Omar El Akkad prezentuje Amerykę przyszłości, gdy światowe mocarstwo rozpadło się na skonfliktowane ze sobą państewka, a ich obywatele żyją w nędzy i ciągłym strachu przed snajperem i chorobą…


Ameryka w ogniuW 2074 roku w Stanach Zjednoczonych wybucha druga wojna secesyjna. W świecie nieznośnego skwaru i wysokiego poziomu mórz, jakie zaistniały wskutek globalnego ocieplenia, kraj ponownie podzielił się na Północ i Południe.

Pochodząca z Luizjany sześcioletnia Sarat musi szybko oswoić się z grozą konfliktu i wkrótce staje się narzędziem w rękach jednej ze stron sporu.

„Ameryka w ogniu” to niezwykła kronika ludzkich losów i działań wojennych w niepokojącej wizji przyszłości największego światowego mocarstwa.

***

El Akkad napisał bezbłędnie obmyśloną, głęboko wstrząsającą sagę o cierpieniu rodziny w świecie brutalnej walki o władzę, terroryzmu, ignorancji i zemsty. «Ameryka w ogniu» to porywająca i bezlitosna powieść – rzecz obowiązkowa na nasze niespokojne czasy.
„Booklist”

Niedający spokoju postapokaliptyczny świat w stylu «Drogi» Cormaca McCarthy’ego i amerykańska rodzina w obliczu narodu jak w «Spisku przeciwko Ameryce» Philipa Rotha.
„The New York Times”

Po lekturze całej książki, kiedy siedziałem oszołomiony po przeczytaniu ostatnich zdań, zdałem sobie sprawę, że El Akkad pokazał nam, jak stworzyć terrorystę doskonałego.
Peter Heller, autor „Gwiazdozbioru psa”

Mocna, bezkompromisowa literatura. O taką fantastykę chodzi!
Łukasz Orbitowski

Nie jest to opowieść o wojnie, lecz o upadku.

Omar El Akkad – urodził się w Kairze, wychowywał w Ad-Dausze, a następnie przeprowadził się do Kanady. Pracował w „The Globe and Mail”; jako dziennikarz tego pisma w 2006 roku zdobył kanadyjską nagrodę National Newspaper za serię artykułów o terroryzmie. Pisał również reportaże z ogarniętego wojną Afganistanu, z rozpraw sądu wojskowego w Guantánamo, z Egiptu w czasie Arabskiej Wiosny Ludów. Mieszka z żoną w Oregonie. „Ameryka w ogniu” (2017) to jego debiut powieściowy.

Omar El Akkad
Ameryka w ogniu
Przekład: Jacek Żuławnik
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 22 sierpnia 2018
 
 

Ameryka w ogniu


Wymierzyć karę musisz temu, który nakłada ją na ciebie.
Kitab al-Aghani (Księga Pieśni)

Czy moje dziedzictwo jest pstrym ptakiem, nad którym krążą dokoła ptaki drapieżne? Chodźcie, zgromadźcie wszystkie dzikie zwierzęta, przyprowadźcie, by je pożarły.
Księga Jeremiasza 12,9 (Biblia Tysiąclecia)

Prolog

W młodości zbierałem pocztówki. Trzymałem je w pudełku po butach pod łóżkiem w sierocińcu. Później, kiedy przeprowadziłem się do mojego pierwszego domu w Nowym Anchorage, chowałem pudełko na dnie starej beczki na ropę, która stała w niszczejącej szopie na narzędzia. Przez większość życia zajmowałem się historią wojen, zaś w kolekcjonowaniu ujęć świata, jaki niegdyś był, wyidealizowanych i pogodnych, odnajdywałem pewnego rodzaju równowagę.
Czasem nachodziła mnie myśl o pozbyciu się beczki. Martwiłem się, że ktoś, na przykład kolega z uczelni, odkryje jej zawartość i zinterpretuje jako drażliwą deklarację polityczną, podobną wywieszonym flagom secesjonistów albo wybebeszonym krążownikom szos przed domami w dawnym kraju Czerwonych – bezradnym dekoracjom buntu, probierzom zabitej i zabójczej przeszłości. Było nie było, jestem Południowcem z urodzenia. I choć przybyłem na tereny neutralne w wieku sześciu lat i nigdy z nikim nie rozmawiałem na temat mojego najwcześniejszego dzieciństwa, to jednak nie mogłem wykluczyć tego, że niektórzy z moich kolegów skrycie wierzyli, iż w moich żyłach nadal krąży odrobina buntowniczej Czerwieni.
Moje ulubione pocztówki pochodzą z lat trzydziestych i czterdziestych, z ostatnich dekad przed tym, jak planeta zwróciła się przeciwko krajowi, a kraj przeciw samemu sobie. Zdjęcia ukazują plaże nad wielkimi oceanami, zanim pochłonął je rosnący poziom mórz; pejzaże Południowego Zachodu, zanim obróciły się w pogorzelisko; równiny Środkowego Zachodu, puste i nieskończone pod najbłękitniejszym niebem, jakie istniało, zanim zapełniły się wysiedleńcami znad wybrzeży, uczestnikami Wielkiej Wędrówki. Fotograficzna pamiątka po Ameryce, która istniała w pierwszej połowie dwudziestego pierwszego wieku: kwitnącej, rozpasanej, nieświadomej.
Pamiętam pierwszą pocztówkę, którą kupiłem – była to widokówka starego Anchorage. Nadbrzeżna panorama miasta pokrytego grubą warstwą świeżego śniegu, woda upstrzona płatami kry, słońce zawieszone nisko nad górami.
Miałem sześć lat, kiedy zobaczyłem swój pierwszy alaskański zachód słońca. Stałem na pokładzie łodzi przemytników – ja, spalony słońcem Georgii chłopiec; ja, uchodźca. Pamiętam, jak na rzęsach wylądowały mi osobliwe białe płatki, i to, że mimowolnie zacząłem szczękać zębami. Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się zimno. Nieco ponad wierzchołkami wzniesień ujrzałem zamarznięte żółtko na niebie i pomyślałem, że dotarłem na absolutny koniec żywego świata. Osiągnąłem kres wszelkiego ruchu.

***

Jestem przedstawicielem, jak to mówią, Cudownego Pokolenia, czyli osób urodzonych w okresie pomiędzy wybuchem drugiej wojny secesyjnej w 2074 roku a jej końcem w 2095. Zdaniem niektórych obejmuje ona również szalejącą przez dekadę po zakończeniu działań wojennych zarazę. W tym kraju tradycja definiowania pokoleń na podstawie konfliktów, które powinny były doprowadzić do upadku tychże, sięga daleko w przeszłość i moja generacja nie stanowi pod tym względem wyjątku. Należymy do tych nielicznych, którzy uniknęli gniewu zamachowców samobójców i ataków dronów bojowych nazywanych „ptakami”; których spędzono do dobrze zaopatrzonych piwnic i schronów, zanim zaraza DPZ rozprzestrzeniła się po całym kontynencie; którzy po prostu zwyczajnie mieli szczęście.
Przez całe swoje życie zawodowe pochylałem się nad krwawą wojną tej krainy z samą sobą. Pisałem o niej artykuły zarówno do periodyków naukowych, jak i do popularnych czasopism, byłem najważniejszym gościem niezliczonej liczby sympozjów i warsztatów. Badałem i analizowałem wszelkie dostępne materiały źródłowe: transkrypcje z posiedzeń Kongresu, przekazy ustne, wstrząsające świadectwa osób, które przeżyły zarazę. Zrekonstruowałem niesławne wydarzenia Dnia Ponownego Zjednoczenia, kiedy to jeden z ostatnich buntowników z Południa zdołał przedostać się do stolicy Unii i uwolnić chorobę, która na dziesięć lat pchnęła kraj w objęcia śmierci. Szacuje się, że wojna pochłonęła jedenaście milionów ofiar; zaraza, jak się sądzi, pozbawiła życia prawie dziesięć razy więcej istnień.
Piszą do mnie liczni czytelnicy i krytycy, spierają się i podają w wątpliwość różnego rodzaju historyczne szczegóły, na przykład to, czy za ten lub za tamten zamach bombowy na pewno odpowiadają rebelianci albo czy masakra w tym lub tamtym miejscu rzeczywiście była aż tak krwawa, jak utrzymują propagandziści z Południa. Zgromadziłem setki listów tego rodzaju, wszystkie stanowią wariację na ten sam temat: ich autorzy zarzucają mi mianowicie, że ja, rozpieszczony mieszkaniec Nowego Anchorage, obywatel Północy, członek elity neutralnego kraju, który nie spędziłem choćby dnia na prawdziwym polu walki, nie mam najmniejszego pojęcia o wojnie.
Istnieją jednak rzeczy, o których nie ma pojęcia nikt poza mną. Wiem te rzeczy od niej. I ta wiedza czyni mnie współwinnym.

***

Zbliżając się do końca swojego życia, przeglądam nagromadzone rozmaitości z młodych lat. Niedawno odnalazłem pierwszą kupioną widokówkę. Minął ponad wiek od dnia, w którym zrobiono zdobiącą ją fotografię. Z pejzażu nie zachowało się nic poza morzem i wzgórzami. Nowe Anchorage, bezładne skupisko niskich budynków i przycupniętych u stóp gór zasobnych przedmieść, z czasem przesunęło się głębiej w ląd. Nabrzeże, do którego ongiś przybiłem jako zagubione, osierocone dziecko wojny, było wielokrotnie nadbudowywane i umacniane. Tam gdzie dawniej znajdowała się zbita z sękatych desek keja, teraz unoszą się modułowe pomosty, zaprojektowane z myślą o szybkim demontażu i łatwym transporcie. Gwałtowne sztormy uderzają dziś bez ostrzeżenia.
Czasem przechadzam się nad wodą, włóczę się po nabrzeżu i porcie. Wtedy na tyle, na ile mogę, przywołuję wspomnienie dnia, w którym dotarłem do neutralnego kraju (aby wspomnienie było pełniejsze, musiałbym wynająć łódź śmieciarzy i wypłynąć w morze). Lekarz mówi, że regularne spacerowanie jest zdrowe i powinienem jak najczęściej oddawać się temu zajęciu, o ile nie wywołuje ono bólu. Podejrzewam, że tego rodzaju nieszkodliwą strawą medyk karmi wszystkich swoich nieuleczalnie chorych pacjentów, którzy już dawno przeszli z etapu „pomoże” na „nie zaszkodzi”.
Dziwnie jest umierać. Długo sądziłem, że moje życie zakończy się nagle, kiedy zaraza dotrze na północ, do neutralnego kraju, albo kiedy Czerwoni raz jeszcze powstaną i znów pogrążymy się w bratobójstwie. Zamiast tego zostałem skazany na najzwyczajniejszą ze śmierci: nadobfitość niewydolnych komórek. Czytałem, że umiarkowanie żarłoczny rak zapewnia, nazwijmy to, przyzwoite odchodzenie, przynajmniej z pragmatycznego punktu widzenia. Nie jest to bowiem umieranie na tyle rozciągnięte w czasie, by wiązać się z wieloletnim cierpieniem, lecz takie, które daje człowiekowi szansę poczynienia niezbędnych przygotowań i powiedzenia tego, co powiedziane być musi.

***

Od lat nie padał śnieg, ale od czasu do czasu zdarza się pod koniec stycznia, że na szybie w oknie zakwita fraktal mrozu. W takie dni lubię chodzić na nabrzeże i patrzeć, jak mój oddech zawisa w powietrzu. Czuję się wtedy, jakbym zrzucał z barków ciężar. Już się nie boję.
Stoję na krańcu deptaka i przyglądam się wodzie. Myślę o wszystkim, co zabrała, co mi zabrano. Bywa, że godzinami wgapiam się w morze, robi się ciemno, przenoszę się w czasie i przestrzeni do zrujnowanego kraju Czerwonych, w którym się urodziłem.
Wtedy widzę ją, jak wychodzi z wody. Jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem: ciężkie opalone ciało, plecy poznaczone ziemistymi szramami – każda z nich jest pamiątką po torturach, którym ją poddawano, po niejawnych zbrodniach przeciwko niej. Wyłania się niczym monolit z rozerwanego brzucha Savannah. I znów jestem dzieckiem. Dopiero zostanę odebrany rodzicom, wyrwany z domu, zdradzony. Znów jestem w domu nad brzegiem rzeki, jestem szczęśliwy i nadal ją kocham. Moja tajemnica to miłość do niej.
Nie jest to opowieść o wojnie, lecz o upadku.

I

Kwiecień 2075 roku
St. James w stanie Luizjana

Rozdział pierwszy

Byłam wtedy szczęśliwa.

***

Słońce przebiło się przez korowód chmur i utkwiło nieruchome spojrzenie w morzu Missisipi.
Przybrzeżne wody były brązowe i spokojne. Usta morza otwierały się szeroko na spustoszone moczary i z każdym rokiem pożerały coraz większą ich część. Woda tak wytrwale podmywała muł, piach i glinę, aż dawne nadrzeczne plantacje, wytwórnie plastiku i pochylnie do wodowania łodzi w końcu traciły umocowanie. Zanim budynki na dobre zsunęły się w toń, ostatni mieszkańcy delty ogołacali je ze wszystkiego, co jeszcze nadawało się do użytku. Morze połykało ląd. Na południowym wschodzie leżał wspaniały niegdyś Nowy Orlean – dziś obwiedziona wałami studnia. Chrzcielne rytuały nowej Ameryki.
Mała sześcioletnia dziewczynka siedziała pod daszkiem z desek szalunkowych na werandzie swojego rodzinnego domu. Trzymała plastikowy pojemnik w kształcie misia, w którym był miód. Złoty płyn wyciekał z głowy zwierzaka i sączył się na lichą podłogę z sośniny.
Dziewczynka wylewała miód na głębokie sęki i patrzyła, jak układa się serpentynami i dopasowuje do nowych form. Oto jej najwcześniejsze wspomnienie, moment, w którym się zaczyna.
I taką też, w tych chwilach, gdy ustępuje gorycz, najchętniej ją pamiętam: jako dziecko.
Żałuję, że nie znałem jej wtedy, w tamtych latach, zanim została złamana.
– Saro, co ty wyprawiasz? – odezwała się matka dziewczynki, stając za jej plecami w drzwiach kontenera, w którym Chestnutowie stworzyli sobie dom. – Co ci mówiłam na temat zabawy jedzeniem?
– Przepraszam, mamo.
– Zapracowałaś na ten miód, hm? Nie sądzę. Rusz tyłek po siostrę i marsz na śniadanie. Musimy zjeść, zanim tata wyjedzie.
– Okej – odparła dziewczynka, wręczając matce do połowy opróżniony pojemnik i pochyliwszy głowę, przemknęła obok niej, tak że ta zdążyła jedynie otrzepać z brudu tył córczynej sukieneczki w lilie.
Nazywała się Sara T. Chestnut, ale sama na siebie mówiła „Sarat” w wyniku nieporozumienia, do którego doszło wcześniej w szkole. Nowa nauczycielka w zerówce przypadkowo przeczytała inicjał w nazwisku dziewczynki jako ostatnią literę jej imienia: „Sarat”. Dziewczynce przypadło do gustu brzmienie tego słowa. „Sara” kończyła się bezsilnym wydechem, zanikającym „aaa”, które rozpływało się w powietrzu. Tymczasem „Sarat” zamykało się z trzaskiem, z kłapnięciem, jak pułapka na niedźwiedzie. Kilka miesięcy później szkołę zamknięto, a większość nauczycieli i uczniów zbliżający się front zmusił do ucieczki na północ. Jednak nowe imię zdążyło się przyjąć.
Sarat.

***

Chestnutowie mieszkali trzydzieści metrów od zachodniego brzegu rzeki, w kontenerze z blachy falistej, który zdobyli w miejscowej stoczni. Dom utrzymywały na miejscu stalowe kotwy zatopione w umieszczonych pod poziomem gruntu betonowych blokach. W nieustającej wilgoci korozja postępowała łatwo i powoli pełzła po narożnikach konstrukcji.
Cały dach, z wyjątkiem kąta zarezerwowanego dla zbiornika na deszczówkę, pokrywała mozaika staromodnych paneli słonecznych. Z boku leżała zwinięta plandeka. Kiedy zbliżała się burza, Chestnutowie chwytali za sznury przymocowane do plandeki, zaciągali ją jak pokrycie dachu i mocowali do haków po drugiej stronie. W ten sposób kierowali wodę tak, że zamiast spływać po panelach, napełniała zbiornik, a kiedy ten zaczynał się przepełniać, system odprowadzał nadmiar do rzeki. Dzięki temu mieli wodę nadającą się do picia, a jednocześnie chronili dom przed rdzą i niszczeniem.
Bywało, że podczas zimowych burz cała rodzina chroniła się na werandzie, mimo że daszek zapadał się i przeciekał; robili to, by uciec przed panującym we wnętrzu kontenera nieznośnym hałasem, którego źródłem był ulewny deszcz; uderzenia kropli o dach brzmiały tak, jakby ktoś grał na blaszanym bębnie.
Latem, gdy w ich stalowym domu robiło się gorąco jak w piecu, Chestnutowie spędzali większość czasu na zewnątrz. Podczas tej długiej pory roku, która spalała region na popiół od marca do połowy grudnia, Sarat, jej dwujajowa siostra bliźniaczka Dana i starszy brat Simon doświadczali dziecięcej radości w najczystszej postaci. Pod okiem przypatrujących się z pewnej odległości rodziców dzieci napełniały wiadra wodą z rzeki i oblewały nią gliniastą skarpę, aż robiła się gładka jak zjeżdżalnia. Potrafiły bawić się tak całymi popołudniami i wieczorami – sunęły po śliskiej ziemnej pochyłości prosto do rzeki, po czym wspinały się z powrotem, korzystając z liny z zawiązanymi na niej supłami; piszczały z zachwytu, pędząc w dół, a ich tyłki żłobiły w glinie głęboką rynnę.
W kurniku za domem Chestnutowie trzymali stadko wychudzonych kur o brudnobrązowych piórach. Ptaki głośno gdakały i nerwowo krążyły po klatce. Kiedy je karmiono, a z nieba nie lał się zbyt wielki żar, składały jajka. Te, które zanadto się buntowały albo były po prostu stare, zabijano – unieruchamiano szyję ptaka pomiędzy dwoma gwoździami wbitymi w pieniek i spuszczano siekierę.
Wnętrze kontenera rodzina podzieliła na mniejsze pomieszczenia, oddzielając je od siebie ustawionymi pionowo deskami szalunkowymi. Benjamin i Martina Chestnutowie zajmowali część położoną najdalej od wejścia. Dziewięcioletni Simon i sześcioletnie bliźniaczki spali w części środkowej, żyli ze sobą w zgodzie, która z każdym dniem stawała się coraz bardziej niepewna.
W trzecim segmencie zmieścił się niewielki, poplamiony i ponacinany od częstego używania stół kuchenny ze sklejki w kolorze piasku. Obok stały dwa kredensy, w których przechowywano bataty, ryż, paczki chipsów i płatków śniadaniowych, pekany, mąkę oraz zmielone ziarna sorgo rosnącego na polach oddzielających Chestnutów od najbliższych sąsiadów. W małej lodówce, która bardzo obciążała panele słoneczne, rodzina trzymała mleko, masło i puszki z colą.
Straż przy drzwiach wejściowych pełnił posążek z czasów dzieciństwa Benjamina: ceramiczna Matka Boża z Guadalupe o pochylonej głowie i dłoniach złożonych do modlitwy. U jej stóp stała zdobiona koralikami kompozycja z żółtych nachyłków i białych lilii wodnych, a także częściowo stopiona świeczka o zapachu magnolii. Kiedy kwiaty więdły i zasychały, rodzice wysyłali dzieci na pola po świeże.
Sarat w biegu wyminęła posążek i pognała szukać siostry. Znalazła ją w segmencie zajmowanym przez rodziców. Dana stała na łóżku i w nabożnym skupieniu przyglądała się swojemu odbiciu w owalnym lusterku. Wyjęła jedną z matczynych domowych sukienek, zwyczajną tunikę bez rękawów, wciąż, pomimo niezliczonych prań, intensywnie fioletową. Dziewczynka tonęła w niej, zmieściła się cała w górnej części sukienki; reszta materiału spływała z łóżka i rozlewała się po podłodze. Nałożyła na usta, zdecydowanie zbyt obficie, wiśniową pomadkę matki – klejnot z prostego zestawu do makijażu, który miała Martina, ale rzadko z niego korzystała. Mimo że dziewczynka pomalowała się z najwyższą starannością, nie udało jej się nie wyjechać szminką poza kraj małych różowych ust; wyglądała, jakby w pośpiechu spałaszowała placek z truskawkami.
– Pobaw się ze mną – powiedziała Sarat, wprawiona w zakłopotanie poczynaniami siostry bliźniaczki.
Dana zwróciła się do niej rozdrażniona.
– Jestem zajęta – odparła.
– Ale ja się nudzę.
– A ja jestem damą!
Dana ponownie utkwiła spojrzenie w lusterku i spróbowała zetrzeć nieco szminki wierzchem dłoni.
– Mama mówi, że mamy zjeść śniadanie z tatą.
– No dooobra. Ani chwili pokoju w tym domu – oświadczyła Dana, niedokładnie przytaczając słowa matki, które zasłyszała przy jakiejś okazji.
Sarat urodziła się druga, pięć i pół minuty po Danie. I choć rodzice zapewniali, że obie siostry traktują tak samo, to jednak Dana była wyraźnie córeczką tatusia, wyrozumiałego zabawnego mężczyzny o szczerym uśmiechu, zaś Sarat bardziej pasowała charakterem do matki: zawziętej surowej kobiety, niezrażającej się przeciwnościami losu. Były bliźniaczkami, ale różniły się pod bardzo wieloma względami. Sarat często słyszała, jak matka używa w stosunku do niej określenia „chłopczyca”. „Bóg obdarzył mnie dwojgiem dzieci naraz – mawiała – lecz dziewczęcości wystarczyło mu tylko dla jednego”.

***

 
Wesprzyj nas