“Silva Rerum II” to saga o burzliwych dziejach polsko-litewskiej rodziny na tle wielkiej wojny północnej. Nominowana do Nagrody Angelus litewska autorka powraca w olśniewającej powieści o barokowym świecie.


Silva Rerum IIAnno Domini 1707. Splądrowane przez szwedzkich żołdaków ziemie litewskie nawiedza czarna śmierć, a w ślad za nią klęska nieurodzaju oraz głód. Wojenna zawierucha na długie miesiące odcina od siebie małżonków – rotmistrz Jan Izydor Narwojsz zarządza zrujnowaną twierdzą Radziwiłłów, rozpijając i szantażując kompanów Moskali, a Anna Katarzyna chroni się w starym dworze w Milkontach. Jeszcze nie wie, jakie piekło zgotują jej tutaj własne namiętności…

Tymczasem w ogarniętym zarazą Wilnie ich ciotka, Urszula Birontowa, zmaga się z bolesnymi wspomnieniami i walczy ze śmiercią na wielu frontach, także rodzinnym – rodowi Narwojszów grozi bowiem wygaśnięcie. Czy wygra ten pojedynek? Czy Narwojszowie przetrwają wojnę i dżumę? Dlaczego to, co najbardziej istotne, nigdy nie znalazło miejsca na stronach ich rodzinnej sylwy? Kto kieruje tym światem, który wyszedł z kolein? Niepojęta wola Boża czy zwykły przypadek?

Ta barwna opowieść o burzliwych dziejach szlacheckiej rodziny z Litwy jest też urzekającą wedutą Wilna, miasta wielu kultur, języków i tradycji oraz niezwykle sugestywnym, odmalowanym z imponującym znawstwem tematu obrazem epoki, w której tylko krok dzieli grzech od świętości, a wszechobecne odczucie „marności nad marnościami” nie przeszkadza ludziom oddawać się cielesnym żądzom i wyciskać życie jak dojrzałą, tryskającą sokiem brzoskwinię. Tło wielkiej tragedii nie przesłania jednak piękna i triumfu ludzkiej duszy.

***

Im dalej w przeszłość, tym bardziej historia staje się własnością ponadnarodową. Kristina Sabaliauskaitė należy do najmocniejszych i najbardziej wyrazistych głosów powieści historycznej w Europie.
Olga Tokarczuk

W znanym już z pierwszego tomu „Silva rerum” znakomitym stylu Kristina Sabaliauskaite opowiada historię dawnej Litwy i pochodzącej ze Żmudzi rodziny Narwojszów. Skomplikowane ludzkie losy splatają się tu z opowieścią o zapomnianych przez wielu wydarzeniach i o pięknie Wilna, miasta, na które spadło wiele plag, ale które przetrwało, by do dziś być jednym z najpiękniejszych miejsc w tej części świata. Proszę się zaczytać!
Michał Nogaś

Kristina Sabaliauskaitė
Silva Rerum II
Przekład: Izabela Korybut-Daszkiewicz
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 19 września 2018
 
 

Silva Rerum II


III

Ture Tibelius Magnusson był tak naprawdę spokojnym, przyzwoitym człowiekiem z dobrej, starej rodziny i nie, nie czuł teraz żadnej przyjemności zdobywcy, zajmując ten dwór zagubiony pośród dzikich puszcz Samogitii, w dodatku jak na złość złapał go ten przeklęty kaszel. Ktoś inny na jego miejscu może by się zastanawiał, co tu do diabła robi, po co zapuścił się tak daleko nie tylko od swego rodzinnego domu, ale i od własnej armii, nie leżało to jednak zupełnie w spokojnej naturze Ture Tibeliusa Magnussona. Ture Tibelius Magnusson zawsze postępował stosownie: nawet urodził się lekko, prawie bezboleśnie, nie męcząc zbytnio swojej rodzicielki, i urodził się jako chłopiec – nie rozczarowując tym ojca, był posłusznym, drugim z kolei synem, z braćmi żył w zgodzie, choć w dzieciństwie parę razy może i miałby ochotę dać któremuś po uchu, ale byłoby to przecież niestosowne; później odebrał właściwe nauki i poświęcił się służbie wojskowej, bo w ich rodzie od wieków wybierali ją właśnie drudzy synowie i byłoby czymś niestosownym przerwać ten zwyczaj. W armii go lubiano, gdyż nie był okrutny dla żołnierzy – może tylko trochę – i wykonywał rozkazy dowódców bez zadawania głupich pytań, i dwa razy pomyślał, zanim się odezwał, a tak w ogóle – przeważnie milczał. Ture Tibelius Magnusson lubił obserwować i ze swoich obserwacji wysnuwał jeden nieomylny wniosek: ile by się człowiek nie szarpał, ile nie nakrzyczał, i tak stanie się to, co ma się stać, co jest sądzone. Nie rozumiał takich ludzi jak ich wódz naczelny, wielki Karol Gustaw Rehnskiöld[14], który walił pięścią w stół, wrzeszczał, miotał się, wymierzał kije, aż cały się trząsł z wściekłości i twarz mu czerwieniała, a potem wzywał lekarzy, żeby mu krew puszczali lub przystawiali pijawki dla pozbycia się żółci z ciała. Magnussonowi, jeśli miał być szczery, bardziej podobał się Najjaśniejszy Pan – dość jeszcze młody, spokojny, o chłodnym spojrzeniu, lecz wcale nie mniej władczy, również budzący strach; nie ciskał gromów, tylko ściszonym głosem albo całkiem bezgłośnie, jednym machnięciem pióra, skazywał na śmierć. Toteż kiedy żołnierska brać krzyczała oburzona, chciała się buntować i już pobrzękiwała szablami przeciwko wielkim redukcjom Jego Wysokości, Ture Tibelius siedział cicho, nie odzywał się, czekał, co będzie, i w końcu szybko się dosłużył u Najjaśniejszego Pana indelningsverket[15], i teraz miał już kilka pięknych dworów, piękną i posłuszną jasnowłosą żonę Lovisę – z którą przez ostatnie pięć lat, odkąd trwała wojna, spędził łącznie może ze czterdzieści dni – i dwoje zdrowych, daj Boże, dzieci, spłodzonych podczas tych czterdziestu dni, ale jak dotąd widział z nich tylko jedno, o drugim dowiedział się z wędrującego pół roku listu; miał w swoim dorobku jedną pieniężną nagrodę królewską za odznaczenie się w bitwie; i nieustanny kaszel, jakiego nabawił się w żmudzkich puszczach, sypiając na zimnej, bagnistej ziemi, a może przez to, że wypił gdzieś niezdrową wodę. Ture Tibelius Magnusson wytrzymałby wszystko, i ziąb, i niewygody, i wojowałby dalej, jak przystało na żołnierza armii Jego Królewskiej Mości, lecz pewnego razu, na swoje nieszczęście, postąpił niestosownie – stracił panowanie nad sobą i zrobił niewybaczalny błąd. Dlatego jeszcze i teraz zastanawiał się czasami nad tym, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby wtedy, niemal przed rokiem, diabeł go nie podkusił, żeby podpalić spichlerz w tamtym dworze – przecież mogli jak zwykle zarżnąć paru chłopów, kilka kobiet dać żołnierzom, który tam miał ochotę, zabrać bydło, wywieźć zboże i zostawić wszystko ogołocone, aż do następnych zbiorów, aż do następnego razu, bo kto wie, może przyjdzie im jeszcze tu wrócić. Ale tak nie zrobili, sam nie wiedział dlaczego, czyż naprawdę trzeba było wszystkich zagnać do budynku, trzeba było smażyć w ogniu lamentujących, półżywych starców i małe, krzyczące dzieci, co ich wtedy opętało – przecież nawet Jego Wysokość kazał robić porządek, grabić, przejmować zapasy, pozabijać trochę cywilów, ale ich zanadto nie trzebić, bo wojna jest długa, a w przypadku zwycięstwa przydadzą się i chłopi, i dwory; choć prawdę mówiąc, dwory w tym kraju były do niczego, przeważnie drewniane, więc po zdobyciu należałoby je zburzyć i stawiać nowe. Tamtych chłopów w spichlerzu nie było mu szczególnie żal – wojna to wojna i czasem, Bóg mu świadkiem, trzeba zabijać więcej, a ten kraj, choć urodzajny, wart był niewiele: wioski – zaniedbane, podupadłe, ludzie – niechlujni, brzydcy, dzicy, niektórzy niewiele lepsi od zwierząt, ich panowie – swarliwi, próżni, zaślepieni, przedkładający głupią pychę nad sprawy państwa, prędzej czy później i tak by ich ktoś najechał. A wojsko, z tego co Ture Tibelius widział, mieli zabawne, bo u nich każdy pan sam zwoływał żołnierzy, a jeśli nawet ci stawiali się do pułku, to pułki ze sobą nie współdziałały, tylko się kłóciły, bo ich tępi dowódcy byli ze sobą poróżnieni przez jakieś bzdury. Pomyśleć tylko – tuż przed wybuchem walk, kiedy wróg stał u litewskich granic, ci urządzili sobie istną wojnę domową, bo jeden z ich hetmanów z trzema swoimi braćmi zajęli najwyższe urzędy w księstwie, pozostałych to rozsierdziło, więc się zebrali i obwieścili, że się oddzielają od państwa i uznają Sasa za swojego króla, i starli się jedni z drugimi w krwawej bitwie. I to kiedy? Gdy wojna powszechna już wisiała w powietrzu, bo i Sasi, i Prusacy, i Rosjanie, i Duńczycy, i Księstwo Hanoweru – wszyscy już pobrzękiwali szabelką, więc lada chwila ten ropień musiał pęknąć i chlusnąć krwią, a oni, Litwini, zamiast się do tego przygotować, nawzajem się tłukli; ale co się dziwić takiemu zepsuciu, czego oczekiwać, jeśli oni nawet o mundury dla swoich żołnierzy nie potrafili się zatroszczyć, w najlepszym razie mieli je tylko oficerowie, zresztą i oni w większości nosili żupany jak Turcy, długie poły i rękawy tylko im przeszkadzały, i na koniu, z szablą w ręku jeszcze mogli walczyć, ale piechocie z bronią palną było już o wiele trudniej. Takiej głupoty, tak niestosownego postępowania Ture Tibelius nie mógł wprost pojąć; o nie, nie żałował ich ani trochę, sami są sobie winni, dlatego niekiedy, gdy przechodził ze swym oddziałem przez straszliwie nędzne wsie, gdzie chłopi pańszczyźniani w łachmanach, w zakopconych półziemiankach, cuchnęli jak bydło, a szaraczkowa lub nawet zwykła szlachta żyła nie lepiej niż prosty szwedzki lud, wtedy troszeczkę ich wyrzynał; i co tu kryć, on i jego żołnierze czuli, że robią dobrą robotę, oczyszczając ten kraj, tak żeby słabi zniknęli, a reszta od biedy przeżyła, choć czasami, kiedy widzieli, że splądrowana wieś i tak wymrze z głodu, po prostu przyspieszali sprawę – wystarczyło przystawić płonącą pochodnię do jakiejś strzechy. Wszystko to Ture Tibelius Magnusson rozumiał, takie były odwieczne prawa wojny, nie rozumiał tylko jednego, jak mógł wtedy, w tamtej wiosce, ten jeden jedyny raz stracić panowanie nad sobą, zapomnieć o zdrowym rozsądku i dać upust jakiejś potwornej złości na tych półdzikich ludzi, to było niepotrzebne, mogliby tam przecież wrócić za rok, już po zebraniu plonów, zresztą tamtejsi ludzie nie wyglądali na zupełnych nędzarzy, i oni, Szwedzi, postąpili wtedy niezbyt stosownie – podpalili ich dla głupiej zabawy, dla pustej przyjemności, jakby ich jakieś licho podkusiło, a kiedy Ture Tibelius oprzytomniał, było już za późno, płomienie, zdusiwszy ostatnie krzyki, z hukiem strzelały w niebo i tylko dziwnie i śmiesznie zwijały się w nich czarne, zwęglające się ciała, jak wrzucony do ognia papier. Było nie było, ale potem Bóg – a może tutejsze pogańskie bożki – odpłacił im za to, bo nagle wyrósł jak spod ziemi oddział Żmudzinów i niemal w pień ich wyciął, z setki żołnierzy zostało osiemnastu i tę garstkę Żmudzini ścigali tak długo, aż pobłądziła w puszczy, a potem jeszcze on i jego żołnierze napili się w lesie trującej wody, co to od niej wszyscy o mało zmysłów nie postradali i zwidywały im się jakieś dziwne duchy, których teraz woli sobie nawet nie przypominać, a później tak im kiszki poskręcało, że ledwo przeżyli. Ale gorsze od duchów i przywidzeń było to, że po tamtej potyczce ich przetrzebiony oddział tak się oddalił od głównej armii, iż sądząc z bezlitosnych i twardych rządów Jego Królewskiej Mości, już dawno musieli zostać uznani za dezerterów. A zatem nie pozostało im nic innego, i tak by ich rozstrzelano, dlatego tak właśnie zrobili – stali się dezerterami, bo Ture Tibelius Magnusson miał pod sobą siedemnastu umundurowanych mężczyzn, jeszcze nie do końca obdartych, i mógł z łatwością napadać na niewielkie dwory, których mieszkańcy przecież nie odróżniali, czy to jest część armii, czy dezerterzy, dla miejscowych byli po prostu siejącymi strach szwedzkimi żołnierzami i tyle.
Ale teraz Ture Tibelius Magnusson nie chciał przecież podpalać, niszczyć ani plądrować, oni tylko szukali miejsca, gdzie mogliby spokojnie przetrwać zimę, dlatego kiedy ich zwiadowca przypadkiem zauważył na przeciwległym brzegu jeziora mały murowany dworek, nieobecny na żadnej z posiadanych przez nich map tej dzikiej krainy, gdzie zaznaczone były tylko duże miasta, jakieś większe wsie parafialne i – niezbyt dokładnie – rzeki, lasy i jeziora, już zaczęli się cieszyć, bo mury to dobra rzecz i jezioro jako naturalna osłona też, więc przyczajeni obserwowali wszystko przez kilka dni, ale życie w owym ustronnym dworku wydawało się jakby zamarłe, przeważnie tylko służba i chłopi snuli się tam leniwie, zajęci codziennymi pracami, żadnych uzbrojonych mężczyzn ani wojska widać nie było, tylko kilka szczekających, niewyobrażalnie brzydkich kundli biegało po podwórzu. Dla Ture Tibeliusa Magnussona to miejsce było jak znalazł – zapomniany przez Boga i kartografów, niestrzeżony zakątek wśród puszcz, nad jeziorem – i dlatego on i jego ludzie stali teraz o brzasku na jego progu, i Ture Tibelius, kaszląc, postanowił zachować się stosownie, czyli oznajmić, że prawem zdobywcy przejmuje niniejszy dwór jako własność Jego Wysokości króla Szwecji Karola XII aż do dalszego obwieszczenia, i dlatego mocno się skonfundował, gdy zaspany służący, wydawszy okrzyk zdumienia, zatrzasnął mu drzwi przed nosem, zazgrzytał zasuwami i dokądś pognał, chyba na górę, jak można było zgadywać z odgłosu jego kroków.
Ture Tibelius nie rzucił się do wyważania drzwi, ponieważ wiedział z doświadczenia, że czasem wystarczy poczekać, a czekając – spokojnie pomyśleć. Nie potrzebował domu z wyłamanymi drzwiami w taki mróz, a ich naprawa musiałaby przecież potrwać, zwłaszcza gdyby wzięli się do niej wrodzy, wszystko odwlekający chłopi. Nikt nie mógł ich zajść od tyłu o tak wczesnej porze, a wziąć budynek szturmem albo podpalić zawsze przecież zdążą. Postanowił więc poczekać kilka chwil, odwrócił się i ruchem ręki uspokoił swoich żołnierzy – wycieńczonych, w wymiętych czapkach, w podartych pończochach od letniego uniformu, w wybłoconych onucach i postrzępionych niebieskich mundurach, których wyłogi z żółtej skóry i akselbanty pociemniały już od plam zostawionych przez błoto i wytłuszczone palce; byli głodni, złaknieni ciepła, gorącej strawy i miękkiego posłania – wystarczyłby im nawet snop słomy przykryty derką. Nie, oni tu nie przyszli zabijać, przyszli sobie pomieszkać, przynajmniej do wiosny, jeśli Bóg pozwoli, dlatego należało działać łagodnie, spokojnie, a potem, kiedy już dojdą do siebie i nabiorą sił, bo przez to błądzenie po lasach i tak już dwóch z nich się rozchorowało i zmarło, a więc kiedy nabiorą sił, będzie można przy pierwszej sposobności nawiązać łączność z resztą oddziałów. A teraz był skłonny wstrzymać się jeszcze trochę i zobaczyć, co będzie, zwłaszcza że wewnątrz słyszał już jakieś głosy i krzątaninę, i chyba szczęk otwieranych zasuw, dał więc znak swoim żołnierzom, żeby muszkiety z bagnetami skierowali prosto na drzwi, i obliczał sobie cicho w myślach, jakiego oporu może się spodziewać, odciągając jednocześnie kurek swojej broni.
Ego… rex Sueciae, vos… possesio in majestatis… ego, Ture Tibelius Magnusson denuntio vos possesio – jego łacina nigdy nie była płynna, ale teraz wszystko mu się poplątało i zapomniał zdanie, które starannie ułożył sobie w myślach, bo oto przed nim, zamiast jakiegoś przestraszonego, wąsatego szlachetki w żupanie, z gniewnie wyciągniętą, drżącą szablą, z trzema synami u boku i sterczącym zza pleców czepcem otyłej małżonki, stała młoda, piękna kobieta w zarzuconym pośpiesznie, lecz drogim i gustownym okryciu, widać, że wysoko urodzona, ciemne włosy zdążyła naprędce upiąć w kok, ale na twarzy, tuż pod wystającą kością policzkową został jeszcze odciśnięty ślad poduszki z koronkowym brzegiem, a jej oczy – duże, szarozielone – patrzyły teraz nie ze strachem, lecz raczej ze zdumieniem, że oto ktoś ośmielił się ją zbudzić; i takiego widoku Ture Tibelius Magnusson nie oglądał pewnie ze trzy lata. Ture Tibelius Magnusson myślał teraz tylko o tym, że dawno nie miał kobiety – nie licząc tych kilku zgwałconych z braku laku chłopek, ostatnią była chyba jego żona, ciekawe, jak Lovisa teraz żyje – ale zarazem ucieszył się, że przy pierwszej sposobności, jak godzi się zwycięzcy, może weźmie sobie i tę, stojącą teraz na progu swojego domu. Quod? que? – pytała, i tym razem zapanował nad sobą, i niemal bez zająknięcia powtórzył, że przejmuje dwór jako własność Jego Wysokości króla Szwecji, ale przecież z jej oczu można było wyczytać, że nic nie rozumie – ona po prostu nie mówiła po łacinie; nie znała ani tej łamanej, ani poprawnej. Subsisto, essum, victus[16] – próbował objaśniać gestami, ale w końcu skapitulował wobec opornego języka Rzymian i braku zrozumienia, przywołał jednego z żołnierzy, który znał kilka słów po polsku, i uroczyste przejęcie na czas nieokreślony dworu w Milkontach, stającego się własnością Jego Wysokości króla Szwecji, zostało jako tako wytłumaczone – z błędami i zupełnie nieuroczyście.
Wprowadzili się do tego dworu nie jako zdobywcy, lecz raczej jako zakwaterowani żołnierze, niewypłacalni najemcy, bo tak było najstosowniej, skoro nie spotkali się tu z żadnym oporem, zresztą pani domu pochodziła z wysokiego rodu, na pewno lepszego niż Ture Tibelius Magnusson, który przecież także był szlachcicem, niezależnie od wszystkich okoliczności. A więc Ture Tibelius zajął jeden z pokoi na górze, w sąsiednim zamieszkał jego adiutant, reszta żołnierzy ulokowała się na dole, w małej bawialni, gdzie rozłożyli sobie posłania na słomianych workach przykrytych derkami, ustawili długi stół, było to wprawdzie kilka desek wspartych na krzyżakach, ale bez trudu pochłaniali przy nim topniejące prędko dworskie zapasy na zimę, i już pierwszego wieczora zarżnęli i upiekli wołu, dobrali się do beczek z piwem i zachowywali się nieprzystojnie, aż w końcu Ture Tibelius Magnusson musiał jednemu z nich, Karstenowi, dać po pysku i wlepić trochę pałek za sikanie do kominka, bo przecież czekały ich tu długie zimowe miesiące i Ture Tibelius nie zamierzał spędzić ich w smrodliwych izbach zamienionych w wychodek, tym bardziej że we dworze był wygodny ustęp z prawdziwego zdarzenia, i w ogóle należało dla własnego dobra zachowywać się stosownie i nie zamieniać dworu w chlew, i nie zeżreć w ciągu miesiąca zapasów na całą zimę, i dlatego, gdy jego żołnierze któregoś dnia wyprowadzili z obory krowę, by ją poćwiartować, a zawiadomiona przez służbę Anna Katarzyna przybiegła z rozwianym włosem i na migi, jak umiała, zaczęła mu coś tłumaczyć, stukając palcem w przyniesiony z sobą kalendarz, on jakoś zrozumiał, co mu chciała powiedzieć, i krowie łaskawie darowano życie do wiosny.
Ture Tibelius Magnusson w ogóle był zadziwiony, jak ta kobieta potrafi go zrozumieć niemal w pół słowa, gdzie tam w pół – rozumiała go bez słów, bo ona przecież ledwo, ledwo znała łacinę, a on tylko kilka słów po francusku, bo kiedy na królewskich i książęcych dworach Europy rozbrzmiewał ów modny język, Jego Wysokość król Karol zakazał Szwedom całego zepsucia pochodzącego od tego rozpustnego narodu – i miękkich pierzyn, i wyściełanych jedwabiem, pozłacanych mebli, i nieprzyzwoicie zbytkownych szat, i przepychu, i ksiąg wypełnionych miłosnymi bredniami, i oczywiście samego języka, więc Ture Tibelius zapomniał tę mowę, nim zdążył się jej porządnie nauczyć, i teraz oto porozumiewał się z tą kobietą tylko spojrzeniem, gestem i paroma słowami na krzyż, ale najczęściej samymi wnioskami, podsuwanymi przez zdrowy rozsądek, ponieważ ta kobieta rozumowała podobnie jak on, a rozumu miała w głowie aż nadto, stosownie do swego pochodzenia. Dlatego była spokojna, nie walczyła z nim, nie robiła głupstw, wieczorami spokojnie jadała z nim przy jednym stole, i kiedy pewnego razu po wieczerzy podszedł do niej i jak gdyby nigdy nic, odgarnąwszy loki, dotknął palcami wiszącej w jej uchu perły, ona nawet nie drgnęła, nie poruszyła się, nie dała mu w twarz i oczywiście nie wzięła tego za pieszczotę, on przecież tylko sprawdzał rozmiar kolczyków, a kobieta mogła je sobie jeszcze ponosić, najdalej do wiosny, do tego czasu, kiedy znów ruszą w drogę i wszystko sobie zabiorą, a więc na razie, dopóki nie robiła głupot, te kolczyki mogły cieszyć jego oko, wszak nie ma co ukrywać – przyjemnie było mu siedzieć przy stole z wystrojoną, piękną kobietą i dziękując jej za to, nie pozwolił, żeby jeden z jego żołnierzy przetrącił kark jej białemu pieskowi, który szczekał piskliwie na jego ludzi, doprowadzając wszystkich do szaleństwa, szczekał, dopóki nie ochrypł, aż w końcu któryś żołnierz stracił cierpliwość; jednak nie – uznał łaskawie Ture Tibelius – niech ta mądra kobieta zatrzyma sobie to głupie stworzenie, skoro tak chce, na znak jego wdzięczności, i również na znak wdzięczności zamierzał ją pewnego wieczora odwiedzić w jej sypialni i być czułym i pełnym szacunku dla tej Anny Katariny, bo chyba tak właśnie miała na imię.
Anna Katarzyna zaś, odkąd Szwedzi zajęli dwór, prawie nie spała: za dnia wyczerpywało ją dawanie cichych, potajemnych wskazówek, jak chować zapasy przed wrogiem, i tu akurat, o dziwo, przydał się ten Kniukszta o lepkich rękach, bo co nieco już wcześniej ukradł i przechowywał w swoich kryjówkach, a na inne rzeczy też znajdował sposób, jak po cichu je wynieść; na samym początku Anna Katarzyna musiała powstrzymywać Jana Ankonta, gdyż Bękarcik – gorąca krew – odgrażał się nie na żarty, że zaczai się którejś nocy i zarąbie śpiącego wroga, i Anna Katarzyna wraz z Janem Żołnierzem prośbą i groźbą przekonali go, żeby tego nie robił i żeby w ogóle się we dworze nie pokazywał, bo krążą słuchy, że szwedzki król to wstrętny sodomita, znieprawiający swych co przystojniejszych żołnierzy, więc kto wie, może i wśród tych Szwedów w Milkontach są tacy, i lepiej żeby młody, piękny chłopiec zszedł im z oczu. A na starego kalekę bez ręki, Jana Żołnierza, Szwedzi nie zwracali uwagi, gdy przyjeżdżał na koniu stępem albo człapał z Ankont na piechotę, bez broni, z samym tylko kosturem, nikt zbytnio nie zachodził w głowę, skąd on się tu wziął, taki przecież nigdzie dalej nie dojdzie, nikomu nie zaszkodzi. I skąd ci Szwedzi mogli wiedzieć, że tak naprawdę Anna Katarzyna i Jan Żołnierz całymi dniami po cichu wymyślali sposoby, jak wezwać pomoc, a przede wszystkim – skąd. Wieśniacy – ani miejscowi, ani tym bardziej obcy – poratować ich nie mogli, wszystko na południe od Milkont zostało już splądrowane, ogołocone, leżało odłogiem, aż do samych Worni, a biskup tam też nie miał wojska, toteż obmyślali drogę na północ, do pierwszej czynnej jeszcze stanicy pocztowej albo posłańca, mogliby stamtąd przesłać wiadomość jaśnie panu do Birż, a on już by coś wymyślił. Wieczorami zaś Anna Katarzyna jak gdyby nigdy nic jadała ze swoim wrogiem, bo czuła, że on nie chce zabijać, raczej tylko spędzi tu zimę i będzie się żywił ich zapasami, więc pilnowała przede wszystkim tego, aby wyrządził jak najmniej szkód, i już pierwszego ranka pochowała wszystko, co wartościowe, a tak w ogóle widać było, że to człowiek dobrze urodzony, ona zaś jeszcze z czasów, gdy Szwedzi najeżdżali Wilno, pamiętała, że grabić, owszem, grabili, ale dla ludzi ze szlacheckiego stanu nawet na polu bitwy nie byli zbyt okrutni, bo przecież, tak czy siak, czy to wróg, czy przyjaciel, czy wojna, czy pokój, szlachta wszystkich narodów była jedną rodziną, braćmi i siostrami godnymi szacunku. I Anna Katarzyna obawiała się tylko jednego – żeby ten milczek nie skorzystał z należnego mu jako zdobywcy prawa do niej, choć dotąd zachowywał się przyzwoicie, aż do tamtego pechowego wieczora, kiedy ni z tego, ni z owego wstał, podszedł do niej i patrząc jej prosto w twarz, dotknął delikatnie kolczyka, a ona zdrętwiała ze strachu, nogi się pod nią ugięły, bo już nie miała wątpliwości – teraz tylko czekać, kiedy ją zgwałci.

 
Wesprzyj nas