Eugene Ionesco – jeden z najważniejszych pisarzy XX wieku – po raz kolejny zaskakuje. „Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy” to pełna osobistych wspomnień i celnych spostrzeżeń opowieść artysty na temat groteskowości otaczającego go świata.


Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszyEugène Ionesco – jeden z najważniejszych twórców XX wieku – zaskakiwał wielokrotnie. Wielki mistrz teatru absurdu wciąż rozśmiesza nas do łez paplaniną bohaterów „Łysej śpiewaczki”, tłumacząc pułapki używania języka, wstrząsa śmieszno smutnymi „Krzesłami” z parą staruszków, opisującymi sens ludzkiej kondycji.

Nie mniej zaskakująca jest ta książeczka, rozmiarami odwrotnie proporcjonalna do bogactwa spostrzeżeń w ponadczasowych kwestiach. Przede wszystkim jest bardzo osobista: powstała z zapisków młodego Ionesco w czasie II wojny, uzupełnianych w latach 60. i później.

Traumy z dzieciństwa skłoniły pisarza do bolesnych rozważań na temat natury totalitaryzmu, roli propagandy i mechanizmów władzy… zdumiewająco przystających do współczesnych realiów. I tak powstała zawierająca wiele wątków autobiograficznych bardzo osobista książka „Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy”, opowiadająca o ponadczasowych kwestiach.

Eugene Ionesco, przeplatając wątki osobiste, literackie, publicystyczne i filozoficzne z aforystyką oraz śmiesznymi „bajkami dla dzieci poniżej trzeciego roku życia”, stworzył niezwykle aktualny w dzisiejszych czasach esej o absurdach XX wieku.

– Nie jestem taki głupi. Wiem od zawsze, że działa są silniejsze od wiecznych piór. A jednak fundamentalne pytania nie mogą zniknąć z ludzkiej świadomości. Gdyby ich zabrakło, nie byłoby nic, nie byłoby nawet wojny. Bo przecież sama wojna jest odpowiedzią na pytanie totalne, pytanie o całość – rozważał pisarz.

Eugène Ionesco
Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy
Przekład: Anastazja Dwulit
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 września 2018
 
 

Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy


Jan Gondowicz

BIEDNY RUMUN MÓWIĄCY PO POLSKU

Pewnego dnia pod koniec lat siedemdziesiątych wśród bywalców czytelni Instytutu Słowianoznawstwa PAN na szóstym piętrze Pałacu Kultury rozeszła się wieść, że pojutrze w południe odbędzie się oczyszczenie szaf z papierów po tłumaczu Herodota profesorze Sewerynie Hammerze. I rzeczywiście. Szafa była tylko jedna, za to pod sufit, i lunęła z niej lawina druków. Sprawniejsi bibliofile w mig rozdrapali przedwojenne książki, mniej rozgarniętym pozostało zbieranie broszur. Po kwadransie okazałem się zdobywcą pół setki barwnych folderów MinCulPopu (faszystowskiego Ministero della Cultura Popolare) reklamujących wycieczki we wszystkie zakątki Morza Śródziemnego. Żyłem z nich później czas dłuższy. Między te druki zaplątała się propagandowa publikacja z 1938 roku, zachwalająca Rumunię.
Była to godna uwagi publikacja. Ze zdjęć wyzierał kraj bliźniaczo podobny do Polski. Ruch uliczny w stolicy. Eleganckie auta pod pałacem królewskim. Spektakl w operze. Defilują tankietki. Winobranie. Na redzie dymi kontrtorpedowiec. Kominy i splątane rury rafinerii. Wesele góralskie. Szwadron kawalerii. Niedźwiedź w karpackiej puszczy. Spław drewna. Orzeł na gór szczycie. No i wkrótce – myślałem sobie – z dnia na dzień wszystko to miało się rozsypać jak nadepnięty zegarek.
I tu się, rzecz wiadoma, myliłem. Rozsypała się mocarstwowa Polska. A Rumunia – wręcz przeciwnie. Rumunia zafundowała sobie implozję.
Jej zapalnik objaśnił niechcący Paul Morand, skądinąd późniejszy ambasador rządu Vichy w Bukareszcie, w wydanym w roku 1927 zbiorze opowiadań L’Europe galante (przekład polski: Swawolna Europa, 1928). Książka, sławna u nas z tej racji, że zawiera opowieść o dziwnej konfiguracji małżeńskiej Majakowskiego Palę Moskwę, którą Bruno Jasieński skontrował powieścią Palę Paryż, kryje także nowelkę Nicu Petrescu. Jest to obrazek z życia młodego Rumuna, studenta filozofii na Sorbonie, który dowiaduje się nagle, iż rząd wstrzymał całej masie takich jak on wypłatę (pewno zdefraudowanych) stypendiów. Młody Rumun, zdecydowany za nic nie iść w ślady ojca, wiejskiego popa, gbura i ćwoka, zgłasza się na kierowcę do stadła amerykańskich snobów i bodaj przez pomyłkę zostaje przyjęty. Z duszą na ramieniu zasiada za kierownicą rollsa i oto nocą w przededniu decydującego egzaminu każą mu jechać do lasu za Saint-Cloud, gdzie wyższe sfery uskuteczniają właśnie święto wiosny. W kabinie majaczą gołe biusty i nogi, wśród drzew przemykają postacie w dezabilu, słychać jęki, westchnienia i piski, a głuchy na dekadencję student Nicu Petrescu przy świetle samochodowej lampki wkuwa z Schopenhauera, iż życie jest piekłem.
A teraz wyobraźmy sobie, że p. Petrescu i reszta towarzystwa, z dyplomami i bez, zjeżdża do ojczyzny i słyszy, że nie ma dla nich pracy. Bo tak się istotnie stało: Rumunia po pierwszej wojnie naprodukowała zbyt wielu absolwentów. Co mają ze sobą począć? Aliści na miejscu dowiadują się także, iż  j e s t  t a k a  p a r t i a  – już ona się nimi zajmie. Właśnie w roku 1927, gdy wydał swą książkę Morand, sfrustrowanym, zdesperowanym i upokorzonym młodym Rumunom złożył ofertę nowo powstały Legion Michała Archanioła.
Właściwie była to przekształcona bojówka studentów uniwersytetu w Jassach, skupiona dotąd głównie na biciu Żydów. Ale miała przywódcę o iście dzikiej energii. Corneliu Zelea Codreanu, charyzmatyczny mściciel krzywd rasy rumuńskiej, dziką energię czerpał zapewne z tego, że był właściwie Polakiem nazwiskiem Zieliński (w porę zmienionym), więc musiał być Rumunem bardziej rumuńskim niż jakikolwiek Rumun. Notabene tata Zieliński vel Zelea wydajnie wspierał syna, przeżył go i wierzył do końca w czyn legionowy. Słowem, postać godniejsza kultu niż jakiś Pinochet. Nie od rzeczy będzie dodać, że Căpitanul (jak go zwano) Codreanu był zabójczo przystojny. A jego następca, późniejszy półdyktator Rumunii Horia Sima był jeszcze piękniejszy, istny archanioł. Śmierci skądinąd.
Jak z tego wynika, pierwszym – dość zaskakującym – punktem przedstawionej przez Legion oferty była śmierć. Ma się rozumieć, śmierć za Wielką Rumunię, lecz także, a może przede wszystkim, śmierć jako taka. Albowiem naród składa się z żywych i umarłych, a tych ostatnich jest wielekroć więcej. Wobec czego umarli rulez i nikt nie jest tak dobrym Rumunem jak Rumun nieżywy. Poprzez śmierć patriota włącza się w dwutysiącletnie, jak nie więcej, dzieje narodu ze szczególnym uwzględnieniem starożytnych Daków, którzy byli lepszymi Rzymianami od samych Rzymian. Uczestnicząc w tym ciele mistycznym, zyskuje byt w historii, docześnie zaś – poczucie wyższego sensu, czyli pewność, że jest, kim jest, bo nic nie jest w jego życiu przypadkiem.
Aby się to spełniło, trzeba pustkę dni swoich wypełnić bez reszty Rumunią pojętą jako ziemia, groby i obiekt kultu. Tak rozumiana rumuńskość niechybnie wyprowadza z pustyni indywidualizmu w królestwo odrodzonej ludzkości – nieskażone miazmatami sceptyków regiony dzieciństwa i archaicznej wyobraźni, które drzemią na dnie duszy udręczonego nowoczesnością człowieka. Wkraczając w rumuńskość, odsłaniamy nieskończenie bogate, pradawne źródła sacrum: słyszymy w sercu głos boga żywego, oddajemy mu cześć w ekstatycznych rytuałach, nie szczędzimy mu ofiar, on zaś darzy nas upojnym doświadczeniem kosmicznej jedności w kręgu wciąż obumierającej i wiecznie odradzającej się natury.
Kto to odrzuca, dowodzi, że nic nie rozumie, a skoro nie rozumie, jest tylko z zewnętrznych pozorów człowiekiem. Są wśród nas, dość się rozejrzeć, obrzydli mózgowcy rozszczepiający włos na czworo, wyzbyci więzów z ziemią, szydzący z bohaterstwa, drwiący z obrzędów, niezdolni do ekstaz, głusi na szept przodków, ślepi na przenikające całość bytu ludzkiego sacrum: szydercy, słabeusze, cofający nóż Abrahamowie. Jednak im także trzeba dać szansę. Jeśli stłumią w sobie tępy racjonalizm, jeśli potępią monstrualne uroszczenia praw stanowionych, jeśli ożywią w duszy odwieczne symbole, jeśli uwierzą w mesjaniczną nadzieję, którą głosi przywódca – i dla nich znajdzie się między nami miejsce. W przeciwnym razie sami będą sobie winni. Co miało dawać do myślenia.
Była to czystej wody teologia paleolityczna, to jest, rzec chciałem, polityczna. W ciągu dekady urosła do rangi wiary powszechnej. Szerzył ją, oczywista, nie tyle demagog i pałkarz Codreanu, ile ideolodzy ruchu: publicyści, ludoznawcy, poeci, samozwańczy etnosymboliści, teologowie, historycy, kawiarniani rasiści i żądni uznania młodzieży profesorowie nauk dowolnych z logiką matematyczną włącznie. W połowie lat trzydziestych co drugi półinteligent i co czwarty inteligent dzielili fanatyzm Legionu, który od roku 1930, po wyjściu z redakcji i sal seminaryjnych na ulice, kazał się zwać Żelazną Gwardią.  N o w a  W i a r a  zafundowała  N o w e m u  P o k o l e n i u  zapierający dech rollercoaster: spektakl najściślejszego związku wzniosłości z barbarzyństwem, nieodparty, zawrotny, kuszący do uczestnictwa.
By uniknąć gołosłowności – przykład. Rdzenne, więc święte zdziczenie, wprost z epoki kamiennej. Oto zdarzyło się, że legionowy prominent, niejaki Mihai Stelescu, ubliżył publicznie geniuszowi wodza. W lipcu 1936 roku, gdy leżał właśnie po operacji w szpitalu, łóżko okrążyło dziesięciu mścicieli. Po czym każdy z nich wpakował w świeżo pozszywane ciało zdrajcy zawartość dwu rewolwerowych bębenków. Po czym otwarli walizeczkę, wydobyli obrzędowe siekiery (wypisz wymaluj nasze ciupagi) i porąbali zwłoki w drobny mak. Po czym odśpiewali hymn Legionu i odtańczyli wokół ofiarnego łoża pląs triumfalny. Po czym otwarli drugą walizeczkę, wyciągnęli mszalne kielichy, przecięli sobie żyły i wypili po kielichu krwi bratniej. Po czym podążyli wprost na komisariat. Po czym nastąpiło aresztowanie, proces i egzekucja. Odtąd podobizny oprawców noszono obowiązkowo na legionowych paradach, egzaltowani poeci napisali pieśni, imieniem Decemwirów nazwano ulicę, ochrzczono nim batalion Żelaznej Gwardii. I tak dalej.
Jak w porównaniu z tym wyczynem nazwać żałosną amatorszczyznę morderców Rasputina (1916)? Za co uznać tragikomiczną epopeję ucieczki i oblężenia w ruinach zamku Saaleck morderców Walthera Rathenaua (1922), którą opisał jeden z nich, Ernst von Salomon? Za żałosny pokaz histerii degeneratów. Toteż właśnie z legendą tych zbrodni polemizować pragnął czyn legionowy. Miał wprowadzić nową jakość. Bo gdy się czyta takie rzeczy w gazecie, bardzo trudno wzruszyć ramionami. Łatwiej zacząć się bać lub podziwiać. A od paniki do uwielbienia jeden krok. Im większa ohyda, tym większy podziw. Aliści chodzi o to, że właściwie jest to jedno odczucie, dotąd bez nazwy: ohydopodziw, wstrętostupor, grozozachwyt. Pewien pisarz polski, który swoje w życiu widział, szerzenie takich wzorów przewartościowania wartości nazwał inicjowaniem ewolucji perswazyjnej.
I w tym to punkcie pojawia się wreszcie autor, a zarazem bohater książki, którą mają państwo przed sobą. Monografista tych uczuć bez nazwy i nieznanych szkiełku i oku procesów społecznych. Są to uczucia osobiście doznane i procesy społeczne sprawdzone na własnej skórze. Oto Eugen Ionescu, wychowany we Francji nauczyciel francuskiego w Bukareszcie, ambitny jak inni (w wieku lat szesnastu postanowił zostać największym pisarzem świata), mniej więcej od 1934 roku zaczyna prowadzić dziennik, w którym niemal z dnia na dzień coraz więcej miejsca zajmuje fenomen duchowej przemiany bliźnich. Ten dziennik nie istnieje lub ukryty jest tak głęboko, że nikt doń nie dotarł. Ale autor miał go w ręce, gdy już po wojnie, jako światowej sławy dramatopisarz francuski Eugène Ionesco, powracał do formy dziennika, by skomentować współczesność, wytłumaczyć, co, jak i po co pisze, a zwłaszcza zrozumieć sam siebie. Podjął tych prób kilka: Autres pages de journal w Notes et contre-notes (1966), Journal en miettes (1967), Présent passé, passé présent (1968) i zbiory rozmów, jak Entre la vie et le rêve (1966), bądź wypowiedzi, jak Antidotes (1977). Trzecie z wymienionych źródeł, niniejszy dziennik Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy, jest z nich najobszerniejsze. Ale doliczyć przecież trzeba i teksty literackie, w których powracają motywy klucze: sztuki Morderca nie do wynajęcia, sławny Nosorożec, Szaleństwo we dwoje i nowelistyczne wersje niektórych z nich, a także powieść Samotnik. Każdą z wersji warto i trzeba konfrontować z materią rzeczy zapamiętanych jako świadectwo czasów, o których mowa.
Nazwał ktoś dzieła Ionesco Kafką przepuszczonym przez Monty Pythona, ale tam gdzie Kafka czerpał z wyobraźni, Ionesco czerpał z pamięci. I to z pamięci w znacznej mierze, jak się zdaje, zapisanej. Stąd pierwszorzędna dla genezy jego inspiracji waga dzienników, choć, jako się rzekło, znamy tylko „inne kartki z pamiętnika” bądź „pamiętnik w strzępkach”. Zarówno w Teraźniejszym przeszłym, przeszłym teraźniejszym, jak i gdzie indziej Ionesco stosuje zasady znane z gry w domino. Dobiera z puli, dostawia do chwili obecnej (tu: roku 1967) obserwacje z przeszłości, wędruje po swej biografii na pozór bez planu, aż odkryje, że ma z obu stron mydło. Gdyż jego fragmenty refleksji, wspomnienia, a nawet bajki są zawsze enigmatyczne. Urywa, dochodząc do wyobrażeń, scen czy wyznań, które woli przemilczeć. Krótko mówiąc, cenzuruje się, i to pilnie. A mówiąc jeszcze inaczej – naszą drogę przez ten dziennik wyznaczają punkty, których nie ma. Cóż może być bardziej Ionescowskie?
Kto jak piszący te słowa obracał się w środowisku ocaleńców, wie, że powiedzenie wszystkiego przekracza ludzkie siły. Rzeczy, które udało się czasem ująć w słowa, dzielą, a raczej łączą całe mile przemilczeń. Stąd na przykład jasnowidząco ujęta metamorfoza ludzi w nosorożce, wielkie odkrycie w dziedzinie metafory, jeden z mitów współczesnych, tak często powraca w różnych komentarzach Ionesco. To bowiem zdołał nazwać i wyrzucić z siebie, ten sukces warto powtarzać. Inny motyw, który wciąż ciśnie mu się pod pióro, to liryczna wizja świata bezgrzesznego, jakby stworzonego na nowo – doznanie dominujące jego francuskie dzieciństwo we wsi Chapelle-Anthenaise. Powraca ono we wszystkich wersjach dzienników, a nade wszystko w sztukach, jak Pieszo w powietrzu, Morderca nie do wynajęcia, Głód i pragnienie, Człowiek z walizkami. Dzienniki pozwalają ujrzeć w tym stanie łaski przeżycie konstytutywne, punkt oparcia dla ja poddanego próbie depersonalizacji. Cud życia we własnym ciele, chwila przepojenia urodą świata, bezmiarem obietnic przyszłości, nieważkością czystego trwania w zachwyceniu – oto jądro osobowości, prywatny skarb na najcięższe chwile, którym chce się Ionesco podzielić. I żałuje, że blask tego skarbu blednie.
Przez Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy przewijają się cztery wątki: ojciec, dalej ów raj dzieciństwa, następnie czas nosorożców, a wreszcie rok 1967, w którym powstał ten montaż. Dość naiwna publicystyka aktualna zdaje się służyć głównie maskowaniu pustych miejsc autobiografii. Rajska opowieść o „świecie wypełnionym obecnością bogów” przy wszystkich swych poetyckich walorach wskazuje, że pewne tony mistyki rumuńskiej nie pozostawiły Ionesco obojętnym. Ale może go krzywdzę. Gdy bohater Witkacowskiego Jedynego wyjścia (1932), funkcjonariusz partii rządzącej, lecz w duszy filozof, rusza na spacer, ma naraz objawienie: „Czerwone dachy kąsały oczy swą czerwoną, aż do wycia pospolitą dachowatością, łąki były łąkowe aż do pęknięcia, a niebo (nawet niebo? – o zgrozo!) było niebne (niebowate, niebowe), nie kryło nieskończoności światów, tylko było grecką emaliową wklęsłością. Szlus – ani kroku dalej, bo śmierć!”. Ionesco dokumentuje przeżycie zabawnie identyczne: „Pamiętam, jak pewnego letniego dnia, tuż przed południem, spacerowałem po prowincjonalnym miasteczku, w słońcu, pod głębokim, gęstym niebem. Wzdłuż uliczki stały białe domki, a ich niepokalane ściany lśniły takim blaskiem, z taką siłą, jakby chciały rozpuścić się w intensywności żarliwego, wszechogarniającego, absolutnego światła wymykającego się własnym kształtom – w takim świetle świat zdawał się zamazywać i znikać. I nagle poczułem cios prosto w serce, w sam środek mojego jestestwa. Oszołomienie wyłaniało się, wybuchało, rozlewało, topiąc granice rzeczy, rozciągając we wszystkie strony definicje, unieważniając znaczenia rzeczy i myśli, tak samo jak światło zdawało się sprawiać, że znikały mury i domy, wzdłuż których szedłem. »Nic nie jest prawdą – mówię – poza tym, poza tym…«”. Wśród pisarzy tej samej formacji i ekstazy bywają podobne.
Obraz ojca przesyca jad i nie zdziwiłbym się, gdyby nauka profesorska otwierała go kluczem Edypa. Wąsaty cham łażący po domu w gaciach i długich butach, doktor nauk prawnych, który korzysta z nich, by krzywdzić porzuconą żonę, matkę przyszłego pisarza – facet, który jak u Zoszczenki był zawsze wyznawcą poglądów władz centralnych, wcielenie miernoty, kolejno liberał, nazista i komuch. To przeciw niemu Ionesco wybrał (raczej: coś w nim wybrało) wieczną niedojrzałość: dziecięcą fascynację światem-jak-z-obrazka, zadumę nad sensem życia, smak odmiennych stanów świadomości, ale też i pokusę niezgody, przekory, ucieczki w głupotę, w intuicję, w absurd.

[…]

I

Szukam w pamięci pierwszych obrazów ojca.
Widzę ciemne barwy. Myślę, że miałem wtedy dwa lata. Jedziemy pociągiem. Mama jest tuż obok, ma wielki kok. Ojciec siedzi naprzeciwko, przy oknie. Nie widzę jego twarzy, tylko ramiona i marynarkę.
Nagle – tunel.
Krzyczę.

*

Gdy moja córka miała dwa lata – mieszkaliśmy przy ulicy Claude-Terrasse – przeszliśmy długim korytarzem w głąb, do pokoju Reginy, która zachorowała. Córka bardzo ją lubiła. Regina leżała w łóżku. Trzymałem córkę na rękach. Oparci o framugę drzwi rozmawiamy z leżącą w łóżku Reginą. Życzymy jej dobrej nocy. Przed wyjściem gaszę światło. Regina wraz z całym pokojem ginie w mroku. Córka zaczyna wrzeszczeć ze strachu, jakby Regina, łóżko, meble, pokój zapadły się w nicość.

*

Chyba niedługo po tamtej scenie w pociągu, w Paryżu lub na jakimś bliskim przedmieściu. Może raczej to drugie, o ile w ogóle potrafię umiejscowić to wspomnienie.
Letnia noc. Rozgwieżdżone niebo.
On, wysoki, kroczy, niosąc mnie na rękach. Jest z nami parę osób. Ojciec coś do nich mówi. Matka też tu jest, wiem o tym, lecz jej nie widzę. W tym wspomnieniu nie widzę także jego twarzy. Droga trwa długo, zdaje mi się, że długo. Idziemy wzdłuż jakiegoś ogrodzenia.
Niebo usiane gwiazdami.

*

Ciemny pokój. Latarnia magiczna. Ktoś (może ojciec, może matka) sadza mnie na taboreciku bliżej ekranu. Za mną jacyś dorośli. Pan domu, mężczyzna z długą czarną brodą, zmienia przeźrocza. Czy koło mnie, na innych taboretach, są też inne dzieci? Zdaje mi się, że tak. Świetnie pamiętam jeden z wyświetlanych obrazów: chłopczyk przy stole, na którym stoi wielki kot z nastroszonym futrem i podniesionym ogonem. Obraz się zmienia. Krzyczę: „Jeszcze!”. Wszyscy wokół mnie jakby zaskoczeni. Czyżby to było pierwsze słowo, które wypowiedziałem?

*

Dużo światła, dużo kolorów. Letni poranek. Jestem z ojcem na targu. Mnóstwo zieleni – sałata, może pory. Wciąż nie widzę twarzy ojca, muszę być jeszcze bardzo mały. Drepczę obok niego. Jest wysoki. Ma na sobie ciemne ubranie. Targ jest zadaszony, przynajmniej częściowo – nie wiem, czy sobie to przypominam, czy podsuwa mi to wyobraźnia.
Światło jest bardzo intensywne, a jednocześnie stłumione przez jakąś kratę. Może po prostu przefiltrowane przez liście drzew? Dopytuję ojca o wysokich mężczyzn w zielonych bluzach – robią na mnie wielkie wrażenie. Pokazuję mu ich palcem.
Oczywiście oni wszyscy wydają się tacy ogromni, bo ja sam jestem maleńki. Tak mały, że widzę tylko spodnie i poły kurtek.
Jest tam też bardzo gruba kobieta przy pchanym ręcznie wózku wypełnionym główkami sałaty i jarzynami: przypominam to sobie czy wyobrażam? Myślę, że to raczej prawdziwe wspomnienie.
Potem, nadal na targu, ojciec bierze mnie na ręce. Znów mijamy miejsca pełne zarazem cienia i słońca. Podnoszę wzrok: tak musiało być, bo wyraźnie pamiętam masę zielonych liści. I wciąż to światło, które cień podkreśla, na którym cień się kładzie; to światło, ten cień, ta rześkość, ten upał; a ja co chwila wskazuję coś palcem, pytam, a ojciec za każdym razem mi odpowiada.
Nie przypominam sobie brzmienia jego głosu. Nie, nie słyszę go. Jednak tym razem widzę jego twarz i barki. Bez wątpienia trzyma mnie na rękach, jestem na wysokości jego twarzy. Na głowie ma melonik.
Musiało to być w Alfort albo w Maisons-Alfort.
Maisons-Alfort sprzed…

*

Czy było to tego samego dnia koło południa? Jesteśmy w domu. Okiennice są przymknięte, w środku jest chłodnawo. Kwadratowy stół, biały obrus. To samo światło i ten sam cień co na poprzednim obrazie. Podobnie jak wtedy, to samo ciepło, ta sama rześkość. Dlatego zdaje mi się, że chodzi o ten sam dzień. Okiennice filtrujące światło.
I ten pokój z białymi ścianami.

*

W tym samym domu. Miałem trzy lata, cztery? Jest mój ojciec. I jest też z nami matka. Wesoła. Wraz z młodszą siostrzyczką biegamy po domu na golasa. Mieszkanie miało pewnie dwa pomieszczenia – przebiegamy całkiem nadzy z jednego do drugiego. Przez drzwi między dwoma pokojami, dwoma oknami.
Moja siostra i matka siedzą przy stole. Deser. Czereśnie.
Siostra ma na uszach kolczyki z czereśni. Mnie także je wieszają. Zdaje się, że klęczę obok siostry siedzącej na małym krzesełku. Zjadłem już swoją porcję owoców. Rozbawiona siostra podaje mi czereśnie: jedną i jeszcze jedną; matka – młoda, o czarnych, wesołych oczach – śmieje się razem z nami.
Dostrzegam go, stoi gdzieś z boku lub mi się zdaje, że tam jest; czuję jego obecność, jest jak cień, długi cień. Patrzy, jak się oboje bawimy. To nas zachęca do dalszej zabawy. Bawimy się już inaczej, specjalnie dla niego. Trochę za bardzo się staramy.
Spokojny dzień, szczęśliwy dzień. Wszyscy jesteśmy radośni.

*

Inny dom. Często się przeprowadzaliśmy. W tamtych czasach to było łatwe. Przed czy po Alfort? To było mieszkanie przy ulicy Madame, tuż obok ulicy de Sèvres. Budynek wciąż istnieje. Po lewej stronie, gdy idzie się ulicą de Sèvres, drugi lub trzeci, tak mi się wydaje. Świetnie go rozpoznaję. Wielkie, brukowane podwórze. Wysyłano mnie tam, żebym się pobawił. Zaraz na lewo wąskie, ciemne schody. Pamiętam, jak się wprowadzamy czy wyprowadzamy. Przenoszone szafy barykadują całe schody.
Wysłano mnie właśnie na podwórze, żebym nie plątał się dorosłym pod nogami, żebym nie zawadzał. Budynek był bardzo ponury; mieszkanie bardzo szare i bardzo brudne. Jak zawsze: dwa pokoje, wejście, pokój po prawej, pokój po lewej, naprzeciw drzwi prowadzące do kuchni? Ubikacja? Łazienka? Łazienka-kuchnia-ubikacja?
Jestem w pomieszczeniu po lewej stronie. Ojciec sadza mnie na małym taborecie, podnosi wraz z tym taboretem (a może to było krzesło?) i umieszcza na stole. Siedzę więc na krześle, które stoi na stole.
To dla mnie zawrotna wysokość. Siostry i mamy nie ma. Jesteśmy tylko my z ojcem. Światło w domu jest szare. Tak, jest raczej ciemno, na obrazie, który noszę w pamięci, pogrążone w cieniu kąty, ściany, meble są prawie czarne.
Ciekawe, że wspomnienia ciemnieją jak stare płótna!
Chociaż w tamtym pokoju pewnie rzeczywiście było ciemno – może był to jesienny dzień? A może okno wychodziło na podwórze budynku, który zresztą wraz z wewnętrznym dziedzińcem wciąż istnieje, obok którego zdarza mi się czasami przechodzić?
Albo też okno wychodziło na tę stronę, z której o poranku nie wpadało światło?
Bo to musiał być poranek.
Ojciec jest blisko okna, raczej po mojej lewej stronie, w kalesonach, lecz wzuł już czarne buty. Nosi podwiązki. W dłoni trzyma ogromną brzytwę.
Goli się przed lustrem, potem krąży po pokoju, zapewne podchodzi do umywalki, by oczyścić ostrze brzytwy.
Rozmawiamy. Bez ustanku zasypuję go pytaniami. Bardzo chciałbym przypomnieć sobie te pytania. On odpowiada, tłumaczy.
Nie przypominam sobie brzmienia jego głosu, już go nie słyszę. Być może mówimy o chłopcach, z którymi się bawiłem?

*

Bolą mnie dwa zęby. Psują się kieł i ząb trzonowy, okropne uczucie. Patrzę w lustro: wdała się próchnica, na pewno, tragedia.
Czuję, że zaczynam się rozpadać. Tylko tego mi brakowało. Muszę zdobyć pieniądze na dentystę. Trzeba zatrzymać tę próchnicę. Tracisz jeden ząb, potem drugi. Pukiel włosów, za nim kolejny. Następnie paznokieć, palec, dłoń… Stopniowo, krok za krokiem, odchodzimy, psujemy się, rozkładamy. To, co zostaje, zbiera się na szufelkę, wyrzuca do śmieci. Czy się jeszcze pozbieramy, poskładamy na nowo?

*

Zdaje mi się, zdaje mi się, że obrazy wsi i młyna zacierają się, stopniowo lub powoli znikają, czy raczej bledną coraz bardziej, więdną, wysychają jak liście jesienią.

*

Jakże trudno wybaczać swoim wrogom. Jak ich nie nienawidzić? Jednak zemsta nie syci ani nie wynagradza – czemuż miałaby służyć, gdy krzywda już wyrządzona? Krzywda zostaje i trzeba z nią żyć.

 
Wesprzyj nas