Nigdy nie jest za późno na wolność! Głośna powieść “Żona”, która stała się podstawą filmu wyreżyserowanego przez Björna Rungego, z Glenn Close i Jonathanem Pryce’em w rolach głównych.


ŻonaKiedy kariera literacka Joego Castlemana sięga szczytu, jego małżeństwo zmierza ku końcowi. Po wielu latach żona pisarza, Joan, nie chce być już tylko żoną.

Kiedyś poświęciła własną szansę na obiecującą karierę, by stanąć u jego boku, a raczej – w jego cieniu. Oferowane przez małżeństwo poczucie bezpieczeństwa, a także przekonanie o obowiązku wobec męża tłumiły pragnienie ucieczki z nieudanego związku.

Przez lata Castlemanowie nauczyli się żyć nie ze sobą, ale obok siebie, tworząc sieć układów, pozorów i tajemnic, dzięki którym wyglądali na szczęśliwą parę, choć w rzeczywistości nigdy nią nie byli.

Meg Wolitzer kreśli niezwykłą opowieść o kobiecie, której życie zbiegło się z czasem istotnych przemian.

Przez mizoginistyczne lata 50., naznaczone jedynie powierzchownymi zmianami, po próg XXI wieku, oferujący wiele niedostępnych wcześniej możliwości. To historia walki o własny głos w świecie, który nie potrafi go wysłuchać i zrozumieć. To opis wyboistej drogi do autonomicznej tożsamości.

W 2017 roku powstała ekranizacja tej powieści, wyreżyserowana przez Björna Rungego, z Glenn Close i Jonathanem Pryce’em w rolach głównych.

Meg Wolitzer (ur. w 1959 roku w Nowym Jorku) – laureatka prestiżowej The Pushcart Prize (1998). Autorka opowiadań i powieści, z których najsłynniejsze to: “Pozycja” (2005; wyd. pol. 2007), “The Ten-Year Nap” (2008), “Wyjątkowi” (2013, wyd. pol. 2016). Trzy książki Wolitzer: “This Is Your Life” (1988), “Surrender, Dorothy” (1999) i “Żona” (2003; I wyd. pol. 2005), doczekały się adaptacji filmowych, a na podstawie “Wyjątkowych” powstał serial telewizyjny. W 2019 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukaże się najnowsza powieść autorki, “The Female Persuation”, która znalazła się na liście bestsellerów „New York Timesa”.

Meg Wolitzer
Żona
Przekład: Paweł Laskowicz
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera w tej edycji: 5 września 2018
 
 

Żona


1.

W chwili, kiedy podjęłam decyzję, by od niego odejść, gdy wreszcie powiedziałam sobie dość, znajdowaliśmy się dziesięć tysięcy metrów nad taflą oceanu, pędząc z hukiem przed siebie, choć w iluzji bezruchu i błogiego spokoju. Zupełnie jak w naszym małżeństwie, mogłabym powiedzieć, ale po co burzyć wszystko właśnie teraz? Siedzieliśmy w splendorze pierwszej klasy, na jakiś czas oderwani od obaw i trosk; bez żadnych turbulencji, pod jasnym niebem, a gdzieś za nami, w masce sposępniałego pasażera, siedział zapewne tajny agent ochrony lotu, może skubiąc bez apetytu orzeszki ziemne, a może dając się uwodzić trupiej prozie samolotowego czasopisma. Drinki podano jeszcze przed startem i nieco nas już zmorzyło; z wpółotwartymi ustami opieraliśmy ciężko głowy o podgłówki. Stewardesy w granatowych uniformach dreptały niestrudzenie między rzędami, z koszyczkami pełnymi łakoci, niczym useksowiony zaciąg Czerwonych Kapturków.
– Miałby pan ochotę na ciasteczka, panie Castleman? – zapytała słodko brunetka, pochylając się ku niemu ze szczypczykami w dłoni, a kiedy jej piersi zafalowały przed jego oczami, płynąc ku niemu i cofając się po chwili, wyczułam, jak z furkotem maszynki do ostrzenia noży rusza w nim ten sam odwieczny, niezawodny mechanizm męskiego podniecenia; widok, jakiego doświadczałam tysiące razy przez te kilkadziesiąt lat.
– A pani, pani Castleman? – Kobieta zwróciła się potem do mnie, a ja odmówiłam po krótkim namyśle.
Nie chciałam jej ciasteczek. Niczego od niej nie chciałam.
Tak zmierzaliśmy do kresu małżeństwa, ku chwili, w której raz na zawsze, ostatecznie, wyrwę wtyczkę z gniazdka i odwrócę się od męża, z którym przez długie lata dzieliłam życie. Tak zmierzaliśmy do Helsinek w Finlandii, ku miejscu, o którym nikt nawet nie pomyśli, jeśli nie przyjdzie mu posłuchać Sibeliusa, poleżeć na rozgrzanych mokrych deskach sauny lub pożywić się potrawką z renifera. Kiedy ciasteczka wreszcie rozdano, a chętnych uraczono drinkami, ze skrytek pod sufitem wysunęły się monitory wideo. Nikt w samolocie nie myślał już o śmierci, jak wcześniej, kiedy wszystkie dusze i umysły na pokładzie – te w klasie ekonomicznej, te w biznesowej i tych kilku wybranych – spętane traumą ryku, traumą woni spalanego paliwa i chóralnego jęku furii uwięzionych w silnikach, zespoliły się w wielkim wysiłku woli, pragnąc unieść samolot w chmury, tak jak zahipnotyzowane medium pragnie wygiąć metalową łyżeczkę.
Oczywiście łyżeczka wygina się za każdym razem; jej dzióbek opada niczym więdnący tulipan z ciężką główką. Samolotom nie zawsze udaje się wzbić w powietrze, ale tego wieczoru się udało. Zadowolone mamy wyjęły już dla swych pociech kolorowe książeczki i płatki Cheerios w plastikowych torebkach z pylistym osadem na dnie. Biznesmeni otworzyli laptopy, uruchomili je i czekali, aż na drgających monitorach ustabilizuje się obraz. Nasz tajny agent, jeśli rzeczywiście był na pokładzie, zapewne coś chrupał, przeciągał się bądź poprawiał broń pod poliestrowym, trzaskającym kocykiem. Samolot wzlatywał, wzbijał się w niebo, aż zawisł gdzieś na planowanej wysokości i cicho sunął dalej naprzód, a ja zdecydowałam ostatecznie: odchodzę. Na pewno. Bez odwołania. Na sto procent. Trójka naszych dzieci dawno poszła w świat. Już nic nie zmieni mojej decyzji. Już nie stchórzę.
Spojrzał nagle przez ramię, wpatrzył się we mnie i zapytał:
– Coś się stało? Wyglądasz jakoś nie tego…
– Nic się nie stało – odparłam. – W każdym razie nic, o czym warto teraz mówić – dodałam.
Uznał tę odpowiedź za zadowalającą i wrócił do chrupiących ciasteczek Tollhouse. Lekkie czknięcie wydęło mu na moment policzki jak rechoczącej żabie. Trudno było zakłócić spokój temu człowiekowi; posiadał wszystko, czego dusza zapragnie.
Joseph Castleman, jeden z tych, do których świat należy. Wiadomo chyba, jaki gatunek ludzi mam na myśli: te chodzące autoreklamy, somnambuliczne olbrzymy przetaczające się po globie i powalające na ziemię innych: mężczyzn, kobiety, meble, całe wioski. Co ich obchodzą inni? Wszystko należy do nich; morza i góry, drżące wulkany i bystre potoki. Występuje kilka odmian tego gatunku; Joe to odmiana literacka. Niewysoki, przysadzisty, z obwisłym brzuszkiem; pisarz, który mało sypia, uwielbia topione serki, dobre wino i whisky (specjały te wykorzystuje też do wpuszczania w krwiobieg pigułek mających sprawić, by lipidy nie tężały w nim jak kulki tłuszczu na niemytej patelni), pisarz, który umie się bawić jak mało kto, który nie ma pojęcia, jak zadbać o siebie ani jak zadbać o innych, i który wiele ze swego stylu czerpie z Dylana Thomasa podręcznika etykiety i higieny osobistej.
Siedział teraz obok mnie, w samolocie linii lotniczych Finnair, lot 702, i chętnie przyjmował wszystko, co usłużnie podawała brunetka, każde ciasteczko, cukierka, palonego orzeszka, jednorazowe kapcie ze sztucznego tworzywa, parujący ręczniczek zrolowany ciasno jak Tora. Z pewnością nie odmówiłby, gdyby ta ponętna ciasteczkowa pani obnażyła się przed nim do pasa i z powagą instruktorki poradni laktacyjnej podała mu pierś, delikatnie wsuwając sutek między jego wargi; bez cienia wątpliwości.
Z reguły mężczyźni, do których świat należy, są nadaktywni seksualnie, choć nie zawsze w odniesieniu do swoich żon. Dawno temu, w latach sześćdziesiątych, wskakiwaliśmy do łóżka przy każdej nadarzającej się okazji; niekiedy nawet podczas nudniejszych przyjęć. Barykadowaliśmy się w sypialni gospodarzy i rzucaliśmy na stos pozostawionych tam płaszczy. Wychodzący goście, by odzyskać okrycia, pukali nerwowo do drzwi, a my, pssst… tłumiąc chichot, uciszaliśmy się nawzajem i w pośpiechu dopinaliśmy guziki i zamki błyskawiczne.
Nic takiego nie zdarzyło się nam od bardzo dawna, choć ktoś, kto widziałby nas teraz w samolocie, w drodze do dalekiej Finlandii, mógłby stwierdzić, że zapewne nie mamy powodu do zmartwień i że nocami nasze niemłode ciała nadal chętnie się odszukują.
– Chcesz drugą poduszkę? – zapytał troskliwie.
– Nie. Nie znoszę tych jaśków dla lalek – odparłam. – Aha, nie zapomnij, że doktor Krentz kazał ci prostować nogi.
Wystarczyło na nas spojrzeć – Joan i Joego Castlemanów z Weathermill w stanie Nowy Jork, obecnie na miejscach 3A i 3B – aby się domyślić, dlaczego lecimy do Finlandii. Można by nam nawet zazdrościć – jemu wielkiej mocy wypełniającej każdą szczelinę otyłego, znoszonego już ciała, a mnie całodobowego dostępu do tej mocy; jakby sławny i wybitny mąż pisarz miał być dla żony otwartym na okrągło sklepem; miejscem, do którego może w każdej chwili wejść, by zaczerpnąć Wielki Łyk niezrównanego intelektu, błyskotliwego dowcipu i głębokiej emocji.
Ludzie zwykle sądzili, że dobrana z nas para, i wydaje mi się, że kiedyś, dawno temu, bardzo, bardzo dawno temu, kiedy na chropowatych ścianach w Lascaux powstawały pierwsze szkice, kiedy ziemia była jeszcze niezmierzona i niezbadana, kiedy wszystko jeszcze tchnęło nadzieją, wtedy tak, to mogła być prawda. Bardzo szybko jednak ze wzlotu i chwały młodzieńczej miłości przenieśliśmy się w ciemnozielone bagienne wodorosty tego, co delikatnie nazywa się „latami późniejszymi”. Choć mam już sześćdziesiąt cztery lata i dla mężczyzn jestem widoczna nie bardziej niż drobiny kurzu w powietrzu, to kiedyś byłam zgrabną blondynką z dużym biustem, obdarzoną przy tym pewną nieśmiałością, która przyciągała Joego jak miód pszczołę.
Niestety, wcale sobie nie schlebiam; Joego kobiety przyciągały zawsze, kobiety wszelakiego autoramentu, i to od pierwszej chwili, kiedy w 1930 roku przyszedł na świat przez aerodynamiczny tunel dróg rodnych swej matki. Lorna Castleman, teściowa, której nigdy nie poznałam, była kobietą z dużą nadwagą, sentymentalnie rozpoetyzowaną, władczą i nadopiekuńczą, darzącą syna miłością przeznaczoną wyłącznie dla niego. (Patrząc z drugiej strony, część mężczyzn, do których świat należy, w ogóle nie była zauważana w dzieciństwie – zostawiano ich samych na nieprzyjaznych boiskach szkolnych, nawet bez drugiego śniadania).
Kochała go nie tylko Lorna. Kochały go także jej dwie siostry, z którymi dzieliła mieszkanie na Brooklynie, i kochała go babunia Mims, kobieta z wyglądu przypominająca fotelowy podnóżek, słynąca głównie z tego, że robiła „bezkonkurencyjny mostek wołowy”. Ojciec Joego, Martin, człowiek słaby i niezaradny, wiecznie nad czymś wzdychający, zmarł nagle na atak serca w swoim sklepie z butami, kiedy Joe miał siedem lat, rzucając syna na pastwę tej szczególnej, żeńskiej cywilizacji.
Sposób, w jaki zawiadomiły go o śmierci ojca, był doprawdy typowy. Joe wrócił ze szkoły i zobaczywszy otwarte drzwi mieszkania, wszedł do środka. Nie zastał nikogo, co było nie do pomyślenia w domostwie, w którym zawsze zdawała się kręcić ta czy inna kobieta, zwykle przygarbiona i zapracowana jak krasnoludek. Joe usiadł przy kuchennym stole i zajął się kawałkiem miękkiej jak gąbka, słodkiej babki; rozmarzony, jak to dzieci, nieobecny wzrokiem, z konstelacją okruszków na brodzie i wargach.
Wkrótce drzwi się otworzyły na oścież i do mieszkania wtoczyły się panie. Najpierw Joe usłyszał płacz, chlipanie i wymowne dmuchanie w chusteczki. Potem, jak na zawołanie, wszystkie jednocześnie zjawiły się w kuchni i stłoczyły wokół stołu. Ich policzki płonęły, zaczerwienione oczy zaszły łzami, a zwykle pieczołowicie pielęgnowane fryzury teraz straciły kształt. Wiedział już, że rozegrał się jakiś dramat, i poczuł, jak podniecenie ściska mu żołądek; początkowo nawet było to przyjemne, ale wkrótce miało się gwałtownie zmienić.
Lorna Castleman uklękła przed krzesłem, na którym siedział syn, jakby miała zamiar się oświadczyć.
– Och, och, mój dzielny, mały chłopczyku – wydusiła z siebie ochrypłym szeptem, delikatnie strząsając okruchy ciasta z jego warg. – Zostaliśmy już tylko my.
Nie inaczej; zostali już tylko oni, jeden chłopak i same kobiety. W tym żeńskim świecie Joe mógł polegać tylko na sobie. Ciotka Lois, stara hipochondryczka, całymi dniami nie rozstawała się z domową encyklopedią medyczną, zgłębiając zmysłowe nazwy kolejnych schorzeń. Ciotka Viv, owładnięta niesłabnącą obsesją na punkcie mężczyzn, zachowywała się w ich towarzystwie dwuznacznie, kręciła się jak fryga, byle pokazać wąski pas pleców spod niedopiętego zamka błyskawicznego w sukni. W środku tego wszystkiego malutka i stareńka babcia Mims, dzierżąca w kuchni berło władzy, triumfalnie wyrywająca z pieczeni termometr do mięs, jakby to był co najmniej Ekskalibur.
Joe błąkał się po tym mieszkaniu niczym rozbitek z wraku, którego nawet dobrze nie pamiętał, w poszukiwaniu podobnych mu niepamiętających rozbitków. Ale takich nie było; był tylko on, jedyny, ukochany chłopczyk, który niebawem dorośnie i stanie się zdrajcą, jednym z wielu mocno skropionych wodą kolońską nikczemników i kanalii. Lornę zdradził mąż przedwczesną śmiercią, która nadeszła bez zapowiedzi i bez ostrzeżenia. Ciotkę Lois zdradziły jej własne zmysły, brak doznań, to, że nigdy w życiu nie poczuła nic do żadnego mężczyzny, jeśli nie liczyć Clarka Gable’a (choć i to na odległość), jego szerokich ramion i odstających uszu, łatwych do uchwycenia zębami w czasie miłosnych uniesień. Ciotkę Viv natomiast ustawicznie zdradzały całe pułki mężczyzn, niewyspanych, seksownych, rozrywkowych, którzy telefonowali do niej o każdej porze dnia i nocy albo przysyłali listy zza mórz, gdzie akurat przyszło im stacjonować.
Kobiety otaczające małego Joego nosiły w sobie złość i żal do wszystkich mężczyzn. Mocno się tego trzymały, ale jednocześnie zgodnie powtarzały, że chłopca te urazy nie dotyczą. Jego jednego kochały, choć trudno mówić o nim jako o mężczyźnie; niewysoki, bystry chłopczyk, z genitaliami przywodzącymi na myśl co najwyżej marcepanki, z ciemnymi, dziewczęcymi lokami, cennym darem płynnego czytania i objawioną nagle po śmierci ojca niemożnością zaśnięcia. Wieczorami Joe przewracał się niespokojnie z boku na bok, próbując myśleć o czymś lekkim i przyjemnym, o bejsbolu albo przeczytanej ostatnio wesołej książce, ale nieodmiennie przed oczami stawał mu w końcu ojciec – unosił się na podniebnej, puszystej chmurce i smutnie wyciągał ku niemu pudełko z parą eleganckich skórzanych butów.
Zwykle około północy Joe poddawał się mocy bezsenności. Wstawał z łóżka i przechodził do ciemnego pokoju bawialnego, gdzie siadał na środku wytartego dywanu i samotnie grał w pchełki. Na tym samym dywanie siadał w ciągu dnia, u stóp swych kobiet, gdy zmęczone zrzucały pantofelki i rozsiadały się na kanapie. Słuchając ich niekończących się i nakładających na siebie opowieści, czuł, że jakimś niepisanym prawem on tu jest panem i zawsze nim będzie.
Kiedy Joe opuścił dom, mógł z ulgą stwierdzić, że jest wreszcie człowiekiem wolnym, ale także w pełni wyedukowanym. Wiedział o kobietach niejedno: o ich westchnieniach, bieliźnie, comiesięcznej bolesnej niedyspozycji, dzikim łaknieniu czekolady, ciętych uwagach, różowych lokówkach ze szpikulcami, a także o nieubłaganej linii czasu rysującej się na kobiecym ciele, którego zdążył zobaczyć już każdy szczegół. Wszystko to będzie mu dobrze znane, gdy spotka kobietę swego życia. Wiedział, że będzie musiał patrzeć, jak z biegiem lat ulega przemianom, aż wreszcie zapada się w sobie; i nic na to nie będzie mógł poradzić. Jasne, teraz może być powabna i podniecająca, ale przyjdzie czas, gdy będzie tylko dostarczycielką mostków wołowych. Postanowił więc nie pamiętać tego, co poznał, udawać, że cała ta wiedza nie przebiła się do jego doskonałej główki. I tak zostawił za sobą ów babski teatr, ruszył przed siebie i wsiadł do trzęsącego pociągu, który zgarnia ludzi z wszystkich mniejszych dzielnic i wwozi ich wprost w fascynujący chaos jedynej dzielnicy, która się naprawdę liczy: Staten Island.
To tylko żart, oczywiście.
Manhattan, rok 1948. Joe wyłania się z kłębów pary nowojorskiego metra i wkracza w mury Columbia University, gdzie poznaje podobnych do niego, inteligentnych i wrażliwych chłopaków. Jako główny kierunek studiów wybiera angielski. Niebawem trafia do redakcji studenckiego pisma literackiego, gdzie niemal z marszu publikuje opowiadanie o staruszce wspominającej dawne lata życia w jakimś zapadłym rosyjskim siole (robaczywe ziemniaki, odmrożone palce u nóg i tak dalej, i tak dalej…).
„Opowiadanie żałosne i mizernie napisane”, wytkną później krytycy badający młodzieńczą twórczość Joego. Chociaż nieliczni podkreślali, że już wtedy dała się zauważać bujność prozy Castlemana. Joe drży z podniecenia, kocha nowe życie, uwielbia gorączkową atmosferę studenckich wypraw do Ling Palace w Chinatown i smak pierwszych krewetek w pikantnym sosie sojowym – pierwszych krewetek w ogóle, jakichkolwiek, bo prawdę mówiąc, nic, co miało za dom kruchą skorupkę, nie trafiło dotąd do ust Joego Castlemana.
Ust, które niebawem zaznają też warg i języka pierwszej kobiety, a których właściciel w niedługim czasie z chirurgiczną precyzją usuwania zęb, zostanie pozbawiony dziewictwa. Zabieg przeprowadza dziewczyna biedna, ale o wielkim temperamencie, Bonnie Lamp, studentka Barnard College, gdzie jak twierdzi Joe i jego koledzy, otrzymała stypendium za celujące wyniki w nimfomanii. Joe jest zauroczony tyleż sarnooką Bonnie Lamp, ile naturą nieznanego mu dotąd, zachwycającego aktu seksualnego. A poprzez skojarzenie jest też zauroczony samym sobą. No bo dlaczego nie? W końcu wszyscy inni też poddają się jego urokowi.
Gdy kocha się z Bonnie, wchodząc w nią mocno i wolno wychodząc, jest pod wrażeniem krótkich rytmicznych plaśnięć, jakie wydają dopasowujące się części ich ciał, jakby gdzieś w oddali stukały po miękkim linoleum wysokie obcasy jakiejś sekretarki. Fascynują go też inne odgłosy, jakie, już samodzielnie, wydaje z siebie Bonnie Lamp; w czasie snu zdaje się mruczeć jak kotka. Spogląda na nią z czułością, ale i protekcjonalnie, wyobrażając sobie, że dziewczyna śni o kłębku wełny i miseczce mleczka.
„Kłębek wełny, miseczka mleczka i ty”, myślał, zakochany w słowach, zakochany w kobietach. Fascynują go ich uległe giętkie ciała, wszystkie te wyniosłości i obfitości. Nie mniej fascynuje go własne ciało. Kiedy mieszkający z nim kolega wychodzi do miasta, Joe zdejmuje ze ściany lustro i długo się w nim przegląda: klatka piersiowa, tu i ówdzie obsypana ciemnym włosem, tors i członek, nadspodziewanie duży, jak na osobę tak niską i krępą.
W wyobraźni przywołuje chwilę swego obrzezania sprzed tylu lat; widzi siebie, jak szamocze się bezradnie w silnych ramionach brodatego mężczyzny, jak aprobuje w buzi koniuszek jego grubego palca umoczonego w koszernym winie, a potem wsysa się w ten palec dziko, jakby z niego chciał wyssać nieistniejącą ciecz, ale czuje tylko miękką kopułkę opuszka, pozbawioną dziurek bijących matczynym mlekiem. Jednak obraz słodkiego wina, sączącego się wolno w jego gardle, upaja go, zaciera skupione wokół niego dumne i wzruszone twarze. Jego ośmiodniowe oczęta zamykają się powoli, potem otwierają i znowu zamykają, a osiemnaście lat później budzi się; dorosły mężczyzna.
Czas mija szybko. Po uzyskaniu bakalaureatu Joe Castleman zostaje na Columbia University na studiach magisterskich i w tym czasie dostrzega zmiany w otoczeniu. Nie chodzi wcale o zmiany pór roku ani o powstające jak grzyby po deszczu nowe budynki, obrysowane pnącymi się rusztowaniami. Nie chodzi też o spotkania sympatyków socjalizmu, w których Joe coraz częściej bierze udział, choć nienawidzi wspólnoty i nie znosi być częścią grupy, nawet dla sprawy, którą szczerze wspiera, jak było w tym przypadku; siedzi więc po turecku na czyimś podpleśniałym dywanie i słucha, chłonie informacje, ze swej strony nie oferując niczego. I nie chodzi o coraz głośniejszą nowojorską bohemę wczesnych lat pięćdziesiątych, która prowadzi Joego do ciasnych i przyciemnionych wnętrz klubów bongo, gdzie poznaje i na całe życie pokochuje smak skręcanej trawy. Chodzi o to, że cały świat staje przed nim otworem, niczym gigantyczna ostryga rozchyla przed nim swą muszlę, a on wkracza do jej wnętrza, zaciekawiony dotyka gładkich krawędzi jamy, idzie i znika skąpany w srebrnej poświacie.
Były w naszym małżeństwie chwile, kiedy Joe wydawał się nieświadomy własnej siły. W tych chwilach był najlepszy, wznosił się na wyżyny. Gdy osiągnął wiek średni, był już wielki, spokojny i nie dbał o wygląd; chodził w beżowym sweterku rybackim, który nie tuszował mu brzuszka, lecz przeciwnie: delikatnie, z pobłażliwością go podkreślał, pozwalając kołysać nim lekko w marszu, gdy Joe wchodził do salonów, restauracji, sal wykładowych lub kiedy pojawiał się w sklepie Schuylera w naszym Weathermill, gdzie odnawiał zapasy śnieżek; bladoróżowych słodkich pianek obtoczonych w kokosowych wiórkach, którymi, nie wiedzieć czemu, nałogowo się objadał.
Wyobraźmy sobie, jak w sobotnie popołudnie Joe Castleman kupuje u Schuylera swoje ukochane łakocie – świeżutkie, opakowane w szeleszczący celofan – i jak dobrotliwie poklepuje po głowie artretycznego psa sklepikarza.
– Dzień dobry, Joe – wita go Schuyler, człowiek stary i cherlawy, o ciemnoniebieskich płaczliwych oczach. – Jak robota?
– Och, Schuyler, staram się jak mogę, jeśli chcesz wiedzieć – odpowiada, wzdychając głęboko. – Czyli idzie nie za bardzo.

 
Wesprzyj nas