Przerażająca konfrontacja ofiary i oprawcy. Pokłady zła oraz żądzy, ale potem przede wszystkim to, co pozostaje…


Historia przemocyMłody paryżanin wraca do domu w wigilijną noc po udanej kolacji z przyjaciółmi. Jest czwarta nad ranem, ulice są puste.

Nieopodal domu zaczepia go nieznajomy. Decyzja o tym, czy zaprosi go do środka, na zawsze zmieni życie głównego bohatera.

***

O dobrych książkach trzeba rozmawiać. Połowa maja, messenger.
Szybka wymiana zdań, w biegu.
Czytam Louisa. Świetny jest!
(Mówiłem).
Kapitalnie skrojona powieść.
(Potwierdzam, świetna konstrukcja!)
I te zmiany tempa akcji, te głosy z offu!
(A do tego cała prawda o współczesnej Francji, o przemocy, która narasta).
Jestem tą książką zachwycony.
(I ja. I będą kolejni, zobaczysz)
Wojciech Szot, „Kurzojady” Michał Nogaś, „Gazeta Wyborcza”/„Radio Książki”

W hipnotycznej powieści Louis dociera do tego, co w przemocy uniwersalne – prawideł, które tworzą «historię przemocy». Te prawidła dotyczą nieodwracalnego psychicznego naznaczenia ofiar; zrodzonej przez upokorzenie nienawiści i pragnienia zemsty; wreszcie – poczucia wywłaszczenia z własnej historii, która – opowiadana przez innych – staje się coraz bardziej obca i niewyrażalna. Proza, której nie da się zapomnieć.
Juliusz Kurkiewicz, „Książki. Magazyn do Czytania”

Przerażająca konfrontacja ofiary i oprawcy. Pokłady zła oraz żądzy, ale potem przede wszystkim to, co pozostaje… Louis tworzy opowieść o tym, jak rodzą się strach i uprzedzenie. Do czego prowadzą. I o tym, że mogą być później groźniejszymi oprawcami niż ten realny. Dreszcze przy lekturze.
Jarosław Czechowicz, „Krytycznym okiem”

Édouard Louis, właściwie Eddy Bellegueule, pochodzi z północnej Francji. Jego pierwsza autobiograficzna powieść „En finir avec Eddy Bellegueule” odniosła niebywały sukces: autor w wieku 22 lat otrzymał pierwszą w życiu nominację do Nagrody Goncourtów, jednej z najbardziej prestiżowych nagród literackich na świecie, a debiutancka powieść sprzedała się we Francji w nakładzie ponad 300 tysięcy egzemplarzy i została opublikowana za granicą w 25 językach. Od tego czasu Louis napisał dwie kolejne osnute na faktach powieści: wydaną we Francji w 2016 roku „Historię przemocy” i najnowszą „Qui a tué mon père” (ukazała się w maju 2018 roku).

Édouard Louis
Historia przemocy
Przekład Joanna Polachowska
Wydawnictwo Pauza
Premiera: 8 sierpnia 2018
 
 

Historia przemocy


1

Tak więc kilka godzin po zdarzeniu, które w kopii doniesienia o popełnieniu przestępstwa – złożonego wpół i trzymanego przeze mnie w szufladzie – nazywa się usiłowaniem zabójstwa, opuściłem mieszkanie i zszedłem na dół.
W strugach deszczu, dźwigając na plecach nieporęczną, ciężką torbę na bieliznę, na uginających się pod jej ciężarem nogach przeszedłem przez ulicę, żeby w pralni znajdującej się niecałe pięćdziesiąt metrów od bramy mojego domu wyprać w temperaturze dziewięćdziesięciu stopni moją pościel.
Nie całkiem się jeszcze przejaśniło. Na ulicy ani żywej duszy. Byłem sam, szedłem z trudem, potykałem się, miałem do przejścia tylko kilkadziesiąt kroków, ale pośpiech sprawiał, że zacząłem liczyć: Jeszcze tylko pięćdziesiąt kroków, no, dalej, jeszcze tylko dwadzieścia kroków i będziesz na miejscu. Przyśpieszyłem. Niespokojny o przyszłość, która w pewnym sensie sprowadzi całą tę scenę do przeszłości, myślałem też: Za tydzień powiesz sobie: „Już tydzień, jak to się stało”, no, dalej, a za rok powiesz sobie: „Już rok, jak to się stało”. Padał lodowaty deszcz – nie ulewa, raczej drobniutka, nieprzyjemna mżawka przesiąkająca przez płótno moich butów, wkładki w środku i skarpetki. Było mi zimno i myślałem: Mógłby wrócić, wróci, od tej pory jestem skazany na tułaczkę, on cię skazał na tułaczkę. W pralni zastałem jej właściciela, niskiego, krępego faceta. Jego tors wystawał znad rzędu pralek. Zapytał, czy wszystko w porządku. Nie – odparłem najbardziej twardym tonem, na jaki się zdobyłem. Czekałem na jego reakcję. Chciałem, żeby zareagował. Nie próbował dowiedzieć się niczego więcej, wzruszył ramionami, pokręcił głową, wszedł do swojego ciasnego kantorka ukrytego za suszarkami, a ja go znienawidziłem, że mnie o nic nie pyta.
Z czystą pościelą wróciłem do mieszkania. Na schodach zlewałem się potem. Posłałem łóżko, bo wydawało mi się wciąż jeszcze przesiąknięte zapachem Redy, zapaliłem więc świece, zapaliłem kadzidełka. To nie wystarczyło, wobec tego skropiłem pościel dezodorantami, wodami toaletowymi i kolońskimi, które dostałem na urodziny, namydliłem poszwy na poduszki, choć dopiero co je uprałem – materiał wypluwał z siebie mydliny nakładającymi się warstwami małych bąbelków. Wyszorowałem mydłem drewniane krzesła, przetarłem wilgotną gąbką książki, których dotykał, wytarłem chusteczkami higienicznymi klamki w drzwiach, starannie, jedną po drugiej, odkurzyłem drewniane szczebelki żaluzji, przeniosłem na inne miejsce stosy ustawionych na podłodze książek, wypolerowałem metalowy stelaż łóżka, rozpyliłem cytrynowy odświeżacz powietrza na gładkiej i białej powierzchni lodówki. Napędzany jakąś bliską szaleństwa energią nie mogłem przestać. Lepiej być szaleńcem niż trupem – pomyślałem. Wyszorowałem prysznic, z którego korzystał, wlałem mnóstwo javelu do muszli sedesowej i umywalki (co najmniej dwa litry z okładem, to znaczy jedną całą butelkę półtoralitrową i drugą do połowy już zużytą). Wypucowałem, chociaż to może głupie, całą łazienkę, włącznie z lustrem, ponieważ tamtego wieczoru się w nim przeglądał, a raczej podziwiał swoje odbicie, wyrzuciłem do śmieci ubrania, bo ich dotykał, samo upranie ich by nie wystarczyło: nie wiem dlaczego, ale w przypadku pościeli wystarczyło, a w przypadku ubrań nie. Na kolanach wyszorowałem posadzkę, gorąca woda parzyła mi palce, ścierka do podłogi zdzierała z nich rozmiękłą skórę wąskimi, podłużnymi płatami, które zwijały się w ruloniki. Robiłem przerwy, brałem głębokie wdechy, a tak naprawdę węszyłem jak zwierzę – zamieniłem się w zwierzę – w poszukiwaniu tego zapachu, który mimo moich usilnych starań wciąż się utrzymywał dookoła. Jego zapach nie znikał, z czego wywnioskowałem, że nie w pościeli ani nie na meblach, ale przetrwał na mnie. We mnie tkwił problem. Wszedłem pod prysznic, umyłem się raz, drugi, później trzeci i tak na okrągło. Do ciała używałem mydła, szamponu, odżywki do włosów, żeby je jak najbardziej uperfumować, lecz jego zapach jakby we mnie wrósł, wniknął między ciało i naskórek, drapałem więc po całym ciele paznokciami, tarłem pumeksem z całej siły, zaciekle, by dotrzeć do wewnętrznych warstw skóry, uwolnić je od jego zapachu, kląłem pod nosem: Kurwa, kurwa, a jego zapach wciąż się utrzymywał, wywoływał we mnie coraz większe mdłości i zawroty głowy. Z czego wywnioskowałem: Ten zapach jest wewnątrz nosa. Czujesz go wewnątrz nosa. Zablokował się w moim nosie. Wyszedłem z łazienki, po chwili do niej wróciłem i nalałem sobie w nozdrza roztworu soli fizjologicznej – wciągnąłem głęboko powietrze, chciałem, by sól dotarła do wszystkich zakamarków nosa. Nic to nie dało, wobec tego otworzyłem okna, wyszedłem z mieszkania i poszedłem do Henriego, jedynego przyjaciela, który rankiem dwudziestego piątego grudnia o dziewiątej czy dziesiątej był już na nogach.
Tę scenę opisuje swojemu mężowi moja siostra. Stoję ukryty za drzwiami, słucham. Słyszę ton jej głosu, rozpoznaję go nawet po latach rozłąki – głos wciąż zabarwiony urazą, złością, ale też ironią i rezygnacją.

Przyjechałem do niej cztery dni temu. Naiwnie wyobrażałem sobie, że pobyt na wsi to jedyny sposób, by dojść do siebie po wyczerpaniu i znużeniu moim stylem życia, ale ledwie postawiłem nogę w tym domu i rzuciłem torbę podróżną na łóżko, ledwie otworzyłem w pokoju okno z widokiem na zarośla i fabrykę w pobliskim miasteczku, zrozumiałem, że popełniłem błąd i wrócę w nastroju jeszcze bardziej smętnym i jeszcze bardziej znudzony.
Nie widziałem jej od dwóch lat. Kiedy wyrzuca mi moją nieobecność, bąkam jakąś czczą formułkę typu: „Muszę żyć własnym życiem”, starając się włożyć w te słowa głębokie przekonanie, by przerzucić własne poczucie winy na nią.
Ale nie wiem, co tu robię. Ostatnim razem przyjechałem tym samym samochodem co teraz. Zatęchły smród papierosów w jego wnętrzu przyprawia mnie o mdłości, gdy patrzę na te same pola kukurydzy i rzepaku przesuwające się za szybą, te same zagony cuchnących buraków cukrowych, szeregi ceglanych domów, odrażające plakaty Frontu Narodowego, małe, posępne kościółki, opuszczone warsztaty samochodowe, rdzewiejące supermarkety wzniesione z tandetnych materiałów pośród pastwisk – na ten przygnębiający pejzaż północnej Francji, od którego robiło mi się niedobrze. Zrozumiałem, że będę się czuł samotny. Wyjechałem, mówiąc sobie, że nienawidzę wsi i nigdy więcej tu nie powrócę. A w tym roku wracam. I jeszcze coś. Nie tylko dlatego tu już nie przyjeżdżasz, że pięć minut po twoim przyjeździe nieuchronnie zaczynacie się kłócić – pomyślałem, siedząc w jej samochodzie i śpiewając, by nie trzeba było rozmawiać. Nie tylko dlatego, że wszystko w jej zachowaniu, w jej nawykach, w jej sposobie myślenia odbierasz jako agresję i doprowadza cię to do rozpaczy. Nie przyjeżdżasz już do niej, odkąd zorientowałeś się, z jaką łatwością i obojętnością ją lekceważysz, jak ostro ją czasem traktujesz, ponieważ spodziewasz się, że wesprze cię w twoim wysiłku, by się odciąć. Teraz już wie. Wie, do jakiej oziębłości jesteś zdolny, i wstydzisz się tego. Nawet jeśli nie ma powodu do wstydu, masz prawo chcieć się odciąć, ale i tak czujesz się podle. Wiesz, że wizyta u niej zmusza cię do konfrontacji z własnym okrucieństwem, z tym, co wstyd każe ci nazywać twoim okrucieństwem. Wiesz, że przebywanie z Clarą zmusza cię do zobaczenia tego, czego nie chcesz w sobie widzieć, i to właśnie masz jej za złe. Nie możesz się powstrzymać, by nie mieć jej tego za złe.
Od ostatniej wizyty wysłałem jej raptem kilka SMS-ów i okazjonalnych kartek pocztowych wybieranych pod wpływem mglistego poczucia obowiązku rodzinnego – przyczepiała je magnesami na lodówce – za każdym razem gryzmoliłem coś pośpiesznie na jakiejś ławce ulicznej albo przy kawiarnianym stoliku. „Ucałowania z Barcelony, do zobaczenia wkrótce, Édouard” albo „Serdeczności z Rzymu, pogoda super”. Może wcale nie robiłem tego w celu, jak sobie wmawiałem, podtrzymania wątłej więzi między nami, tylko po to, by przypomnieć jej o dystansie, jaki nas dzieli, i uświadomić jej, że jestem już od niej daleko.

Wrócił z pracy jej mąż. Z miejsca, w którym się znajduję, mogę zobaczyć jego nogi. On i Clara są w salonie, ja jestem w sąsiednim pokoju. Słucham jej przez uchylone na cztery, pięć centymetrów drzwi, ale oni mnie – czujnego i wyprężonego, ukrytego za drzwiami – nie mogą zobaczyć. Nie widzę ich, jedynie słyszę, w zasięgu wzroku mam tylko jego nogi, ale domyślam się, że Clara siedzi na krześle naprzeciwko. Mówi, a on jej słucha, nie ruszając się zza stołu.
„Powiedział mi, że prawie nic o nim nie wie, zna tylko jego imię: Reda”.

Didier i Geoffroy utrzymują, że oszukał mnie i podał zmyślone imię. Nie wiem, jak jest naprawdę. Staram się za wszelką cenę nad tym nie zastanawiać, a ilekroć to robię, staram się odwrócić własną uwagę, skoncentrować się na czymś innym, tak jakbym chciał, żeby z tego wszystkiego, co mi odebrał, przynajmniej to – swoje imię – mi zostawił. Próbuję sobie wmówić, że już sama znajomość tych czterech liter pokrewna jest zemście lub – jeśli to zbyt mocno powiedziane – władzy nad nim wynikającej bezpośrednio z tej wiedzy. Nie chcę czuć, że przegrałem na każdym polu. Kiedy opowiadam tę historię innym, a oni przekonują mnie, że ewidentnie nie podał mi prawdziwego imienia i że podanie fałszywego imienia jest w takim jak ten przypadku techniką wręcz klasyczną, wściekam się i nie mogę ochłonąć, myśl ta wydaje mi się nie do zniesienia, momentalnie staję się agresywny, mam ochotę krzyczeć, potrząsnąć moim rozmówcą, uciszyć go.
„Dziś rano mi to powtórzył. Byliśmy w piekarni i poprosiłam, żeby jeszcze raz mi to opowiedział”. Faktycznie, w czasie jazdy powiedziałem jej, że kiedy Reda wycelował we mnie pistolet (bo chciała, żebym tę właśnie scenę na okrągło jej opisywał), kiedy więc wycelował we mnie pistolet, wtedy nie zadałem sobie pytania: Czy mnie zabije? – ponieważ w tamtym momencie nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, to było nieuniknione: zaraz mnie zabije i skonam tej nocy we własnej sypialni. Wówczas nagiąłem się do okoliczności z tą umiejętnością, z jaką jednostka nagina się i dostosowuje do wszelkich sytuacji. Wystarczy spojrzeć na Historię: w najokrutniejszych nawet i najbardziej sprzecznych z naturą warunkach ludzie się przystosowują, adaptują do okoliczności, co – jak powiedziałem Clarze z typową dla mnie skłonnością do górnolotnych deklaracji – jest zarazem najlepszym, jak też i najgorszym przekazem dla ludzkości. Oznacza to, że wystarczy zmienić świat, by zmienić ludzi, a przynajmniej większość z nich – a Clara nie słuchała – nie ma potrzeby zmieniać każdego z osobna, co zajęłoby zbyt wiele czasu. Ludzie się adaptują, nie opierają się, tylko adaptują. Wobec tego nie zastanawiałem się: Czy mnie zabije? – lecz raczej: Jak mnie zabije? A mianowicie: Czy okręci mi szalik wokół szyi i mnie udusi? – albo: Czy złapie jeden z brudnych noży ze zlewu? – albo: Czy naciśnie spust tego pistoletu? – albo: Czy wymyśli coś, czego sobie nawet nie potrafię wyobrazić? Straciłem już nadzieję, że wyjdę z tego cało, że przeżyję, liczyłem już tylko na śmierć jak najmniej bolesną. Już po wszystkim policjanci – czy też może Clara – gratulowali mi odwagi, tymczasem nic nie wydawało mi się bardziej obce, nie było większym przeciwieństwem wydarzeń tej nocy niż pojęcie odwagi. Trzyma pewną ręką kolbę pistoletu i cofa się kilka kroków. Wyciąga drugą rękę, tę bez broni, i nie spuszczając ze mnie wzroku, maca nią w stosie ubrań leżących na krześle przy biurku. Ponownie sięga po szalik. Myślę: Znowu zacznie mnie dusić. Ale kiedy podszedł z powrotem, nie próbował mnie już dusić tak jak przed chwilą, zanim wyciągnął pistolet. Nie uniósł rąk do mojej szyi – tym razem próbował mnie związać. Chwyta moją prawą rękę, próbuje złapać drugą, żeby je tym szalikiem skrępować, pamiętam zapach jego potu, a także zapach seksu. Szarpałem się, wyrywałem i tak okropnie się bałem, powtarzałem w myślach: Nie chcę umrzeć – jakże przygnębiające, tragicznie banalne słowa. Wydawałem słabe okrzyki, nie krzyczałem oczywiście zbyt głośno. Wolałem nie ryzykować. Odpychałem go przez cały czas spokojnie, jak mogłem najspokojniej, prosiłem, żeby tego nie robił. Opierałem się, nie mógł dopiąć swego, bez przerwy coraz głośniej powtarzał: Zaraz cię urządzę, zaraz cię urządzę (urządzi mnie nie w potocznym tego słowa znaczeniu, ale urządzi w tym sensie, że się mną zajmie, co w istniejącej konfiguracji znaczyło, że mnie po prostu wykończy). Zaraz cię urządzę! Zaraz cię urządzę! – wrzeszczał. Liczyłem, że jakiś sąsiad to usłyszy i wezwie policję. Ale jeśli zjawi się policja, to być może ze strachu przed aresztowaniem, słysząc głosy policjantów skandujących przez drzwi: „Policja! Natychmiast otwierać!” – czy coś w tym stylu – przyśpieszy swoje działania i w przypływie paniki od razu mnie zabije. Ponieważ nie udało mu się mnie związać, znów sięgnął po pistolet, który chwilowo schował do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza ze sztucznej skóry, szalik rzucił na podłogę albo, już nie pamiętam, z powrotem założył na szyję i pchnął mnie na łóżko.

 
Wesprzyj nas