“Królowa cukru” to epicka i poruszająca opowieść o współczesnych Stanach Zjednoczonych – wielkich marzeniach, poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi i wciąż aktualnych problemach nietolerancji oraz wykluczenia.


Królowa cukruPrzyzwyczajona do blichtru Los Angeles czarnoskóra Charley Bordelon otrzymuje niecodzienny spadek – plantację trzciny cukrowej. Nie może jej odstąpić ani sprzedać, co jasno zostało sprecyzowane w testamencie zmarłego ojca. Stawia więc wszystko na jedną kartę i przeprowadza się z 11-letnią córką na Południe, do dawnego domu swojej babci Miss Honey.

Czy dziewczyna z wielkiego miasta zdoła poprowadzić z sukcesem wielkie gospodarstwo? Czy w zaściankowej społeczności Luizjany Charley znajdzie sojuszników i przyjaciół?

Niezwykły talent literacki debiutantki Natalie Baszille, wyraziste i silne postaci kobiece, sugestywnie ukazane relacje i konflikty rodzinne oraz uprzedzenia i podziały rasowe, których Południe nie wyzbyło się do dzisiaj, sprawiły, że “Królowa cukru” podbiła serce głównej orędowniczki równouprawnienia, Oprah Winfrey. Amerykańska gwiazda ujrzała w powieści Baszile doskonały materiał na film i w ciągu niespełna dwóch lat od premiery książki wyprodukowała cieszący się w Stanach niesłabnącą popularnością serial pod tym samym tytułem.

***

Obyczajowa powieść, pełna detali z życia Południa Stanów wciąga jak bagna Luizjany.
Jerzy Doroszkiewicz, „Kurier Poranny”

“Królowa cukru” jest doświadczeniem zmysłowym, żywym obrazem, który Baszile odmalowuje z niezwykłą umiejętnością, subtelnie i odważnie zarazem. To jasne i zachęcające przypomnienie, że czasami możesz wrócić do domu.
Oprah Winfrey, „O, The Oprah Magazine”

“Królowa cukru” to imponujący debiut utalentowanej pisarki i fascynujące spojrzenie na współczesne Południe.
„Washington Independent Review of Books”

Natalie Baszile
Królowa cukru
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 19 września 2018
 
 

Królowa cukru


Czerwiec

1

Minęły trzy dni, odkąd Charley Bordelon i jej jedenastoletnia córka Micah na zawsze zamknęły za sobą drzwi wynajmowanego bungalowu w stylu hiszpańskim, pokrytego spękaną dachówką i wodospadem różowej bugenwilli, i opuściły Los Angeles. Stare volvo z popsutą klimatyzacją ruszyło na łysych oponach czarną wstęgą autostrady okalającą skraj Parku Narodowego Joshua Tree, gdzie suchy wiatr dął w twarze, a potem wcinającą się w pustynię Mojave. Pokonały Arizonę i Nowy Meksyk, a w końcu także teksaskie prerie.
Dwadzieścia cztery godziny temu przekroczyły granicę Luizjany, gdzie pola bawełny i ryżu ciągnęły się w formie kraciastego wzoru bujnej zieleni i brązu aż po widnokrąg, a kilkaset kilometrów dalej ustępowały tropikalnym pejzażom z trzciną cukrową.
Nadszedł ranek, ich pierwszy dzień w parafii Saint Josephine. Odkąd zjechały ze Starego Hiszpańskiego Szlaku, nie minęły ani jednego domu czy choćby samochodu, a droga biegnąca przez zalewisko Teche prowadziła coraz dalej od miasteczka w głąb wiejskich terenów. Charley, która dzień wcześniej po raz pierwszy zobaczyła na własne oczy trzcinę cukrową, pomyślała, że należy jednak ufać intuicji. „Weź mapę” — szeptał jej wewnętrzny głos. Powinna go była posłuchać, bo wtedy już dawno dotarłyby do celu. Zamiast tego posłuchała swojej babci, Miss Honey, z którą miały zamieszkać razem z Micah. „Zostaw to” — powiedziała Miss Honey, gdy Charley rozłożyła mapę na stole przy śniadaniu. „Wiem, jak tam trafić, wezmę tylko torebkę”. Teraz błądziły bezradnie — Charley, Micah i Miss Honey — jak trzy ślepe idiotki po ziemiach południowej Luizjany, skręcając w kolejną wyboistą drożynę, która kończyła się nagle w trawiastym rowie, więc trzeba było wybrać następną, podczas gdy słońce przygrzewało coraz mocniej, a powietrze stawało się lepkie. Traciły cenny czas, szukając upragnionego zjazdu, który prowadził na pola będące własnością Charley. Odziedziczyła osiemset akrów trzciny cukrowej po ojcu, Erneście. Ostatnie dziesięć miesięcy przesiedziała nad taką ilością zdjęć lotniczych i map geodezyjnych, że straciła rachubę, podpisywała dokumenty i wykonywała niezliczone telefony. Na odległość ustaliła tyle, ile się dało. Niemal od roku myślała wyłącznie o gruntach, które znajdowały się gdzieś w pobliżu. Musiała przygotować ziemię na październikowe zbiory. Boże, dopomóż, pomyślała.
Była za piętnaście dziewiąta. O dziewiątej miała się spotkać z Wayne’em Frasierem. Poczuła mdłości, popijając kawę marki Community Coffee o gorzkiej nucie cykorii. Może to przez kawę, a może przez co innego, pomyślała, przypominając sobie przestrogę matki: „Taka mieszczucha jak ty nie powinna się ważyć na podobne szaleństwo”. Wtedy stwierdziła stanowczo, że matka nie ma racji, ale teraz nie była już tego taka pewna. Przez całe życie odległości mierzyła zjazdami z autostrady, o hektarach i kilometrach ledwo słyszała, wagę określała w kilogramach, nigdy w tonach ani buszlach. Pora zbiorów oznaczała dla niej wyłącznie zrywanie cytryn, które zwisały ciężko z drzew przy płocie w ogródku. Jedyna ziemia, z jaką miała do czynienia, przyjeżdżała w workach ze sklepu ogrodniczego. Charley westchnęła ciężko. Wiejskiej dziewczynie wystarczyłoby rozejrzeć się po okolicy, żeby się zorientować, która z tych zapomnianych przez Boga dróg prowadzi na pola. Ale Charley nie była wiejską dziewczyną. W żadnym razie.
Odwróciła twarz do okna i poczuła lekki wietrzyk niosący ze sobą woń Luizjany: zapach czerwonej gliny, szczypiący jak aromat pieprzu kajeńskiego i stęchły jak kompost, a głębiej ledwo wyczuwalna nuta pleśni i wód zatoki.
Patrzyła z zadziwieniem na krajobraz, który tak bardzo różnił się od krajobrazu Kalifornii, od autostrady numer 5 biegnącej z Los Angeles do San Francisco, z niezliczonymi kilometrami drzew migdałowych i pistacjowych, z ciągnącymi się po horyzont gajami pomarańczowymi, których kwiecie nasycało poranne powietrze zapachem wczesnej wiosny, wśród hektarów falujących winorośli, upraw pomidorowych, pól bawełny i, oczywiście, bezmiernych smrodliwych krowich pastwisk. Nad tym wszystkim wznosił się poszarpany kontur Sierra Nevada, wielka obietnica na tle nieba. Przypominała sobie Los Angeles: samochody, smog, rozrastające się dzielnice, a dalej ciągnące się bez końca wybrzeże i niezmierzone wody Pacyfiku, niebywale piękne w miodowym świetle kalifornijskiego popołudnia. Teraz ogrom oceanu zastępowało morze trzciny cukrowej, łodyg sięgających do pasa i szmaragdowych liści, spomiędzy których wyzierała spulchniona ziemia. Trzcina. Trzcina jak okiem sięgnąć.
Charley zerknęła na siedzącą obok Miss Honey, która miała na sobie poliestrową sukienkę w kolorze margaryny, spiętą paskiem wysoko na brzuchu, pomarańczowe podkolanówki zrolowane jak obwarzanki aż po kostki i białe ortopedyczne sandały, a w dłoniach ściskała torebkę z białej skóry. Chciała ją zapytać, czy są już niedaleko, ale przypomniała sobie, jaką burę dostała poprzedniego dnia, gdy spóźniła się trzy godziny.
„No, nareszcie. Miałyście być na dwunastą” — powiedziała Miss Honey, stojąc na stopniach werandy. „Już myślałam, że się wam odwidziało”. Zamachnęła się fioletową packą na muchy jak pejczem i napomniała Charley, że powinna się strzyc inaczej. „Miałaś piękne długie włosy. Ładne włosy. Teraz wyglądasz jak chłop”.
Mijały kolejne minuty. Kawałek od drogi stała niszczejąca wiejska chata, a w oddali majaczyło skupisko drewnianych baraków, które wyglądały dziwnie znajomo. Charley podejrzewała, że jeżdżą w kółko.
— Przepraszam, czy jesteś pewna, że nie pomyliłyśmy drogi?
— Najzupełniej — odparła Miss Honey. — Skoro według tego tam Frasiera twoje pole znajduje się przy Starym Hiszpańskim Szlaku, to jedziemy dobrze. Indianie korzystali z tej drogi.
Do tej pory Micah bawiła się przedpotopowym polaroidem, który dostała od Miss Honey, ale teraz nachyliła się do przodu i klepnęła ją w ramię.
— Nie mówi się „Indianie”, tylko „rdzenni Amerykanie”. „Indianin” to obraźliwe słowo.
— Co ty nie powiesz — mruknęła Miss Honey, patrząc przed siebie. — Znasz jakichś Indian?
— Rdzennych Amerykanów — poprawiła Micah. — Indie leżą gdzie indziej.
Miss Honey roześmiała się głośno, ale Charley nie usłyszała w tym śmiechu ani radości, ani rozbawienia.
— Rdzenni Amerykanie, których ja znam, to wolą, jak się na nich mówi „Indianie”. — Miss Honey okręciła sobie pasek od torebki na palcu. — W lesie za moim domem mieszka ich cała zgraja. — Spojrzała na Charley. — Zbudowali w Charenton wielkie kasyno z meksykańską knajpą i wytworną restauracją. W nocy jest aż jasno od świateł.
Charley kiwnęła głową i już chciała powiedzieć, że kiedyś wybiorą się tam, żeby zagrać, wrzucić trochę drobnych do automatów albo spróbować szczęścia w blackjacku, ale Miss Honey dodała:
— Jak dla mnie, to tam same hieny i grzesznicy.
Jechały dalej w milczeniu.
Po polu toczył się ciągnik, za którym gęsiego wytrwale dreptali robotnicy. Z przodu, ponad łanami trzciny, widać było pozostałości starej cukrowni — kominy z cegły, pordzewiały ryflowany siding, okna pokryte kurzem.
Miss Honey otarła szyję zmiętą chusteczką higieniczną i przygładziła siwe włosy skręcone w sprężynki.
— Nie idzie wyrobić bez klimatyzacji.
Charley znów pokiwała głową i w myślach dodała przegląd auta do listy spraw, którymi zamierzała się zająć, gdy tylko wrócą do domu Miss Honey i wreszcie będą mogły się wypakować.
— Kochanie, podaj mi colę z chłodziarki. — Miss Honey uniosła otwartą dłoń na wysokość ramienia. Charley doskonale znała ten gest; jej ojciec podnosił rękę w ten sam sposób, zginając palce do środka, jakby trzymał piłkę. „Podaj mi jajko na twardo” — mówił podczas ich długich podróży do Saint Josephine, gdy była małą dziewczynką, albo: „Sięgnij no do chłodziarki i daj trochę ciastek”, a ona szperała, aż wreszcie z radością wręczała tacie to, o co prosił.
Micah podała butelkę coli nad oparciem, Miss Honey odkręciła nakrętkę, po czym sięgnęła do torebki po małą kwadratową saszetkę, rozdarła ją i wsypała proszek w kolorze mąki kukurydzianej do butelki. Zakręciła nią, aż sycząca pianka urosła pod korek.
— Co to? — spytała Micah.
Miss Honey pociągnęła z butelki.
— Stanback. Biorę to na migreny.
Charley nie znała się na chemii, ale biorąc pod uwagę skład coli — woda, syrop kukurydziany i zdrowa dawka kofeiny — w połączeniu ze stanbackiem, zawierającym aspirynę, cukier dla zabicia goryczy i jakąś lekką odmianę amfetaminy, żeby poczuć dodatkowego kopa, musiała to być mocno odurzająca mieszanka. Widziała kątem oka, jak Miss Honey powoli sączy miksturę, przymykając powieki, oparta wygodnie potylicą o zagłówek, i przyszło jej do głowy, że być może babcia jest trochę uzależniona.
Micah wsunęła się między fotele.
— Mogę spróbować?
— Ani mi się waż — warknęła Charley, a córka i babcia spojrzały na nią, jakby rzuciła wiązankę najgorszych przekleństw. — Bo wiesz… to jest lekarstwo Miss Honey. Jak chce ci się pić, to w chłodziarce jest woda.
— Bóg jeden wie, po co twój ojciec kupił ziemię w takim miejscu — rzekła po chwili Miss Honey. — Jak chciał mieć interes, mógł sobie znaleźć coś w mieście. Russell Monroe przez dwa lata sprzedawał zakład fryzjerski. W końcu oddał za bezcen. Słyszałam też, że jakiś bogaty biały z Nowego Orleanu kupił budynek przy Main Street, tam gdzie był bank. Mają tam zrobić bombowy hotel. — Machnęła lekceważąco ręką w stronę okna. — Tutaj sama gołota.
Charley poczuła, że wilgotna bluzka lepi się jej do krzyża. Zastanawiała się, czy opowiedzieć Miss Honey, jak dzień wcześniej, kiedy tylko przekroczyły granice gminy, w lusterku wstecznym zobaczyła pick-upa, który nadjechał z dużą prędkością, przykleił się do zderzaka jej volvo, a potem zrównał się z nimi.
„Nie patrz” — powiedziała do córki, choć sama nie mogła się powstrzymać. Na miejscu pasażera siedział biały chłopak w czapce włożonej daszkiem do tyłu; gapił się na nią przez kilka długich sekund, zajrzał im do samochodu, a potem powiedział coś do kierowcy, który wychylił się zza niego. Charley popatrzyła z powrotem na drogę, pick-up jednak wciąż podążał równo z nimi, choć jechał pod prąd. Wstrzymała oddech. Ręce jej drżały. Wreszcie pick-up wystrzelił do przodu, zarzucił tyłem tuż przed maską volvo, a ona przez całą wieczność wpatrywała się w litery na tyle i kalkomanię przedstawiającą dwie sylwetki nagich kobiet na błotnikach. Zsunęła stopę z hamulca i wyprostowała plecy. Pick-up pomknął do przodu i po chwili zniknął, błyskając światłami stopu za zakrętem. Ciężko było stwierdzić, czy coś im groziło, ale Charley zaczęła się zastanawiać, co strzeliło ojcu do głowy, że zostawił jej pole trzciny na zadupiu południowej Luizjany.
— Nigdy nie wiadomo, dlaczego ludzie robią to, co robią — powiedziała teraz na tyle głośno, żeby Micah też słyszała. — Trzeba tylko wierzyć, że mają dobre intencje.
Potem powtórzyła słowa, które wypowiadała raz po raz od dziesięciu miesięcy i które stały się jej mantrą:
— Myślę, że ta przeprowadzka dobrze nam zrobi. To nowa przygoda. Nowy początek. — Mówiąc to, próbowała przekonać nie tylko córkę, ale też samą siebie. Po prostu potrzebowała tej ziemi. Nadarzyła się okazja, na którą długo czekała. Do tej pory życie nie układało się tak, jak sobie wymarzyła. Uczyła plastyki dzieci z biedniejszych dzielnic; kochała tę pracę, ale ledwie starczało jej na rachunki, a całą resztę pochłaniały piętrzące się raty studenckich pożyczek. Jeździła samochodem, który już dawno powinien trafić na szrot, mieszkała w wynajętym domu. Była trzydziestoczteroletnią wdową i być może okropną matką. Potrzebowała tej ziemi, gdziekolwiek leżała. Charley musiała dostać drugą szansę. Musiała wziąć rozbieg, poczuć świeżą energię.
— Myślę sobie… — Miss Honey znów otarła szyję zmiętoszoną chusteczką. — Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumiały, bo cieszę się, że znowu jesteśmy razem, za długo już czekałam. Ale czasem człowiekowi się wydaje, że ma przed sobą piękną przygodę, a pakuje się w katastrofę.
— Jaką katastrofę? — spytała Micah. — Stanie się coś złego?
— Tak się tylko mówi — uspokoiła ją Charley, postanawiając nie wspominać o pick-upie i o tym, że od tamtej pory za każdym razem, gdy w lusterku wstecznym pojawiał się inny samochód, zjeżdżała na pobocze.
Jechały utwardzoną drogą przechodzącą w polną drożynę, o ile można w ten sposób określić pas wydeptanej ziemi poorany głębokimi koleinami, pomiędzy którymi rosła trawa. Na poboczu stał pochyły palik z wyrytą literą „L”.
Charley poczuła narastającą ekscytację, ciepłe mrowienie rozchodzące się po ramionach i lędźwiach, od którego zakręciło jej się lekko w głowie.
— To tutaj.
Volvo ciągnęło za sobą tuman kurzu aż do krańca drogi, która urywała się przed ścianą drzew. Po lewej stronie stał wysoki, nieprzebyty las, a po prawej rozciągała się pusta przestrzeń. Charley poczuła szybsze bicie serca na myśl o tym, co zapewne znajdowało się dalej: uprawne pola tak soczyście zielone, że od samego patrzenia zapierało dech w piersiach. Ojciec wytyczył dla niej szlak, a ona właśnie stanęła na jego początku.
Zatrzymała samochód i wszystkie trzy wysiadły na spierzchniętą ziemię.
— Cholerka! — zawołała Micah. — Ale wielkie!
Pstryknęła zdjęcie starym polaroidem, po czym cisnęła badyl w gęstwinę chwastów i pnączy wijących się po ziemi.
— Mój Boże — szepnęła Charley. — To niemożliwe.
W oddali, na przestrzeni, która mogłaby pomieścić dziesięć miejskich skrzyżowań, sterczały z ziemi łodygi cukrowca. Pochylone na wszystkie strony liście z braku wody przybrały niezdrowy jasnozielony odcień i zżółkły na spalonych słońcem brzegach. Splątane trawy i chwasty wiły się gęsto między skibami poprzecinanymi groteskowym wzorem śladów po oponach. Nawet dla niewprawnego oka Charley było jasne, że nikt nie doglądał tej plantacji od miesięcy. Gdzie starannie wyrównane skiby i bujna trzcina sięgająca do ramion? Gdzie żyzna gleba, czarna i wilgotna jak mielona kawa? Charley patrzyła na pole, które w świetle przebijającym się przez chmury szare niczym asfalt powinno wyglądać tak samo jak setki hektarów bujnej trzciny mijanych po drodze, a jednak przedstawiało sobą zupełnie inny widok.
— A ten cały Frasier nie miał się aby zajmować ziemią? — spytała Miss Honey, osłaniając oczy przed słońcem.
— Miał — odparła Charley, obracając bezwiednie pierścionek zaręczynowy na palcu. — Ostatnio mówił coś przez telefon o wymianie paska w ciągniku.
— To chyba będzie się musiał gęsto tłumaczyć.
Charley spojrzała na zegarek. Dotarły na miejsce pięć minut po czasie.
— Myślisz, że już tu był i sobie pojechał?
— A skąd ja mam wiedzieć? — spytała Miss Honey. — W życiu go na oczy nie widziałam.
— Wiem już, gdzie dać krowy — powiedziała Micah, rozglądając się po okolicy przez wizjer aparatu. — O tam, przy tych drzewach.
— To nie jest pole dla krów.
— Ale nie możemy mieć pola bez krów. Może chociaż kozy?
— Kóz też nie.
— To co tu będziemy trzymać?
Charley zerknęła ponownie na zegarek i ścisnęła się za nasadę nosa.
— Kochanie, przejdź się i zrób parę zdjęć.
Po niebie sunęły chmury puszyste jak tłuczone ziemniaki. Jakiś owad przypominający bzyga dokazywał głośno w kwitnącej winorośli w falach skwaru bijącego z rozgrzanej ziemi.
— Stopy mi puchną — oznajmiła Miss Honey. — Zaczekam w samochodzie.

Tuż przed dziesiątą na horyzoncie pojawił się stary ford F-150 z hasłem „Jezus jedzie ze mną” wypisanym na tablicy rejestracyjnej, ciągnący za sobą długi ogon kurzu nad drogą. Z otwartego okna sączył się łagodny głos George’a Straita. Za kierownicą siedział biały mężczyzna.
— Bogu dzięki. — Charley zamachała ręką na powitanie. Wyobrażała sobie, że Frasier jest starszy, że jest mężczyzną po sześćdziesiątce, o przysadzistej sylwetce drwala, że paraduje we wzorzystych kowbojkach i kowbojskim kapeluszu z liściem cukrowca przeplecionym przez otok. Jednak facet, który wysiadł z pick-upa, był o wiele młodszy. Lata ciężkiej fizycznej pracy wypaliły ostatnie gramy tłuszczu z jego ciała. Miał NASCAR-ową bluzę z wizerunkiem Dale’a Earnhardta i mokre kasztanowe włosy pozłocone blaskiem słońca.
Wyszła mu na spotkanie.
— Pan Frasier? — spytała.
— Dzień dobry pani — odezwał się beznamiętnym głosem, który do tej pory słyszała tylko przez telefon. — Przepraszam za spóźnienie, był jakiś wypadek po drodze.
— Nie ma problemu, nic się nie stało. — Charley wyciągnęła rękę. — Cieszę się, że wreszcie mogę pana poznać. To znaczy spotkać się na żywo.
— Wzajemnie — odparł i mocno uścisnął jej dłoń. Po czym zamilkł.
— Długo czekałam na ten dzień — wyznała, rozglądając się po rozległym terenie. — Wreszcie mogę zobaczyć to wszystko na własne oczy. Przyjechałabym wcześniej, ale musiałam zaczekać, aż córka skończy szkołę. Ale już jestem i mogę brać się do roboty. — Czekała, aż Frasier coś odpowie, ten jednak milczał uparcie, więc brnęła dalej, czując się coraz bardziej nieswojo. — Wiem, że już mi pan mówił, ile pracy trzeba w to wszystko włożyć, ale mam jeszcze kilka pytań. Po pierwsze, tylko proszę mnie źle nie zrozumieć, patrzę na te pola i… no wie pan, nie wyglądają tak, jak sobie wyobrażałam.
„Nie wyglądają tak, jak powinny”.
— No ta. — Wetknął palce w szlufki spodni. Wydawał się uosobieniem Grand Ole Opry z Nashville. Plus jim beam prosto z gwinta.
— Nie mówię, że się pan obija — ciągnęła Charley — chodzi tylko o to, że w drodze do miasta mijałam inne pola, uporządkowane i zadbane, i pomyślałam…
— Że u pani też wygląda nieco lepiej?
— Tak, owszem. Proszę nie myśleć, że krytykuję…
— Pani Bordelon. — Frasier spojrzał na nią zbolałym wzrokiem, a potem wyprostował się, jakby długo ćwiczył to, co miał zaraz powiedzieć. — Nie będę u pani pracował.
— Słucham?
— Wziąłem inną fuchę.
— Że co?
Zamilkł. Wbił spojrzenie w ziemię, a potem przeniósł je na pola.

 
Wesprzyj nas