Afonso Cruz w powieści “Dokąd odchodzą parasolki” porusza wiele istotnych kwestii naszej egzystencji, przywołując magię opowieści 1001 nocy i skłaniając do poszukiwania własnych odpowiedzi.


Dokąd odchodzą parasolkiKsiążka Afonso Cruza opowiada historię Fazala Elahiego, producenta dywanów, obywatela nienazwanego kraju, leżącego gdzieś na Bliskim Wschodzie, jego rodziny i przyjaciół. Większość postaci to muzułmanie, w kręgu znajomych Fazala pojawiają się też chrześcijanie i wyznawcy hinduizmu, a motywy religijne i filozoficzne odgrywają w życiu bohaterów – i w powieści – istotną rolę.

Nie ograniczają się one jedynie do rytuałów w meczecie czy świątyni, głęboko zakotwiczone w tradycji i kulturze, wpływają w znaczący sposób na postrzeganie świata, przeżywanie własnych wzlotów i upadków, nawiedzające ich emocje, wydarzenia tragiczne i komiczne, podejście do filozofii i absurdu, magii i codziennego życia.

Elahi to człowiek, który żyje zawsze z oczami utkwionymi w ziemi, który chciałby się skromnie ukryć w tłumie i niewidzialności, aby uniknąć nieszczęścia. Ale mimo to cierpienie nie będzie mu oszczędzone, a strata będzie jedną z tych, które dla człowieka wydają się być największą ze wszystkich: utratą ukochanej rodziny. Jednak plątanina życia zawsze przynosi niespodzianki, nie braknie ich też w życiu Fazala. Zresztą nie tylko w jego.

Afonso Cruz snuje swoją wielowątkową opowieść w stylu nawiązującym do klasycznej literatury Orientu, z “Księgą tysiąca i jednej nocy” na czele, poruszając wiele istotnych kwestii naszej egzystencji. Cruz nawet banalne wydarzenie omawia z wielką prostotą i niezwykłym poczuciem humoru, a jednocześnie w sposób pełen poetyckich obrazów i metafor. Jego styl – wysublimowany, wyszukany, bardzo dobrze służy narracji, pozwalając czytelnikowi na odczuwanie, interpretowanie i wizualizowanie słów na różne sposoby. “Bo nawet jeśli słowa są takie same dla wszystkich, każdy może dostrzec w nich inne znaczenie” – twierdzą bohaterowie powieści.

Poprzez losy swoich postaci Cruz mówi wiele o samotności i bólu, marzeniach i namiętnościach, ludziach odizolowanych z powodu nietolerancji, targanych sprzecznymi uczuciami i silnymi emocjami: utratą bliskiej osoby, trudną, niespełnioną miłością czy poszukiwaniem lekarstwa na złamane serce. Snując analogię pomiędzy życiem a partią szachów, ostrzega przed pochopnymi, nieprzemyślanymi ruchami, prowadzącymi szybko do zakończenia gry sromotną porażką.

Afonso Cruz korzysta z bogatego dorobku kultury Wschodu – literatury i filozofii, stawiając ją w opozycji do tradycji Zachodu, sugeruje przy tym zadziwiające podobieństwo ludzkich poszukiwań, uczuć i lęków, które są niezależne od kultury, filozofii i religii. Pokazuje całą gamę wspólnych dla wszystkich uczuć i emocji, oscylujących pomiędzy nadzieją a rozpaczą, nigdy niekończącą się misją poszukiwania celu i odnalezieniem spokoju, potrzebą kochania lub śmierci. Bohaterowie Cruza są na swój sposób wyjątkowi, każdy z nich ma coś do przekazania, każdy jest narratorem, który prowadzi czytelnika poprzez meandry życiowej mądrości i prowokując do własnych przemyśleń. „Życie ludzkie jest cieniem pośród absolutnego mroku” – czy takie mamy przeznaczone miejsce we Wszechświecie?

bohaterowie Cruza są na swój sposób wyjątkowi, każdy z nich jest narratorem, który prowadzi czytelnika poprzez meandry życiowej mądrości

“Dokąd odchodzą parasolki” to także opowieść o sztuce przeżywania codziennych sytuacji i, o wspomnianym już, miejscu człowieka we wszechświecie. Gdzie się podziały nasze wspomnienia, nasze dzieciństwo, nasze parasole? – pyta autor, nie podając wprost odpowiedzi. Afonso Cruz pokazuje, że wszyscy mamy własne demony, z którymi walczymy, aby je pokonać, tak czynią również bohaterowie powieści: Bibi pragnie wolności dostępnej dla kobiet Zachodu w świecie, który jej nie akceptuje; Amina, ofiara uprzedzeń religijnych, zabiega o szczęście, które jest dla niej niedostępne; Badini, niemy poeta, słowami walczy z dręczącymi go zmorami.

Jak mówi Fazal Elahi: “Tygrysy, które w nas mieszkają, myślą tylko o pożeraniu ludzi, to najbardziej niebezpieczne zwierzęta z tej dżungli, lubią mieć rzeczy, lubią gromadzić rzeczy. Mój kuzyn pokonał swojego słowami, modlitwami, mądrością, wierszami rzuconymi w niebo. W ten oto sposób zabija się tygrysy, wierszami rzuconymi w niebo”.

Powieść Afonso Cruza jest niczym perski dywan, którego splecione wątki i węzły są doskonałą metaforą tego, jak wydarzenia ludzkiego życie splatają się ze sobą, tworząc niepowtarzalny wzór. To piękna opowieść o życiu i śmierci, dobru i złu, religii, tolerancji i człowieczeństwie, smutku, pojednaniu i miłości, przesycona subtelnym humorem, gdzie dominuje delikatność postaci i niezrównana elegancja pisania. Nikodem Maraszkiewicz

Afonso Cruz, Dokąd odchodzą parasolki, Przekład: Wojciech Charchalis, Seria: Salamandra, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 18 września 2018
 
 

Dokąd odchodzą parasolki

Afonso Cruz
Dokąd odchodzą parasolki
Przekład: Wojciech Charchalis
Seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 18 września 2018
 

3
Kiedy urodził się Salim, Fazal Elahi
otworzył dłonie w górę w geście

Kiedy urodził się Salim, Fazal Elahi otworzył dłonie w górę w geście szczęścia, z rozłożonymi ramionami, z drżącymi ramionami, z ramionami kościstymi, ze skórą spoconą i lśniącą. Chwała Allahowi, rzekł Fazal Elahi, chwała Allahowi. Światło wlewało się przez małe okno ciasnego pokoiku w szpitalu i padało na ściany, które ociekały kreślącą drobne żyłki po farbie wilgocią. Elahi zwrócił uwagę na kropelki wody na białej futrynie, postanowił je policzyć, zabrał się do tego w myślach: jedna, dwie, trzy, cztery, pięć, chciał przestać, sześć, siedem, osiem, dziewięć, nie potrafił przestać, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, bardzo się denerwował. Pogubił się w rachunkach, kiedy żona coś powiedziała, a on tego nie zrozumiał. Fazal Elahi przyglądał się, jak woda, jak malutkie kropelki wody chwytają światło. Tak jak my, ludzie, pomyślał Fazal Elahi, malutkie kropelki są pułapkami na światło, niech będzie Allah pochwalony. W końcu spojrzał na Bibi, żonę, i opuścił ręce.
Miał na sobie kolonialną koszulę z kieszeniami na piersiach i plamami potu, z kołnierzykiem niemodnym już od dziesięcioleci, ale pasującym do architektury szpitala, do małych i wielkich okien i połamanych okiennic, do drewna rozsypującego się od słońca i deszczu, i lat, od krzyków pacjentów i rodzących się, i matek, i umierających. Miał spodnie z białego lnu, nosił czarne włosy i brodę. Fryzura została wygładzona brylantyną ściekającą na czoło i kark, przez co skóra lśniła bardziej niż włosy. Bibi trzymała na rękach dziecko, noworodka, jego syna. Fazal Elahi popatrzył na jego zaciśnięte piąstki, to tak się rodzimy, przemknęło mu przez myśl, z zaciśniętymi pięściami, mój syn niczego nie chwyta, jedynie siebie samego, jednak po trochu nauczy się je otwierać, nauczy się, że aby coś mieć, trzeba otworzyć dłonie, tylko w ten sposób można pokochać, prawda, Bibi? Tylko w ten sposób można podać rękę, tylko tak można przyczesać włosy. Bardzo dobrze. Nauczy się chwytać rzeczy, doskonale różne rzeczy, twoje włosy, kochana Bibi, moje koślawe palce, a później broń, przepraszam, chciałem powiedzieć paciorki tasbihu albo piersi kobiece, albo jeśli taka wola Allaha, inne zamknięte dłonie, tak, inszallah.
Fazal Elahi ujął ręce nowo narodzonego dziecka i wzruszony uniósł je do ust. Miał łzy w oczach. Aććha! Jest wielkości mojego Koranu, pomyślał Fazal Elahi, patrząc na syna, ale wydaje się głębszy, a włosy są literami najbieglejszego kaligrafa, ta wygląda jak lām, a tamta wāw.

و ل

– Cóż zapisano włosami rozczochranego? – Fazal Elahi zapytał siebie na głos.
Bibi spojrzała na niego spod ciemnych i ciężkich brwi, ale nie odezwała się słowem. Elahi przyłożył usta do prawego ucha dziecka i wyszeptał: Za przeproszeniem, nie ma boga nad Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem. Następnie wyciągnął z kieszeni koszuli kilka daktyli, pogryzł kawek tego, który wydał mu się najsłodszy, i palcami rozprowadził sok po dziąsłach dziecka. Usłyszał nieśmiałe westchnienie, cichuteńkie.
– Wydawało mi się, że dzieci, gdy się rodzą, bardzo głośno płaczą. Proszę wybaczyć, ale naprawdę tak mi się wydawało, myślałem, że zapełniają cały świat swoimi pierwszymi wrzaskami, ale w końcu to raczej pojękiwania niż wrzaski, prawda, Bibi?
– Pewnie tak. Skąd mam wiedzieć? To płacze akurat tak, inne pewnie płaczą głośniej.
– Masz rację, nie wiem, co mówię, jedni płaczą więcej, inni mniej. Każdy jest inny, prawda, światło mojej duszy? Od chwili opuszczenia łona matki, a może nawet wcześniej. Moja siostra, kiedy się urodziła, ojciec mi mówił, nic nie powiedziała, nawet nie otworzyła ust, musieli ją walnąć, żeby dała jakiś znak życia.
– Nic o tym nie wiem. Mnie ojciec łoił codziennie. Nie po to, żebym płakała, tylko żebym się zamknęła. Tyle łez się nałykałam, że nie wiem, jakim cudem nie zasoliło mnie całkiem od środka. Odłóż dziecko do łóżeczka, niech śpi.
– Nie trzeba go nakarmić?
– Nie wiem. Połóż je do łóżeczka i idź do swojego kuzyna. Wszyscy musimy odpocząć.
Bibi miała spuchniętą twarz, włosy rozczochrane, mokre od potu i przylepione do czoła, ale była, według Fazala Elahiego, cudowna, olśniewająca i wspaniała. Brązowa skóra Bibi była zarumieniona, usta drżały jej lekko i miała lśniące oczy. Płynęły jej łzy, nie ze szczęścia, ale z wysiłku przy porodzie. Elahi, przyjrzawszy się żonie i poczuwszy swego rodzaju mistyczne uniesienie jej widokiem, spuścił głowę, jak zawsze. Tak właśnie żył, z oczyma utkwionymi w ziemię, ze spuszczonym wzrokiem. Odłożył Salima, czerwonego po porodzie, do łóżeczka. Zrobił to powolutku, bardzo ostrożnie i wszystko zastygło i stało się spokojne niczym wieczór, który przycupnąwszy na parapecie, popija zieloną herbatę.

Cisza.

Wszystko było spokojne, mimo panującego wokół harmidru, krzyków z korytarza, wrzasków dochodzących zza parawanu oddzielającego łóżko obok, muzyki z czyjegoś radia. Fazal Elahi patrzył na syna olśniony: nigdy nie widział nic tak wielkiego wyglądającego na coś tak maciupkiego.
Przesunął palcem po policzku dziecka.
– Przepraszam, pójdę do kuzyna, kochana Bibi, przepraszam. Wydaje mi się, że Salim może chcieć piersi, ma otwarte usta, wygląda jak ryba wyciągnięta z wody przed myciem akwarium.
Bibi wzięła dziecko, żeby je nakarmić. Elahi zszedł po schodach na parter. Mam nadzieję, że w swojej ostatniej chwili, pomyślał, mój syn będzie się śmiał pełną piersią, żeby zrównoważyć tę pierwszą, kiedy płakał. Minął dwóch lekarzy, ze szczęścia niemal przewrócił jednego z nich. Ostrożnie, zawołał lekarz, ale Elahi niczego wokół siebie nie słyszał, poza jakąś starą perską melodią, której nauczył się jako dziecko i która teraz się do niego przyplątała, przepełniając mu głowę i spływając po brodzie i ubraniu. Z głośników szpitala rozbrzmiewał tymczasem głos muezzina. W poczekalni siedział jego kuzyn Badini. Uścisnęli się.
– To chłopak, z tych, co płaczą po cichu.
Badini uśmiechnął się.
Jakiś mężczyzna, usłyszawszy Fazala, powiedział, że jego również przed chwilą spotkało to szczęście, został ojcem, chwała Allahowi!, i dodał: te pierdolone bachory robią z nas baby, mięczaków.
– Pójdziemy do domu? – zapytał Elahi.
Kuzyn, niemowa, odpowiedział skinieniem głowy, ogromnej głowy, nieproporcjonalnie wielkiej w porównaniu z ciałem. Ponieważ Badini zgolił włosy, brodę, brwi, a nawet przycinał rzęsy, miał potworną twarz, niczym gigantyczny owad albo jak wszechświat przed własnymi narodzinami. Patrzył na ludzi nazbyt czarnymi oczyma, mrok bez światła sączył mu się ze źrenic, strzępy ciemnych nocy. A przy tym wyglądał, jakby przez cały czas się uśmiechał. Kiedy patrzyło się na niego, odnosiło się wrażenie, że jest zadowolony. Ale był to rodzaj ataraksji. Niemowa nie pozwalał, żeby świat go dotknął, i sam nie wplątywał się w świat, żył w przestrzeni nazbyt wewnętrznej, za bardzo w środku. Miał krótkie nogi i ręce krótkie. Jedna z rąk, które były jego słowami, miała o jeden palec mniej, bo odpadł mu, gdy był dzieckiem. Mały palec, cały czarny, poddał się jako pierwszy z całego ciała.
Fazal Elahi doskonale rozumiał kuzyna, lepiej, niż gdyby go słyszał. Zawsze gdy spoglądał na jego ręce, jakby widział swoją własną myśl, a czasem miał absolutną pewność, że usłyszał ręce niemowy, albo sam przypisywał swoje myśli rękom Badiniego.
Wychodząc ze szpitala, wpadli na Dilawara Krupina, zdyszanego, w brązowym kamizie, z tasbihem w prawym ręku, z purpurową twarzą. Jego błękitne oczy były okrągłe jak spodki, bardzo wybałuszone, niemal mu wypadały. Trzech mężczyzn pozdrowiło się wzajemnie. Niemy Badini odszedł o kilka kroków, kiedy Fazal Elahi dzielił się z Dilawarem nowinami. Za przeproszeniem, Dilawarze Krupin, zostałem ojcem, to chłopak, z tych, co to płaczą po cichu, chwała Allahowi. Dilawar uśmiechnął się, ale wyglądał na zmieszanego i kręcił ustami z jednej strony na drugą jak mysz. Fazal Elahi zagadnął go o ojca, generała Ilię Wasiljewicza Krupina, a on odpowiedział, że ojciec ma się świetnie, jak zawsze, silny jak sztorm, silny jak Hindukusz, silny jak kogut bojowy. Niech go Allah chroni, dodał Elahi. Dilawar Krupin dalej kręcił ustami, zacierał ręce. Niemy Badini, oddalony o kilka kroków, widział to zachowanie i zachodził w głowę. Fazal Elahi pożegnał się z Dilawarem, który pożegnał się z nim i niemową kiwnięciem głowy oraz kurtuazyjnym zdaniem. Słońce o tej godzinie padało pionowo z góry, raziło głowy, paliło wszystko, dziurawiło ciała i docierało do dusz, do trzewi, do kości. Dilawar wszedł po schodach na pierwsze piętro szpitala, podczas gdy Elahi odchodził z Badinim, ten zaś rękoma pytał, co też on tam może robić. Fazal Elahi spojrzał na ręce kuzyna, które nawet gdy mówił rzeczy najbardziej pospolite, prosił o solniczkę albo pozdrawiał kogoś, wydawały się poezją.
Ręce Badiniego poruszały się jak poematy.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Fazal Elahi.
– To dziwne, wydawał się zdenerwowany,
czy może ojciec
pogrążył się w chorobie? – zapytał niemowa subtelnymi dłońmi.
– Generał? Nie. Jest zdrów jak góra.
– Może ktoś bliski,
ktoś z rodziny?
Tragedie cenią sobie
naszą intymność,
lubią przysiąść z nami
na herbatkę.
– Wszystko w porządku z rodziną, sam Dilawar mi to powiedział. Gdyby miał takie nowiny, pewnie by się nimi podzielił, prawda?
– W takim razie, co
on tu może robić?
– Nie mam zielonego pojęcia, kuzynie, nie mam pojęcia. Znasz Dilawara, może przyuważył jakąś pielęgniareczkę, lubi kobiety, trudno go winić. Ale z tego tylko same kłopoty, prawda? Potem trzeba im kupować perfumy, czekoladki i zabierać na przechadzki, same utrapienia. Kobieta musi być wyspacerowana, tak właśnie, jak pieski starych Francuzek.
Dalej szli w milczeniu, jeden obok drugiego. Fazal Elahi zatrzymał taksówkę i potargowali się o cenę. Elahi oznajmił taksówkarzowi, za przeproszeniem, cena, którą mi pan podaje, wystarczyłaby na podróż samolotem do Paryża, na co kierowca odpowiedział, żeby Elahi lepiej zaczął się uczyć hiszpańskiego, bo nie obniży ceny. Niemowa uśmiechnął się. Fazal Elahi przeprosił, ale w Paryżu nie mówi się po hiszpańsku, po czym dalej próbował swoim cichym głosem obniżyć cenę o połowę, potem do dwóch trzecich, potem zaledwie do trzech czwartych, a na koniec targowali się o obniżkę tak nieznaczną, że taksówkarz ustąpił.

W szpitalu wilgoć płynęła po ścianach, ale Dilawar nie zwracał na to uwagi. Wbiegł po schodach co dwa stopnie, poza ostatnimi trzema. Przebiegł korytarzem tłocznym od ludzi i krzyków, omijając nosze z chorymi, siedzących na podłodze, pielęgniarzy i pielęgniarki. Jego usta ciągle się poruszały jak u jedzącej myszy, oddech dalej był dyszący. Zatrzymał się przed drzwiami, nie zwracając uwagi na krople wody mieniące się na białym drewnie, nie zainteresował się, jak one pochwytują dusze i ból. Rzucił okiem na swoje buty, kompletnie zakurzone, przeszło mu przez myśl, że powinien był je wypastować.
Bez pukania wszedł do pokoju Bibi.

4
Nawida właśnie skończyła

Nawida właśnie skończyła piętnaście lat. Usta wypełniało jej letnie słońce i zimowy śnieg, były nieznacznie popękane od słów, pikantnego jedzenia i zwyczaju pocierania o nie paznokciami. Ojciec poinstruował ją przed śmiercią, kaszląc pomiędzy słowami przeciskającymi się przez zniszczone rakiem gardło:
– Pamiętaj zawsze o jednym, Nawido, zawsze pamiętaj o mnie, nie trzeba więcej, przyrzeknij, że będziesz o mnie pamiętać.
– Przyrzekam, baba – odrzekła Nawida.
– Kiedy sobie o mnie przypomnisz, przypomnisz sobie wszystko, co ci powiedziałem.
– Tak, baba.
– Podaj mi papierosy.
– Lepiej nie.
– Podaj mi papierosy.
Nawida wstała, żeby pójść po paczkę i podać ją ojcu.
Ten próbował włożyć sobie papierosa do ust, ale mu się nie udało i papierosy rozsypały się po cementowej podłodze. Ojcu trzęsły się ręce, choć wydawało mu się, że to świat się trzęsie i tylko on, jako jedyny, siedzi nieruchomo. Nawida podniosła papierosa, który potoczył się do jej lewej nogi, i włożyła go ojcu do ust.
– Zapal go.
Nawida posłuchała, z twarzą zasnutą smutkiem.
Ojciec zaciągnął się kilka razy, strużka krwi pojawiła mu się na ustach, pobrudziła zęby na czerwono, pobrudziła całe życie na czerwono. Krew ma kolor nieszczęścia, pomyślała Nawida, ma kolor śmierci, nawet nie wiem, dlaczego, gdy ktoś umiera, ubieramy się na czarno, powinno się chodzić na czerwono, bo to ciało na lewą stronę. Obojgu szkliły się w oczach łzy, jej ze smutku, jemu od dymu.
– Będziesz pamiętać, jak powinnaś się zachowywać, będziesz pamiętać o czytaniu Koranu, o nauce, nie ma nic złego w tym, żeby wiedzieć, gdzie jest Nil i kim był Ibn al-Faradi albo co mówi Masnawi. Będziesz pamiętać, żeby szanować zmarłych, [kaszel] bo nikt nie szanuje żywych, gdy nie wie, skąd oni pochodzą, a my wszyscy przecież pochodzimy od zmarłych, wszyscy nasi przodkowie zostali pochowani, to stamtąd przyszliśmy, nie ma w tej wiedzy żadnego wstydu, przeciwnie, zawsze powinniśmy o tym pamiętać. I to do nich odchodzę, wracam. Pamiętaj, Nawido, nikt nie odchodzi, my tylko wracamy.
– Tak, baba.
– Będziesz pamiętać o mnie, prawda, Nawido?
– Tak, baba.
– Będziesz się opiekować młodszym bratem, bo będziesz o mnie pamiętać, a przypominając sobie mnie, przypomnisz sobie wszystko, co ci powiedziałem. [kaszel] I pamiętać będziesz o Bogu i zawsze [znów kaszel] wypełnisz swoje obowiązki i codzienne modlitwy, wyjdziesz za dobrego mężczyznę i będziesz słuchać swojej ciotki, nie pozwolisz, żeby twój brat chodził do palarni opium [silniejszy kaszel] albo paradował z bronią.
– Tak, baba.
I papieros wypadł mu z ust, powoli, jak gdyby nie miał pewności, że grawitacja jest prawem.
Nawida bosą stopą zgasiła papierosa, który miał ustnik czerwony od krwi, gdyż dotykał ust ojca. Nic nie czuła na skórze, żadnego bólu, siedziała tam przez kilka godzin, ze stopą na zgaszonym papierosie, z szumem śmierci, który wydawał się wentylatorem w głowie. Ojciec miał rękę zsuniętą na podłogę, rozchylone wargi, zaschniętą krew w ustach, na szyi, na ubraniu, ale oczy nie wydawały się martwe. Nawida przesunęła ręką po włosach ojca. Pogładziła go kilka razy.
I ciągle powtarzała ten gest, kiedy siostra wróciła do domu, jej starsza siostra, która była bardzo wysoka, więc musiała się pochylić, aby przejść przez drzwi. Nawida nie spojrzała na nią, wciąż miała wzrok utkwiony w plamkach krwi na omdlałym papierosie i we włosach ojca, zastygłych ustach, martwych uszach. Zapytała siostrę, czy chce herbaty, lecz siostra nie odpowiedziała, za to oświadczyła, że teraz Nawida powinna zamieszkać z nią i jej mężem – który jest dobrym człowiekiem, przedsiębiorcą kanalizacyjnym – lecz Nawida odmówiła, wolała zostać z ciotką. Na to siostra rzuciła, że Nawida do niczego się nie nadaje, że jest głupia i że ciotka nie będzie umiała wydać jej za porządnego człowieka. Siostra Nawidy miała plecy zgięte w łuk, bo ciągle starała się ukryć swój wzrost, bo to przecież niemal zniewaga wobec mężczyzn, więc matka wiecznie jej powtarzała, że jest pokraczna, i to wszystko ciążyło jej na kręgosłupie i przygniatało ją do ziemi. Nawida ponownie zaproponowała jej herbatę, lecz siostra wyszła bez słowa.
Ciotka wróciła do domu wkrótce potem i zaniosła się krzykiem i lamentami. Wyrywała sobie włosy, ciągnęła się za nie, łkała za bratem i Bogiem. Nagle bardzo szorstko oznajmiła:
– Musimy zająć się pogrzebem.

 
Wesprzyj nas