“Czerwony notes”, szwedzka obyczajowa saga w stylu retro, to opowieść o samotnej starości i wspomnieniach barwnej przeszłości.


Czerwony notesDoris ma 96 lat i mieszka w Sztokholmie. Jej samotną codzienność ożywiają rzadkie wizyty gości, a przede wszystkim cotygodniowe rozmowy przez Skype’a z Jenny, ukochaną wnuczką mieszkającą w Stanach Zjednoczonych.

Kobieta zapełnia pustkę przeglądając zapiski w starym, czerwonym notesie, który przed laty otrzymała od ojca. Przez całe życie zapisywała w nim adresy i numery telefonów ludzi, których znała i kochała.

Te zapiski przypominają jej to, jak barwną miała przeszłość – pracowała jako gosposia w Szwecji, była modelką w Paryżu w latach 30., uciekła do Nowego Jorku w przededniu drugiej wojny światowej.

Czy te wspomnienia pomogą wnuczce Doris odkryć sekrety rodzinne? Czy Jenny, która sama miała trudne dzieciństwo, znajdzie w sobie siłę, aby z optymizmem spojrzeć w przyszłość? Jak potoczyły się losy Allana, miłości życia Doris? Czy rzeczywiście w życiu Doris nic się już nie wydarzy?

Sofia Lundberg
Czerwony notes
Przekład: Ewa Wojciechowska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 5 września 2018
 
 

Czerwony notes


1

Solniczka. Dozownik tabletek. Miseczka z pastylkami na ból gardła. Ciśnieniomierz w owalnym plastikowym etui. Lupa z zawiązaną na trzy supełki czerwoną koronkową wstążką, odciętą od świątecznej zasłony. Telefon komórkowy z dużą klawiaturą. Czerwony notes z adresami, w wytartej skórzanej oprawie i z pozaginanymi rogami, obnażającymi pożółkłe papierowe wnętrze. Doris starannie układa przedmioty pośrodku kuchennego stołu. Muszą leżeć równo. Na wymaglowanym błękitnym lnianym obrusie nie ma prawa być ani jednej zmarszczki.
Potem chwila oddechu. Doris wygląda przez okno na ulicę i patrzy na deszczową szarość. Na ludzi przemykających w pośpiechu, z parasolami lub bez nich. Na nagie drzewa. Na zalegającą na asfalcie mieszaninę błota i żwiru, przez którą woda szuka sobie ujścia, formując maleńkie strumyczki.
Widok wiewiórki przemykającej po gałęzi wywołuje w oczach Doris wesoły błysk. Doris pochyla się w przód, zbliża twarz do szyby i uważnie śledzi ruchy zwierzątka. Puszysty ogon wiewiórki porusza się w prawo i w lewo, w rytm zwinnych skoków swojej właścicielki. Po chwili wiewiórka zeskakuje na jezdnię, przemyka na drugą stronę i biegnie gdzieś w dal, ku nowym przygodom.
„Już pora na obiad” – myśli Doris, gładząc się po brzuchu. Sięga do stołu po lupę i drżącą ręką przybliża ją do złotego zegarka na nadgarstku. Cyfry wciąż są za małe i Doris musi się poddać. Splata dłonie na kolanach i zamyka oczy w oczekiwaniu na znajomy dźwięk z przedpokoju.
– Śpisz sobie, Doris?
Przenikliwy głos gwałtownie wyrywa ją z płytkiej drzemki. Czuje dłoń na ramieniu. Uśmiecha się na wpół przytomnie i kiwa głową pochylającej się nad nią młodej opiekunce.
– Musiałam przysnąć. – Głos więźnie w gardle i Doris musi odchrząknąć.
– Proszę, napij się wody. – Opiekunka podaje jej szklankę.
Doris wypija kilka łyków.
– Dziękuję… Przepraszam, ale zapomniałam, jak masz na imię. – Dziewczyna jest nowa. Poprzednia zrezygnowała z pracy, zdecydowała się na kontynuowanie nauki.
– Doris, przecież to ja, Ulrika. Jak się dzisiaj czujesz? – pyta dziewczyna, ale natychmiast odchodzi, jakby nie interesowała jej odpowiedź.
Ta zresztą nie pada.
Doris przygląda się energicznej krzątaninie Ulriki przy kuchennym blacie. Śledzi wzrokiem, jak dziewczyna zabiera ze stołu solniczkę, chowa ją do szafki z przyprawami i zostawia obrus cały pomarszczony.
– Żadnego dosalania potraw, przecież mówiłam – napomina podopieczną, wbijając w nią karcące spojrzenie.
Doris kiwa głową i wzdycha. Ulrika zrywa folię z plastikowej tacki z jedzeniem, wykłada jej zawartość na brązowy ceramiczny talerz. Kawałki ryby, ziemniaki, groszek i sos tworzą rozpaćkaną masę. Dziewczyna wstawia talerz do mikrofalówki, ustawia czas na dwie minuty. Urządzenie włącza się z cichym pomrukiem, po chwili po mieszkaniu rozchodzi się zapach ryby. Czekając, aż jedzenie się zagrzeje, Ulrika krząta się, grzebiąc w rzeczach Doris. Układa pocztę i gazety w nierówną kupkę, wyjmuje czyste naczynia ze zmywarki.
– Bardzo dzisiaj zimno? – Doris spogląda przez szybę na ciężką, mokrą szarość. Nie pamięta, kiedy ostatnio wychodziła z mieszkania. Chyba było wtedy lato. A może wiosna?
– Oj tak, brrr… czuć, że idzie zima. Ten deszcz czuć na twarzy jak opiłki lodu. Całe szczęście, że mam samochód i nie muszę biegać po ulicy. Na dodatek udało mi się znaleźć wolne miejsce pod samym wejściem na klatkę schodową. Ale jeśli chodzi o parkowanie, u mnie na przedmieściu jest o niebo lepiej. Tutaj, w mieście, to istny dramat, chociaż czasem człowiek ma szczęście. – Słowa wylewają się z ust Ulriki nieprzerwanym strumieniem, lecz w końcu cichną i dziewczyna zaczyna nucić pod nosem.
Doris rozpoznaje ten przebój, słyszała go w radiu. Opiekunka wciąż krąży po mieszkaniu. Odkurza w sypialni. Słychać, jak przestawia ręcznie malowaną wazę, o którą Doris tak bardzo się boi.
Po chwili wraca do kuchni, z przerzuconą przez ramię sukienką. To ta bordowa, wełniana, ze zmechaconymi rękawami. Z obrębienia na dole zwisa długa nitka, Doris próbowała ją oberwać ostatnim razem, kiedy miała ją na sobie, ale ból pleców nie pozwolił jej sięgnąć poniżej kolan. Teraz wyciąga rękę do luźnej nitki, ale ta wymyka się jej z dłoni, kiedy Ulrika robi nagły zwrot i wiesza sukienkę na oparciu krzesła. Zaraz po tym podchodzi do Doris, zaczyna rozpinać guziki jej podomki. Zdejmuje ją z niej powoli, rękaw po rękawie, a Doris pojękuje cichutko. Ból promieniuje z dołu pleców do ramion. Nieprzerwanie, dniem i nocą. Przypomina jej o starzejącym się ciele.
– Teraz musisz wstać – mówi Ulrika. – Podniosę cię na trzy, okej? – Dziewczyna obejmuje ją ramieniem, odlicza, pomaga Doris stanąć na nogach, zdejmuje z niej podomkę. Doris stoi teraz na środku kuchni, w świetle dnia, prawie naga, tylko w samej bieliźnie. Ją też trzeba zmienić. Osłania piersi przedramieniem, kiedy Ulrika rozpina jej stanik. Zwiotczałe piersi opadają.
– Oj, zimno ci, biedactwo! – zauważa Ulrika. – Chodź, przejdziemy do łazienki.
Bierze Doris za rękę i prowadzi ją małymi kroczkami. Doris czuje, jak piersi kołyszą się bezwładnie przy każdym ruchu, i dociska przedramię, żeby je unieruchomić. W łazience z ogrzewaniem podłogowym jest cieplej. Zrzuca kapcie i kładzie stopy na przyjemnej w dotyku, cieplutkiej powierzchni.
– No dobrze, teraz włożymy sukienkę – mówi Ulrika. – Ręce do góry.
Doris wykonuje polecenie, choć jest w stanie unieść ręce tylko do wysokości piersi. Ulrika walczy przez chwilę ze splątanym materiałem, ale w końcu wkłada Doris sukienkę przez głowę. Uśmiecha się, kiedy twarz staruszki wyłania się spod fałdów tkaniny.
– Spójrz, jaki śliczny kolor – mówi do niej. – Ładnie ci w nim. Chcesz trochę szminki na usta? A może trochę różu na policzki?
Kosmetyki stoją na szafce obok umywalki. Ulrika sięga po szminkę, ale Doris kręci głową i się odsuwa.
– Co z jedzeniem? – pyta Doris, kiedy wracają do kuchni.
– Jedzenie! Ojej, ale ze mnie gapa. Całkiem o nim zapomniałam. Musimy podgrzać jeszcze raz.
Ulrika podchodzi do mikrofalówki, otwiera drzwiczki i zagląda do środka, a zaraz po tym zamyka je z trzaskiem i nastawia grzanie jeszcze na minutę. Potem nalewa do szklanki napoju z brusznic i razem z talerzem stawia ją na stole przed Doris. Staruszka marszczy nos na widok brejowatego dania, lecz głód skłania ją do sięgnięcia po widelec.
Ulrika siada naprzeciwko niej z kubkiem w dłoni. Wzięła ten ręcznie malowany, w różowe róże. Ten, którego Doris nigdy nie używa z obawy, że mógłby się stłuc.
– Kawa to złoto dnia codziennego, prawda? – Ulrika się uśmiecha. – Nie jest tak, Doris?
Doris potakuje, nie spuszczając z oczu kubka.
„Tylko go nie upuść” – myśli.
– Pojadłaś sobie? – pyta Ulrika po chwili milczenia.
Doris znów potakuje. Dziewczyna wstaje, zabiera talerz. Wraca do stołu z drugim kubkiem parującej kawy. Ten jest granatowy, z zakładów ceramicznych w Höganäs.
– Proszę – mówi opiekunka, podając go Doris. – Teraz sobie trochę odsapniemy. – Uśmiecha się i siada na swoim miejscu. – Co za pogoda – dodaje. – W kółko ten deszcz i deszcz. Chyba już nigdy nie przestanie padać.
Doris już ma coś powiedzieć, ale Ulrika nie milknie.
– Zastanawiam się, czy dałam małemu zapasową parę rajstop do przedszkola – mruczy pod nosem. – Maluchy na pewno dzisiaj przemokną. Ale może panie mają tam jakiś zapas na wszelki wypadek. Inaczej będę prowadziła do domu zasmarkanego, bosego dzieciaka. Zawsze się człowiek o nie niepokoi. Ale pewnie wiesz, jak to jest, prawda? Ile masz dzieci?
Doris kręci głową.
– Ojej, nie masz? Biedactwo, nie ma cię kto odwiedzać. Nie miałaś męża?
Bezpośredniość opiekunki zaskakuje Doris. One zwykle takie nie są. A przynajmniej nie walą tak prosto z mostu.
– Ale przyjaciół jakichś na pewno masz. Przychodzą tu czasem? W każdym razie ten tutaj jest grubaśny. – Ulrika pokazuje palcem na czerwony notatnik.
Doris nie odpowiada. Zerka na zdjęcie Jenny wiszące w przedpokoju, na które opiekunka nigdy nie zwraca uwagi. Jenny jest tak daleko, a jednocześnie tak blisko, zawsze obecna w myślach Doris.
– No dobrze… – mruczy pod nosem Ulrika. – Muszę już lecieć. Porozmawiamy następnym razem.
Podrywa się z krzesła, wkłada kubki do zmywarki, nawet ten ręcznie malowany. Potem pobieżnie przeciera ścierką blat, włącza zmywarkę i zanim Doris zdąży się zorientować, dziewczyny już nie ma. Doris widzi przez okno, jak na ulicy Ulrika wkłada kurtkę i po chwili wsiada do małego czerwonego autka z logotypem gminy na drzwiach. Doris podchodzi małymi kroczkami do zmywarki, przerywa program, wyjmuje ręcznie malowany kubek i myje go starannie pod bieżącą wodą. Potem wkłada go do szafki, głęboko, za talerzyki deserowe. Zagląda do środka z każdej strony. Nie widać go. Jest bezpieczny. Zadowolona z siebie, siada przy stole i wygładza dłonią obrus. Porządkuje rzeczy. Dozownik tabletek, pastylki na ból gardła, ciśnieniomierz w owalnym plastikowym etui, lupa i telefon. Wszystko wraca na swoje miejsce. Kiedy Doris sięga po czerwony notatnik, jej dłoń zatrzymuje się na dłuższą chwilę. Dawno go nie otwierała. Po krótkim namyśle zagląda do środka, patrzy na listę imion i nazwisk na pierwszej stronie. Wszystkie są przekreślone, a przy wielu widnieje dopisek na marginesie. Tylko jedno słowo. ZMARŁA lub ZMARŁ.

Czerwony notatnik

A. Alm, Eric

Człowiek styka się w życiu z tyloma imionami. Pomyślałaś o tym, Jenny? Wszystkie te imiona przychodzą i odchodzą. Niektóre rozrywają nam serce i wywołują łzy. Zostają naszymi kochankami albo wrogami. Czasem przeglądam swój czerwony notes. Jest jak mapa całego mojego życia. Przepiszę go specjalnie dla ciebie. Żebyś ty, jako jedyna, która o mnie pamięta, poznała również moje życie. To będzie mój testament. Powierzę ci swoje wspomnienia. To najcenniejsze, co mam.

Był rok 1928. Nadszedł dzień moich urodzin. Kończyłam dziesięć lat. Kiedy tylko otrzymałam pakunek, wiedziałam natychmiast, że jest w nim coś ważnego. Domyśliłam się tego po błysku w spojrzeniu taty. Jego oczy były ciemne. Zwykle pochłonięte innymi sprawami, tym razem czekały na moją reakcję. Prezent opakowano w elegancki, cienki papier. Musnęłam go delikatnie palcami. Był gładziuteńki, choć dało się wyczuć drobniutki wzorek. Pakunek miał też wstążkę – grubą, z czerwonego jedwabiu. To był najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
– Otwórz, no otwórz! – Agnes, moja młodsza siostra, pochylała się niecierpliwie nad stołem. Jak zwykle podpierała się łokciami, za co mama zawsze ją karciła.
– No właśnie, otwórz! – dołączył do niej też już zniecierpliwiony tata.
Przesunęłam jeszcze kciukiem po wstążce, a potem wreszcie chwyciłam jej końce palcami obu dłoni i rozwiązałam kokardę. Kiedy rozwinęłam papier, ujrzałam notes na adresy oprawiony w błyszczącą czerwoną skórę. Wciąż ostro pachniała jakimś barwnikiem.
– Będziesz w nim zbierała swoich przyjaciół – powiedział tata z uśmiechem. – Wszystkich, których spotkasz na swojej drodze, we wszystkich ciekawych miejscach, jakie odwiedzisz. Żebyś o nikim nie zapomniała.
Wyjął notes z mojej dłoni i go otworzył. Pod A zapisał już swoje nazwisko. Eric Alm. Dodał też adres i telefon do warsztatu. Właśnie mu go tam podłączono i tata był z tego bardzo dumny. W domu nie mieliśmy jeszcze telefonu.
Tata był wielkim mężczyzną, ale nie w sensie fizycznym. Bynajmniej. Myślami nigdy nie był z nami w domu, one zdawały się krążyć po całym świecie, uciekać do nieznanych miejsc. Czasem miałam wrażenie, że on wcale nie chce z nami być. Nie odpowiadała mu zwyczajność i codzienność. Pragnął wiedzy i zapełniał dom książkami. Nie mówił wiele, nawet do mamy. Zwykle siedział w fotelu z nosem utkwionym w jednej ze swoich książek. Czasem wdrapywałam mu się na kolana. Nie protestował, ale spychał mnie delikatnie na bok, żebym nie zasłaniała liter i ilustracji, które pochłaniały jego uwagę. Pachniał słodko drzewnym pyłem, zawsze osiadłym na jego włosach, przez co tata wydawał się siwy. Skórę na dłoniach miał szorstką i popękaną, mimo że każdego wieczoru wcierał w nią wazelinę i spał w cienkich, białych rękawiczkach.
A moje dłonie? Wtedy zarzucałam mu je na szyję i delikatnie ściskałam. Kiedy czytał, zatapialiśmy się we własnym małym świecie. Towarzyszyłam jego myślom w dalekich wyprawach, biegnąc za nimi w rytmie przewracanych stron. On czytał o innych światach i obcych kulturach, a potem wbijał szpilki w dużą mapę świata, którą przymocował do ściany gwoździami. Zupełnie jakby odwiedził wszystkie te odległe kraje. Pewnego dnia oznajmił, że wyjedzie w świat, i obok szpilek poprzyczepiał cyfry. Miały oznaczać, które miejsca chciałby odwiedzić w pierwszej kolejności, a które w drugiej. Może powinien był zostać odkrywcą?
Pewnie tak by się stało, gdyby nie warsztat dziadka. Tata go odziedziczył i miał obowiązek się nim zająć. Po śmierci dziadka przyjął ucznia i przekazywał mu swoją wiedzę o tym ciemnym pomieszczeniu zastawionym stertami desek, przesiąkniętym zapachem terpentyny. Chodził tam sumiennie każdego ranka. Nam, dzieciom, zwykle pozwalano tylko stać w wejściu i patrzeć. Przed budynkiem warsztatu rosły krzewy białych róż, inne wspinały się po jego ciemnych drewnianych ścianach. Kiedy płatki kwiatów opadały, zbierałyśmy je do miseczek wypełnionych wodą. To były nasze perfumy, którymi spryskiwałyśmy sobie szyje.
Pamiętam widok nieukończonych stołów i krzeseł, ustawionych w wysokie piramidy. Wszędzie był drzewny pył i trociny, a na ścianach warsztatu wisiały narzędzia: dłuta, piły, nożyki stolarskie i młotki. Każdy przedmiot miał wyznaczone miejsce. A tata ze swojego stanowiska przy warsztacie widział wszystko. Stał tam z ołówkiem zatkniętym za ucho i w grubym, popękanym skórzanym fartuchu. Pracował zawsze do zmroku. Latem i zimą. Potem wracał do domu. Do swojego fotela.
Tata. Jego dusza jest tutaj ze mną. Pod stertą gazet, w krześle, które sam zrobił, w miękkim siedzisku uszytym przez mamę. Marzył o dalekich podróżach, a ślad po nim pozostał tylko w czterech ścianach naszego domu. Jego meble były niczym pomniki stolarskiego rzemiosła – fotel bujany, zrobiony specjalnie dla mamy, miał kunsztowne, pieczołowicie dopieszczone zdobienia. Tata wycinał je ręcznie małym nożykiem. I regał, na którym wciąż stoją niektóre jego książki. Mój tata.

 
Wesprzyj nas