyt głośno i zalatują kapustą.
Wnętrze jest duszne i słabo oświetlone. Dziadek panny Akkerman siedzi przy stole, widać go przez drzwi do kuchni.
– Kto tam stoi w progu?! – krzyczy.
– Przesyłka przyszła, dziadku! – woła przez ramię panna Akkerman.
– Dla kogo?
– To dla mnie. – Panna Akkerman odwraca się w moją stronę i zniża głos: – Hanneke, musisz mi pomóc. Theo przyjdzie dziś wieczorem prosić moich dziadków, by pozwolili mi się przeprowadzić do jego mieszkania. Muszę się zastanowić, co na siebie włożyć. Zaczekaj tutaj. Pokażę ci, co mam.
Nie umiem sobie wyobrazić, jaka sukienka mogłaby zachęcić jej dziadków do zaaprobowania tego, że chce zamieszkać ze swoim wybrankiem przed ślubem, chociaż wiem, że okupacja niejednokrotnie skłaniała młodych ludzi do porzucania przedwojennych obyczajów.
Kiedy panna Akkerman wraca do holu, udaję, że zastanawiam się nad dwiema sukienkami, które przyniosła, ale tak naprawdę obserwuję zegar wiszący na ścianie. Nie mam czasu na pogaduszki. Radzę jej włożyć szarą sukienkę i skinieniem pokazuję, żeby odebrała ode mnie paczki, które wciąż jeszcze trzymam w ręku.
– To dla pani. Chciałaby pani sprawdzić, czy wszystko jest w porządku?
– Jestem pewna, że tak. Zostaniesz na kawę?
Nawet nie pytam, czy ma prawdziwą. Tylko ja mogłabym jej dostarczyć prawdziwą kawę, a że tego nie zrobiłam, wiem, że kiedy mówi o kawie, ma na myśli mielone żołędzie albo coś w tym rodzaju. Ersatz.
Nie chcę zostać na kawę z tego samego powodu, który nie pozwala mi, pomimo wielokrotnych zachęt z jej strony, mówić do niej „Irene”. Bo nie chciałabym, żeby wzięła nasze kontakty za przyjaźń. By pomyślała, że jeśli któregoś dnia nie będzie miała czym zapłacić, potraktuję ją ulgowo.
– Nie mogę. Muszę dostarczyć jeszcze jedną przesyłkę przed obiadem.
– Jesteś pewna? Mogłabyś zjeść u mnie. Właśnie miałam coś przygotować. A potem pomyślałybyśmy o jakiejś fryzurze dla mnie na dzisiejszy wieczór.
Dziwne są te moje relacje z klientami. Myślą, że łączy nas rodzaj braterstwa. Wspólny, sekretny interes – to, że razem robimy coś nielegalnego.
– Obiad zawsze jem w domu, z rodzicami – mówię.
– Naturalnie, Hanneke. – Jest zakłopotana, bo posunęła się trochę za daleko. – W takim razie do zobaczenia przy następnej okazji.

*

Niebo jest zasnute chmurami. Jadę rowerem przez zimowy Amsterdam, wąskimi, chaotycznie biegnącymi uliczkami. Amsterdam został wzniesiony na kanałach. Holandia jest położona nisko, miejscami poniżej poziomu morza, i rolnicy, którzy osuszali kraj wieki temu, zbudowali skomplikowany system kanałów, chroniący mieszkańców przed utonięciem w falach Morza Północnego. Mój stary nauczyciel historii kwitował ten okres naszych dziejów popularnym porzekadłem: „Bóg stworzył świat, ale Niderlandy stworzyli Holendrzy”. Mówił to z dumą, ale dla mnie powiedzonko niosło również pewne ostrzeżenie: „Nie wierz w żadne deklaracje pomocy. Tu, na dole, wszyscy możemy liczyć tylko na siebie”.
Siedemdziesiąt pięć kilometrów na południe stąd dwa i pół roku temu, na samym początku okupacji, niemieckie samoloty zbombardowały Rotterdam, zabijając dziewięciuset cywilów i unicestwiając znaczną część miejskiej zabudowy. Dwa dni później Niemcy wkroczyli do Amsterdamu. Dziś musimy znosić ich obecność, ale to dlatego, że chcieliśmy ocalić miasto. To zły kompromis. Teraz wszystkie nasze kompromisy są złe, chyba że się wie, tak jak ja wiem, jak mimo to wyjść na swoje.
Moją następną klientką jest pani Janssen – to tylko krótka przejażdżka rowerem, do tego samego dużego niebieskiego domu, w którym mieszkała z mężem i trzema synami, zanim jeden z nich wyjechał do Londynu, drugi do Ameryki, a trzeci, najmłodszy, oczko w głowie całej rodziny, trafił na pierwszą linię frontu, gdzie dwa tysiące żołnierzy zginęło, gdy próbowali bronić naszych granic – bezskutecznie, bo kraj upadł po pięciu dniach. Nie rozmawiamy o Janie zbyt często.
Zastanawiam się jednak, czy był w pobliżu Basa w czasie inwazji.
Zastanawiam się teraz nad wszystkim, próbując poskładać w całość ostatnie minuty życia chłopaka, którego kochałam. Czy Jan był obok niego, czy też Bas umierał w osamotnieniu?
Mąż pani Janssen zniknął w zeszłym miesiącu, krótko przed tym, zanim ona została moją klientką. Nigdy jej o to zdarzenie nie pytałam. Może pan Janssen był współpracownikiem ruchu oporu, a może po prostu znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. A może wcale nie zginął, tylko popija teraz herbatę w Londynie ze swoim najstarszym synem – tak czy inaczej, to nie moja sprawa. Dostarczyłam tylko kilka rzeczy dla pani Janssen. Trochę znałam jej syna Jana. Był dzieckiem niespodzianką, urodził się dwadzieścia lat po swoich braciach, kiedy Janssenowie zdążyli się już przygarbić i posiwieć. Jan był miłym chłopcem.
Coś mi mówi, że mógł być blisko Basa, gdy Niemcy szturmowali nasz kraj. Z jakiegoś powodu wierzę, że Bas nie umierał samotnie. To bardziej optymistyczna myśl niż te, na które zazwyczaj sobie pozwalam.
Pani Janssen czeka na mnie w drzwiach, co budzi moją irytację, bo przecież gdyby zobaczył ją niemiecki żołnierz, sprawdzający, czy w okolicy nie dzieje się nic podejrzanego, jak zareagowałby, widząc starą kobietę wypatrującą przesadnie obładowanej dziewczyny na rowerze?
– Dzień dobry, pani Janssen. Niepotrzebnie tak mnie pani wygląda. Jak się pani miewa?
– Dobrze! – krzyczy, jakby czytała fragment sztuki, i nerwowo dotyka przy tym białych loków wymykających się z koka. Włosy pani Janssen zawsze są upięte w kok, a okulary ciągle zsuwają się z nosa; jej ubrania nieodmiennie przywodzą mi na myśl zasłony albo kanapę. – Wstąpisz do mnie?
– Nie udało mi się dostać tyle kiełbasy, ile pani chciała, ale trochę mam – mówię po odstawieniu roweru i zamknięciu drzwi.
Pani Janssen porusza się wolno; chodzi teraz o lasce i tylko z rzadka opuszcza dom. Powiedziała mi, że kupiła laskę, kiedy zginął Jan. Nie wiem, czy pani Janssen rzeczywiście ma niesprawną nogę, czy też to żal sprawił, że zaczęła utykać.
Salon wydaje mi się większy niż zwykle i dopiero po chwili dociera do mnie dlaczego. Pomiędzy serwantką a fotelem stało dotychczas opklapbed, niewielki mebel, który wyglądał jak regał, ale mógł być rozkładany do spania, gdy trzeba było przenocować gości. Przypuszczam, że zrobił go pan Janssen, podobnie jak resztę sprzętów w tym domu. Mama i ja lubiłyśmy spacerować obok jego sklepu z meblami i podziwiać wystawy, ale nigdy nie było nas stać na takie rzeczy. Nie mam pojęcia, co się stało z opklapbed. Jeśli pani Janssen sprzedała łóżko zaraz po zniknięciu pana Janssena, oznacza to, że ma kłopoty finansowe. Nie zamierzam się tym jednak przejmować, o ile wciąż będzie w stanie mi płacić.
– Napijesz się kawy, Hanneke?
Gospodyni znika w kuchni, więc idę za nią. Nie chciałam korzystać z jej zaproszenia, ale ona już ustawiła na stole dwie filiżanki i swój najlepszy serwis, słynne biało-niebieskie delfty. Stół jest ciężki, zrobiony z klonowego drewna.
– Mam tu kiełbasę, jeśli pani chce…
– Później – przerywa mi. – Później. Najpierw napijemy się kawy, zjemy stroopwafel i porozmawiamy.
Obok niej stoi zakurzona puszka, która pachnie ziemią. Prawdziwe ziarna kawy. Zastanawiam się, jak długo je przechowywała. I stroopwafel. Ludzie raczej nie zużywają swojej przydziałowej mąki na ekstrawagancje w postaci ciasteczek, tylko pieką z niej chleb. A jeśli już je mają, to nie dzielą się nimi z dziewczętami, które dostarczają towary z czarnego rynku. Ale oto pani Janssen nalewa kawę do filiżanki i kładzie na wierzchu stroopwafel, który pod wpływem pary mięknie, a słodki syrop wycieka ze środka i spływa po krawędziach.
– Usiądź, Hanneke.
– Nie jestem głodna – mówię, mimo że zdradza mnie burczący brzuch.
J e s t e m  g ł o d n a, ale stroopwafel, nieustępliwość pani Janssen oraz nietypowość całej sytuacji budzą mój niepokój. Może pani Janssen zawiadomiła zieloną policję i obiecała, że wyda spekulantkę? Jeśli jest na tyle zdesperowana, że sprzedaje mebel zrobiony przez własnego męża, to równie dobrze może zechcieć mnie zadenuncjować.
– Może chociaż na chwilę?
– Przykro mi, ale mam jeszcze mnóstwo innych spraw do załatwienia.
Pani Janssen wpatruje się w swój pięknie nakryty stół.
– Mój najmłodszy. Jan. To były jego ulubione ciastka. Zwykle czekałam z nimi na niego, gdy wracał ze szkoły. Byłaś jego koleżanką? – Uśmiecha się do mnie z nadzieją.
Wzdycham. Ona nie jest niebezpieczna. Tylko samotna. Tęskni za Janem i chce nakarmić ulubionymi słodyczami syna jego dawną koleżankę z klasy. To niezgodne ze wszystkimi moimi zasadami, no i błagalny ton pani Janssen sprawia, że czuję się nieswojo. Ale na dworze panuje chłód, a kawa jest prawdziwa i chociaż powiedziałam pani Janssen, że mam mnóstwo rzeczy do zrobienia, tak naprawdę do obiadu z rodzicami została jeszcze godzina. Dlatego kładę na stole pakunek z kiełbasą, przygładzam włosy i próbuję przypomnieć sobie, jak należy zachowywać się w gościnie. Kiedyś znałam wszystkie obowiązujące zasady. Gdy uczyliśmy się razem z Basem w pokoju, jego matka przynosiła mi z kuchni gorącą czekoladę, a potem wynajdywała różne preteksty, by do nas zajrzeć i sprawdzić, czy się nie całujemy.
– Dawno nie jadłam stroopwafla – mówię w końcu, próbując sił w sztuce konwersacji. – Ja zawsze najbardziej lubiłam banketstaaf.
– Z marcepanem?
– Uhm, uhm.
Kawa pani Janssen jest bardzo gorąca i mocna, działa kojąco, jak znieczulenie. Pali mi gardło, ale nie przestaję jej pić i sama nie wiem, jak to możliwe, że kiedy filiżanka trafia z powrotem na spodeczek, jest do połowy pusta. Pani Janssen natychmiast znowu ją napełnia.
– Kawa jest naprawdę pyszna – mówię.
– Potrzebna mi będzie twoja pomoc.
„Aha”. Teraz rozumiem, po co ta kawa. Pani Janssen zaoferowała mi poczęstunek, bo chce, bym w zamian zrobiła coś dla niej. Niestety nie zauważyła, że nie potrzebuję dodatkowej zachęty. Pracuję dla pieniędzy, a nie w ramach wymiany uprzejmości.
– Liczę, że pomożesz mi w poszukiwaniach – mówi.
– Czego pani potrzebuje? Więcej mięsa? Nafty?
– Chciałabym, żebyś pomogła mi odnaleźć pewną osobę.
Filiżanka zawisa w powietrzu w pół drogi do moich ust i przez sekundę nie mogę sobie przypomnieć, czy właśnie ją podnosiłam, czy odstawiałam na stół.

 
Wesprzyj nas