“Ten kraj” Anny Arno to literacka wyprawa, poetycka opowieść, wyjątkowa perspektywa. O tym kraju nikt tak jeszcze nie pisał.


Ten krajAnna Arno zabiera nas w podróż przez ulice wielkich miast, szare blokowiska i przydrożne kapliczki.

Z wnikliwością historyka sztuki ogląda narodowe zabytki i własne miejsca, łącząc ogólnoludzkie ze swoim.

Z poetyckim wyczuciem opowiada o wiosnach smakujących truskawkami i zapachu szkolnej szatni, przeplatając symboliczne z rzeczywistym. Jak każdy z nas ma własną historię, wpisującą się w losy pokolenia i współczesnego społeczeństwa — z jego kompleksami, osiągnięciami i nadal niespełnionymi marzeniami.

Arno nie idealizuje, nie ironizuje, nie dokumentuje. Dostrzega piękno, jest w pełni świadoma niedoskonałości, ale nade wszystko nie boi się wyznania: „w moim kraju lubię nawet to, czego nie lubię”.

***

„Nie jesteś przecież na Campo de’ Fiori. Albo choćby na Place Saint-Sulpice. Tam gdzie wszystko jest doskonałe. Tylko nie ty. Czujesz, jak się wytraca czas. Tyk, tyk i cię nie ma. Zostaną wysokie mury, z których zwisa pnącze. Omszałe kamienie. Wosk na kościelnych posadzkach. Ale nie jesteś na Piazza Navona. Ani na Pont des Arts, gdzie płynie srebrzysta rzeka, a w oko wpadają gotowe kadry. Srebrne łuski światła. Klasztorny dzwon wybija godziny. Ale nie tam jesteś, lecz w szarym zakolu Wisły”.
(fragment książki)

Anna Arno (ur. 1984) – autorka tomu opowiadań “Okna” oraz kilku biografii. Za debiut poetycki otrzymała nagrodę „Zeszytów Literackich”. Ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Nowojorskim. Mieszka w Krakowie

Anna Arno
Ten kraj
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 29 sierpnia 2018
 
 

Ten kraj


Rów w którym płynie mętna rzeka
nazywam Wisłą. Ciężko wyznać:
na taką miłość nas skazali
taką przebodli nas ojczyzną

Zbigniew Herbert, Prolog

W TYM KRAJU

Gdybym chciała zrozumieć ten kraj, zaczęłabym od pasów musztardowej lamperii. Od zielonych ścian i zapachu linoleum. Od kruchych liści paproci. Od godła z orłem i od krzyża. Od zapachu jaśminu i akacji, o tej porze roku, kiedy wszystko wygląda łaskawiej: nawet garaże, nawet nieużytki. Kiedy trawa wyrasta wysoko, zawiązują się jabłka i dojrzewają czereśnie.
Zaczęłabym od sklepu spożywczego, z białym i żółtym serem, z kajzerkami i wiecznym pytaniem: „Czy jest coś drobniej?”. Albo od truskawek, od tych kilku letnich tygodni, kiedy kraj tonie w truskawkach. Od bezkresnych łanów rzepaku. O tej porze roku, kiedy mój kraj na chwilę przywdziewa jaskrawe kolory. Zaczęłabym od buraków i kiszonej kapusty, od wędzonych śliwek, od lasek pora, który znosi każdą niepogodę. I od zielonej sałaty, którą w naszym kraju polewają śmietaną. A także od ogórków, również w śmietanie, zwanych u nas mizerią, chociaż już dawno nikt nie kojarzy jej z ubóstwem.
Rozpoczynając opowieść o tym kraju, przypomniałabym sobie zapach sosnowego drewna i zapach igliwia, woń końskich odchodów na śniegu. Ale także stoły nakryte plastikową ceratą i papierowe serwetki. Przywołałabym zapach rosołu, smażonej cebuli, mięsa w gęstym, brązowym sosie. Nie wolno też zapomnieć o plackach.
Gdybym chciała zrozumieć ten kraj, pomyślałabym o piaskownicach na miejskich podwórkach, zawsze brudnych, zajętych przez okoliczne koty. Kotom należałaby się osobna epopeja. Kotom i kociarom, które na piwnicznych okienkach stawiają mięso i mleko. Nawołują przed zmierzchem i kochają nieodwzajemnioną miłością. Te, które nie mogą kochać kotów, kochają gołębie. Tłuką dla nich orzechy.
Gdybym chciała opisać mój kraj, zaczęłabym od kolei. Od zapachu rozgrzanych torów, od smaru i drewnianych podkładów. Od żółtych kwiatów wrotyczu i nawłoci, które późnym latem zarastają nasypy. Przypomniałabym sobie czekanie na pociąg w zimowe poranki, w zupełnej ciemności. Przypomniałabym sobie turkot kół, zadyszkę, kwaśny zaduch pociągu, który zatrzymuje się zawsze za daleko od krawędzi peronu. Jechałabym wiele dni, wiele lat, wysiadając na małych stacjach. Pociąg długo stoi na stacji Węgliniec, ze starym poniemieckim dworcem. Właściwie wszystko wygląda tu dosyć prusko, choć przecież to jest ten kraj, od ponad siedemdziesięciu lat. Tutaj odczepiają wagony, do Berlina jedziemy bez Warsa. A stacja Balin pod Trzebinią wygląda tak, jakby nic tam nie miało przyjechać. Tylko ptaki szaleją. Pomiędzy torami botanicy znaleźli rzadki biały mak: ziele wyrasta na kraterze, chronione gatunki na hałdach.
Opowieść o moim kraju zaczęłabym od zapachu kolejowych toalet, od wiecznie zamazanych okien, od obrzydzenia i ulgi następującej zaraz potem. Od zielonych papierowych ręczników, które czasami, mimo wszystko, są tam zapewnione. Zaczęłabym od barowych krzeseł w Warsie, od składanych stolików, od brudnych firanek w nieokreślonym kolorze. Zaczęłabym od pociągu, gdzie zawsze jest zimno albo za gorąco. Nie ma na to rady, to źródło wiecznej frustracji, ale także międzyludzkiej solidarności. Przynajmniej jest o czym zagadać.
Gdybym chciała opowiedzieć o tym kraju, jedynym, który naprawdę poznałam, zaczęłabym od hejnału w południe w pierwszym programie. Od pogody dla rybaków: stan Zatoki Gdańskiej dwa do dwóch, stan Zalewu Wiślanego… Widzialność dobra.
Gdybym chciała opowiedzieć, czym pachnie ten kraj, przypomniałabym sobie zapachy kościołów. Litanię do Matki Boskiej Majowej, płatki piwonii sypane na ulicę w Boże Ciało. Ale także pot, perfumy oraz zawodzenie proboszcza, który odprawiał świąteczne nabożeństwo.

W moim kraju lubię nawet to, czego nie lubię. Wieczne zdrobnienia. Plastyczny język, który na nie pozwala. Chlebuś, masełko, szyneczka, deszczyk, parasoleczka, kawusia do ciasteczka. Jakby próbowali złagodzić okrucieństwa losu. Stół przykryć obrusem, przystroić kwiatkami. Lubię nawet to, czego nie lubię. Granitowe pomniki, które na pierwszego listopada ozdabiają kulistymi chryzantemami (najokazalszy nagrobek znalazłam w Sarbiewie na Mazowszu: właściwie mauzoleum w neogotyckim stylu, z inskrypcją „Grób Adama Grabowskiego”. Prawie jak kaplica Scrovegnich, pokuta za grzechy, drabina do nieba).

Lubię nawet to, czego nie lubię. Powszechny szacunek dla mięsa i wędliny, zapach szynki z chrzanem. Mak, który zostaje między zębami. Herbatę w szklance, z plasterkiem cytryny, która nadaje jej jasny, słomkowy odcień. Czasami zdarzają się jeszcze kubki spółdzielni „Społem”, z charakterystycznym pochyłym napisem. Grube kubki bez ucha, w których wszystko traci smak, nie czuć temperatury i łatwo się poparzyć. W przedszkolu podawali w nich kakao. Zawsze z grubym kożuchem. Parzyłam usta, bo nie umiałam czekać, zresztą do dzisiaj nie umiem. Lubię kotlety wieprzowe i jest w tym trochę perwersji albo solidarność z przegranym, ponieważ nowoczesny człowiek nie przyznaje się do schabowego z mizerią i ziemniakami. Lubię tłusty twaróg, masło i oscypki. Natomiast już dawno nie widziałam aluminiowej łyżki.
Lubię jeszcze blaszane kioski Ruchu. A także te czerwone, niby kosmiczne pojazdy, zaparkowane gdzieś pośrodku ulicy i po sufit wypchane towarem. Od pewnego czasu Ruch wymienia je na obszerniejsze, przeszklone pawilony. Cieszy mnie ta elegancja, ale tęsknię za minionym. Wspominam trzepak i piaskownicę, chociaż nie byłam ich królową. Słabo grałam w gumę, nie opanowałam skomplikowanych figur; potrafiłam podskoczyć najwyżej do kolan. Mimo to dobrze wspominam moje podwórko, z bunkrem na wypadek wojny, z ławeczką dla starców i drabinką, na której wywijały salta moje niedoścignione, smukłe koleżanki. Ostatnio postawili nową żółtą siłownię: dofinansowane przez Unię urządzenia, opatrzone instrukcją obsługi. Postawili też błyszczącą zjeżdżalnię — niedawno po raz pierwszy zjechał na niej mój siostrzeniec. Wspominam mirabelki: małe, żółte śliwki, które rosły na naszym podwórku. Chwilę potem dojrzewały dzikie jabłka i gruszki: kwaskowate, letnie odmiany. Ale mama zabraniała nam zbierać owoce z tych drzew: śląskie owoce, spadają przy śmietniku.

W NIE BARDZO PODŁYM MIEŚCIE

Urodziłam się w nie bardzo podłym mieście. Ponoć w ubóstwie, chociaż wcale tego nie odczuwałam. Miałam dla siebie cały, prawie pusty pokój: wersalka, magnetofon i moje łóżeczko. Rodzice kupowali ruskie elementarze — oglądałam je i przerabiałam na strzępy. Ledwie dźwignęłam głowę, oparłam się na łokciach i nauczyłam przewracać strony. „Nic tu nie masz, Anusiu, nic”, mówiłam do siebie, powtarzałam, co mi inni mówili. „Kupi ci tatuś kombinezon w Peweksie, kupi ci tatuś, kupi”. Kiwałam się przy szczebelkach łóżeczka i sama kołysałam się do snu. Śniły mi się obrazki z rosyjskich książeczek, przyśnił różowy kombinezon. Tata twierdził, że nigdy go nie obiecywał. Nie obiecuje, kiedy nie może dotrzymać słowa.
Kiedy za granicą przejeżdżam przez niektóre miasteczka, współczuję ich mieszkańcom. Jak można dorastać w takim krajobrazie, na monotonnej równinie, w bliskości fabrycznych kominów. W smętnej miejscowości bez centrum albo na bezkresnych przedmieściach, pośród blaszanych hangarów. Jak się budzić w takiej okolicy, tymi ulicami chodzić do szkoły, utknąć tutaj na starość. Ale pewnego razu zrozumiałam, że ktoś mógłby to samo powiedzieć o moim mieście. I o wielu innych miastach w moim kraju. Przecież często zażyłość wynika z długiej znajomości, a poczucie bezpieczeństwa z przyzwyczajenia. Te wysokie bloki, podobne do innych bloków z tego samego okresu w historii architektury, są mi tak znajome, że nie zauważam nawet ich smutku i zapuszczenia. Nie uderza mnie absurdalne sąsiedztwo: mrugające neonami Multikino, plastik, metal i szkło. Jarzeniowe światła, brama w nierzeczywistość. Multikino pachnące popcornem i coca-colą.
I jeszcze stacja benzynowa, a po drugiej stronie centrum handlowe M1, jak blaszana świątynia. To wszystko przy drodze wylotowej z miasta. Życie się tutaj rozjeżdża, drive-in, drive out, driving me mad.
Zabrze, Hindenburg — wioska, która w 1922 roku otrzymała prawa miejskie. Postawili dworzec, neogotycką pocztę i szpaler latarni. Nie bardzo podłe miasto. Dawna szkoła ewangelicka, dawny hotel, osmalona kamienica, gdzie sto lat temu działała wiedeńska kawiarnia. Ale to naprawdę było dawno. Rozsypały się gotyckie litery. Wyjęte z piwnicy książki pachną stęchlizną. To nie jest zapach cywilizacji; tak pachnie śmierć.
Główną arterią tego miasta jest ulica Wolności. Mówili, że najdłuższa w Europie. Idę ulicą Wolności, biegnę bez tchu i nie mogę się od niej uwolnić. Ale od lat już nie pompuje natlenionej jasnej krwi. Poprzedni prezydent kazał ją obsadzić miłorzębami. Marzną tu teraz, biedne, chude drzewka. Nie ożywiły atmosfery. Nie przyciągnęły spacerowiczów. Gołębie siadają na kamiennych stolikach z szachownicami. Nikt tu w nic nie gra, chyba że Cyganie. Czasami proszą o drobne na piwo, szukają jelenia. Nawet cukiernia „Czarodziej” nic tu nie wyczaruje. W centrum miasta kopią piłkę cygańskie dzieci, przepraszają, kiedy trafią w zaparkowany samochód.
Zawsze trochę obce, takie miasto-niemiasto. Przesiedlone i zasadzone od nowa. Zakładali tu niejedną kawiarnię. Długo wytrzymała „Pod Gronem”, za tiulową firanką, z kawą w szklankach i wieczorkami przy fortepianie. W latach dziewięćdziesiątych przelotnie istniały różne „Karmelki” i „Delicje”. Kawiarnio-galerie, zakładane przez plastyczki w średnim wieku, zanim ostatecznie ogłosiły upadłość. Na koniec był jeszcze irlandzki pub. A potem już tylko banki. Nigdzie nie uświadczysz trójkolorowej galaretki. Ostał się McDonald’s przy placu Wolności. I cukiernia „Wiedeńska”, w której pieką śląskie kołacze. Z daleka pachnie serem, drożdżami i konfiturą, pachnie moim dzieciństwem, kiedy pragnęłam wszystkiego. Nie żal mi tych, którzy spędzają tu dzieciństwo. Wystarczy biedronka, sikorka, kąpiący się w kałuży mazurek. Łańcuchy sklejane z pasków papieru, lameta, anielski włos. Górka, z której zjeżdżałyśmy na sankach — czasem mam wrażenie, że się spłaszczyła, ale to tylko kwestia perspektywy.
Nie bardzo podłe miasto. Smutne i nijakie. Brodzisz w śniegu, w psich odchodach. Śmierdzi dymem ze spalanych śmieci. Na nic się zdają protesty ekologów. W dodatku ostatnio wycięli nam drzewa za oknem. Lubiłam na nie patrzeć: pociągi przeświecały przez listowie. Ostatnio jeżdżą prawie puste, w podświetlonych przedziałach mignie czyjaś twarz, ciemny zarys głowy, której już nie zobaczę. Ścięli nam drzewa. Zostało gołe niebo i budka z kebabami. Czasami współczuję mieszkańcom tego miasta. Tym, którzy zostali. Tylko Cyganie jeszcze się tu bawią, tylko oni wychodzą przy niedzieli. Zbierają się na parkingu, zagadują dziewczynę od kebabów. Cyganki noszą powłóczyste spódnice i włosy związane na karku. Aksamitne frotki z koralikami — o takiej marzyłam, kiedy miałam siedem lat.

Nawet w nie bardzo podłym mieście zdarzają się cudowne chwile. Coś jakby polarna zorza na zmianę pogody: złotawe niebo przez kilka minut nad ranem. Na zdjęciu to się odbarwia, blaknie i nie sposób wyjaśnić, co w tym niezwykłego. Złote krawędzie nieczynnego hotelu. Uznali go za zabytek, odremontowali. Stoi teraz wypatroszony, tymczasem uratowany. Nikogo nie stać, żeby się nim zająć. Sceneria sztuki Śmierć w starych dekoracjach.
Czy goście z daleka, którzy przypadkiem przejeżdżają przez to miasto, nie współczują nam, że tu mieszkamy? Że w tych blokach można się urodzić, chodzić do szkoły upstrzonej wulgarnym graffiti? Ale przecież nie wszystkie budynki są tu brzydkie i odrapane. W ostatnich latach wiele z nich ocieplili styropianem i pomalowali na żywe kolory: na przykład pomarańczowy z czerwoną lamówką.
Co myśli obcy na widok sklepu Simply przy rondzie Sybiraków? Czy uznaje, że nam się powodzi? Że kraj się podniósł po wiekach niewoli? Podobne sklepy działają na przedmieściach w innych krajach. Ich koszmar znika we wnętrzu, przy oświetlonych chłodniach z rzędami jogurtów i serów. Kiedyś, gdy zaczynała się prywatna inicjatywa, w tym miejscu były budki, a w każdej inny asortyment: bielizna, skarpety, słodycze i chemia domowa. Lubiłam chodzić z mamą do budek i było mi przykro, kiedy na ich miejscu stanął supermarket. Także do niego nie warto się przyzwyczajać. To architektura ulotna, już przy budowie bierze się pod uwagę możliwość szybkiej rozbiórki.
Jednak trochę sobie współczuję tego miasta. Miejskiej Biblioteki Publicznej, gdzie pożyczałam pierwsze książki. W oknie eksponowano dziecięce rysunki. Marzyłam, żeby trafić na tę wystawę. A potem wygrałam konkurs wiedzy o książce. Może dlatego tak dobrze pamiętam, jak pachną tomy w publicznej bibliotece. Obłożone w folię albo w szary papier. Pachną inaczej niż książki w domu, inaczej niż w księgarni. Nie powinnam sobie współczuć z powodu Miejskiej Biblioteki Publicznej. Po dziś dzień na oknie wieszają konkursowe prace: Moje miasto w przyszłości, Dzień Ziemi, Książka i ja. Naprawdę nie mam powodu, żeby się użalać.
To nie bardzo podłe miasto pozwala marzyć o innych: schludnych, piękniejszych miastach, gdzie życie nabiera blasku. Jak choćby Kraków, z wierzchu polukrowany, Kraków teatrów i kawiarni. Marcepanowy, królewski, wymyślony Kraków.

 
Wesprzyj nas