“1968: Od Wietnamu do Meksyku” to zbiór felietonów i reportaży słynnej włoskiej dziennikarki, w których Oriana Fallaci rejestruje najważniejsze wydarzenia 1968 roku.


1968: Od Wietnamu do MeksykuTo opowieści o wojnie wietnamskiego narodu przeciwko supermocarstwu USA, o maoistowskich Chinach i demonstracjach w Meksyku. Fallaci kreśli portrety bohaterów tamtych czasów, od Boba Kennedy’ego do Martina Luthera Kinga i Richarda Nixona.

„Pamiętam lato 1968 roku. Wróciłam właśnie z Nowego Jorku, dwanaście godzin po zabójstwie Roberta Kennedy’ego. W kwietniu zamordowano Martina Luthera Kinga, w czerwcu Roberta Kennedy’ego. Fotografie umierających z głodu dzieci w Biafrze, walki między Arabami i Żydami, sowieckie czołgi w Pradze. Akty wandalizmu burżuazyjnych studentów, którzy ośmielają się powoływać na Che Guevarę, a jeżdżą na uniwersytet sportowym samochodem tatusia”

Taki jest rok 1968 Oriany Fallaci, zasadniczy moment w jej karierze, w której, zgodnie z portretem, jaki zaprezentował „Time”, ówczesna reporterka „L’Europeo” uznana zostaje za „najważniejszą włoską dziennikarkę, naśladowaną w wielu krajach”.

Styczeń zaczyna się w Wietnamie, gdzie Fallaci opowiada bezpośrednio o wojnie małego narodu przeciwko supermocarstwu USA. Później, w Ameryce, gdzie toczą się walki na tle rasowym i o prawa obywatelskie, kreśli portrety bohaterów tamtych czasów, od Boba Kennedy’ego do Martina Luthera Kinga i Nixona. Następnie, wciąż niezmordowana, opowiada o maoistowskich Chinach, filozofiach Dalekiego Wschodu, indyjskich guru, o nędzy w Peru. aż w końcu przylatuje do Meksyku tuż przed olimpiadą, gdzie zostanie ranna podczas studenckiej demonstracji, całe Włochy zaś wstrzymają oddech.

Wychodziłam cało z krwawych wydarzeń, by ponownie, jak zawsze, zderzyć się z kolejnymi krwawymi wydarzeniami

Tylko ona się nie boi i nie cofa się przed niczym, wie, że „zostać ranną to prawdziwe szczęście, gdyż trudno zostać trafioną dwukrotnie”. Wyjeżdża raz jeszcze do Stanów Zjednoczonych, by zakończyć ten rok w towarzystwie astronautów szykujących się do lotu na Księżyc.

To jest świt nowej ery, unikatowe świadectwo zwrotu, jaki dokonał się na całym świecie, wykraczając poza prowincjonalną wizję tych, których później Oriana Fallaci nazwie „naszymi supermieszczańskimi bohaterami roku 1968”.

Oriana Fallaci
1968: Od Wietnamu do Meksyku
Dziennik z przełomowego roku
Przekład: Joanna Ugniewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 sierpnia 2018
 
 

1968: Od Wietnamu do Meksyku

Spis treści

TRAGEDIA ZACZYNA SIĘ WRAZ ZE STRACHEM. styczeń–marzec
1. Boże, spraw, żebym nie zginął
2. Więzień z Wietkongu
3. Ale jak możecie palić się żywcem?
4. Opowieści z Sajgonu
5. Pożegnanie z Sajgonem
6. Rewolwer generała Loana
7. Wróciłam do płonącego Sajgonu
8. Dziennik partyzanta Wietkongu zabitego w Sajgonie
9. Pojechałam na Północ, na front
10. Przeprowadziłam wywiad z dyktatorem Wietnamu
11. Znalazłam się wśród hunwejbinów Mao
12. Historie z Hongkongu

GORĄCE DNI W AMERYCE. kwiecień–czerwiec
13. Oriana Fallaci przepytuje świadków zabójstwa Kinga
14. W Atlancie zaatakował mnie tłum
15. Tu, w Sajgonie, panuje chaos; nikt nie chce pokoju
16. Lima, utracone miasto
17. Telefon z Sajgonu
18. Oriana Fallaci przepytuje świadków zabójstwa Kennedy’ego
19. Zabójcami są dwaj mężczyźni i kobieta
LATO W INDIACH. lipiec–wrzesień
20. W Indiach z guru
21. Pod wrażeniem cudów
22. Żyjący Budda

Z MEKSYKU NA KSIĘŻYC. październik–grudzień
23. Paisà
24. Krwawa noc, kiedy zostałam ranna
25. Dziennik meksykański
26. Oto wywiad, który utraciłam
27. Nixon mi się nie spodobaŁ
28. Z ludźmi, którzy lecą na Księżyc

OD WYDAWCY

„Rozumiem Pańską pracę i bardzo ją szanuję. W dodatku lubię karabinierów. To oni zawsze giną. Za innych. Ale jeśli szuka Pan informacji dotyczących Włoch w latach, o których Pan wspomina, jestem niestety najmniej właściwą osobą. Jak widać z moich artykułów, od 1967 do 1975 roku byłam niemal cały czas na froncie w Wietnamie. Kiedy nie byłam w Wietnamie, byłam w równie odległych krajach. W Indiach albo Bangladeszu z powodu wojny indyjsko-pakistańskiej. W Hongkongu i Makau z powodu maoistycznych rozruchów. W Brazylii albo w Peru z powodu lokalnych zamieszek. W Jordanii albo Izraelu z powodu bliskowschodnich konfliktów. W Meksyku, gdzie zostałam poważnie ranna w masakrze na placu Tlatelolco i byłam niezdolna do pracy przez kilka miesięcy. Jedynym wyjątkiem od takiego typu pracy były loty kosmiczne, które, między jedną a drugą korespondencją z jakiejś wojny, śledziłam na Przylądku Kennedy’ego. Rzadko bywałam w domu, to znaczy w Nowym Jorku, gdzie mieszkam od prawie trzydziestu lat. Jeszcze rzadziej we Włoszech, gdzie wpadałam tylko na krótko, by odwiedzić starych rodziców”1.
Oriana Fallaci odpowiada tymi słowami na prośbę Massimo Girauda, kapitana jednostki specjalnej karabinierów, który chciał zadać jej kilka pytań na temat roku 1968 we Włoszech oraz lat terroryzmu. Ona jednak, która jeszcze kilka miesięcy wcześniej dzieliła swój czas pomiędzy sukcesy amerykańskich astronautów a dolce vita na via Veneto, zna rok 1968 we Włoszech jedynie z opowieści kolegów przyjeżdżających do Wietnamu.
W listopadzie 1967 roku poprosiła Tommasa Giglio, ówczesnego redaktora naczelnego „L’Europeo” – i otrzymała jego zgodę – by jako wysłanniczka tygodnika mogła śledzić wojnę w Wietnamie, dokąd miała powrócić dwanaście razy w ciągu siedmiu lat. Inni naczelni zbywali ją odpowiedzią, że „to nie jest zawód dla kobiet”, Giglio natomiast wiedział, że może zaufać własnej intuicji. „Wobec mnie nigdy nie zachowywał się jak przełożony, pozwalał mi, bym była sama dla siebie przełożoną. Jednym słowem zrozumiał, że kiedy puści się mnie wolno, pobiegnę lepiej i szybciej, kiedy zaś założy mi się lejce i siodło, przestaję być koniem wyścigowym i przemieniam się w krnąbrnego muła”.
„Jestem tutaj, aby zrozumieć – pisze w styczniu 1968 w Sajgonie, pod bombami – aby się dowiedzieć, co myśli człowiek, który zabija innego człowieka, a ten z kolei zabija jego, nawet go nie znając. Jestem tutaj, aby dowieść czegoś, w co wierzę: że wojna jest zbyteczna i głupia, to najbardziej przerażający dowód tępoty rodzaju ludzkiego”.
Towarzyszy jej fotograf Gianfranco Moroldo, autor kilku niezapomnianych zdjęć. Oriana na froncie w mokasynach, bo nie było sznurowanych butów w jej rozmiarze. Oriana drobniutka i wyczerpana, która odpoczywa, opierając się o swój plecak, wyposażony w instrukcję, żeby oddać go jej rodzicom, jeśli zginie. W krótkim czasie staje się ikoną frontowego dziennikarstwa. Jeździ na najbardziej gorące fronty i przepytuje przedstawicieli wszystkich stron konfliktu – amerykańskich żołnierzy, partyzantów Wietkongu, duchownych, generałów – zaświadczając w unikatowy sposób o dramacie małego narodu walczącego z superpotęgą Stanów Zjednoczonych, tego samego, który miał się stać symbolem dla ruchów robotniczych i studenckich w Europie.
Ale na tym nie poprzestaje. W artykułach drukowanych w „L’Europeo”, których część ukazuje się po raz pierwszy w niniejszej książce, będącej prawdziwym dziennikiem tamtego kluczowego roku, ukazuje Amerykę lat zimnej wojny, konfliktów rasowych i walk o prawa obywatelskie i, będąc na miejscu, kreśli portrety ówczesnych bohaterów – od Roberta Kennedy’ego do Martina Luthera Kinga i Nixona.
„Pamiętam lato 1968 roku. Wróciłam do Nowego Jorku dwanaście godzin po zabójstwie Roberta Kennedy’ego. W kwietniu Martin Luther King, w czerwcu Robert Kennedy. Fotografie dzieci umierających z głodu w Biafrze, walki między Arabami i Izraelczykami, sowieckie czołgi w Pradze, akty wandalizmu ze strony studentów z burżuazyjnych rodzin, którzy ośmielają się powoływać na Che Guevarę, a na wykłady jeżdżą sportowym samochodem tatusia”.
Raz jeszcze dzieje się Historia, raz jeszcze Oriana jest na pierwszej linii. „Wychodziłam cało z krwawych wydarzeń, by ponownie, jak zawsze, zderzyć się z kolejnymi krwawymi wydarzeniami”, pisze, wyruszając na poszukiwanie prawdy na temat dwóch morderców z Memphis i Los Angeles. Przepytuje świadków, jeździ do miejsc, gdzie spędzili ostatnie chwile Martin Luther King i Bob Kennedy, aby wyciągnąć smutny, lecz realistyczny wniosek – możemy powtórzyć to również dziś – że „z pewnością nigdy nie poznamy prawdziwej prawdy. Dokładnie tak, jak stało się w Dallas, jak dzieje się zawsze w historii świata”.
Następnie jedzie do Indii i swojego guru, znów pisze w agresywnym tonie o tych, którzy w ówczesnej Europie zwracali się w stronę filozofii Wschodu jako do sposobu na rozwiązanie zachodnich konfliktów. W dwóch błyskotliwych i ironicznych artykułach objawia cały swój sceptycyzm i z rozbawieniem informuje czytelnika, że „doznała wstrząsu z powodu cudów”, których była świadkiem, nie zapomina jednak o odmalowaniu tego niewiarygodnego świata. „Przyjechać do Indii latem to istne szaleństwo – pisze do matki. – Widziałam jednak rzeczy tak ciekawe, tak oszałamiające i fascynujące, że w gruncie rzeczy godzę się również na podobne szaleństwo”2. Wraca do Włoch na kilka dni i wyjeżdża znowu do miasta Meksyk, by dokumentować protest studentów przed igrzyskami olimpijskimi, brutalnie stłumiony przez reżim w czasie masakry na placu Trzech Kultur; ona sama zostaje wówczas ranna, całe zaś Włochy wstrzymują oddech. Jedynie Oriana się nie boi i nie zaprzestaje działalności, wie bowiem, że „podczas wojny zostać porządnie ranną oznacza mieć szczęście, gdyż trudno jest zostać ranną dwukrotnie”.
„Nikt nie zrani Oriany i nie zapłaci za to”, zaświadcza „Time”, który poświęci jej okładkę, wychwalając ją jako najważniejszą włoską dziennikarkę. Wydaje się niemal, że słyszymy jej głos, kiedy krzyczy do policjantów, którzy obrażali ją, kiedy czekała na pomoc: „Korzystajcie z tego, że możecie czuć się teraz ważni, bo jeśli tylko przeżyję, powiadomię cały świat o tym, co zrobiła meksykańska policja”.
Przeżyje, a następnie opowie o tym, co się wydarzyło, osobiście i w książce, „posługując się słowami, jak gdyby to były rogi byka”, powie hiszpański matador El Cordobés. I wyjedzie zaraz potem ponownie do Ameryki, by zakończyć swój niezwykły rok 1968 u boku astronautów szykujących się do wyprawy na Księżyc. Raz jeszcze Oriana miała się okazać wyjątkowym świadkiem nowej ery ludzkości.

TRAGEDIA ZACZYNA SIĘ WRAZ ZE STRACHEM

STYCZEŃ–MARZEC

Rok 1968 Oriany Fallaci rozpoczyna się tysiące kilometrów od domu, w Wietnamie, gdzie przebywa wraz z fotografem Gianfranco Moroldem, aby dokumentować dla „L’Europeo” toczącą się wojnę.
To ważne zadanie, które uczyni z niej korespondentkę wojenną; następnie podejmie się wielu innych. Przyjechała do tego kraju w listopadzie 1967 roku i powróci do niego dwanaście razy w ciągu siedmiu lat, dokumentując kłamstwa i okrucieństwa, lecz również bohaterstwo i akty człowieczeństwa w konflikcie, który ona sama określiła jako krwawy obłęd.
Podczas pobytu w dawnych Indochinach spotyka wszystkich bohaterów konfliktu i przeprowadza z nimi wywiady: amerykańskich generałów, rządzących Wietnamem Południowym i Północnym, amerykańskich żołnierzy, partyzantów Wietkongu, duchownych, zwykłych ludzi, i kreśli okrutny i bezlitosny fresk wojenny.
W Wietnamie spotyka François Pelou, korespondenta Agence France-Presse, z którym pozostanie w związku do roku 1973.
Z wyjątkiem krótkiego pobytu w Nowym Jorku, gdy toczyła się bitwa o Sajgon, zostanie w Wietnamie do końca marca. W drodze powrotnej zatrzyma się w Hongkongu, którego przyszłość jest w rękach Chin z czasów rewolucji kulturalnej.

1
BOŻE, SPRAW, ŻEBYM NIE ZGINĄŁ

Wraz z Gianfranco Moroldem udaje się do jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc w czasie wojny: Dak To. Aby móc wyjechać, muszą na wypadek śmierci podpisać oświadczenie zwalniające rząd Stanów Zjednoczonych od odpowiedzialności za ich ewentualną śmierć. „Jestem tutaj, aby zrozumieć – pisze – aby się dowiedzieć, co myśli człowiek, który zabija innego człowieka, a ten z kolei zabija jego, nawet go nie znając”. „Nie bój się”, napisał jej na bileciku François Pelou. W trakcie bombardowań spotyka amerykańskich żołnierzy, rozdartych pomiędzy tęsknotą za domem a strachem przed śmiercią. „Słuchaj – mówi jej jeden z nich – ja nie chcę być bohaterem”.
Dak To, styczeń

„Kiedy umrę, pójdę do Raju, bo na tej ziemi przeżyłem już Piekło. Wietnam 1967”.
„Spałem pod Joem. Nie żył, ale ogrzewał mnie. Daj mi papierosa. Spałaś kiedyś pod kimś, kto nie żyje, ale cię ogrzewa?”.
„Myśli pani, że mi się uda? Czasami się boję, że nie. Nie robię nic innego, tylko się modlę. Modlę się nawet wtedy, kiedy nie mam czasu, na przykład kiedy ruszam do ataku. Mówię wtedy szybko: Boże, spraw, żebym nie zginął”.
„Boże, jaka wojna jest obrzydliwa. Muszą mieć nie po kolei w głowach ci, którzy bawią się w wojnę i uważają ją za chwalebną i podniecającą. Nie ma w niej nic chwalebnego, nic podniecającego, to tylko brudna tragedia”.
„Nie chcę być bogaty, nie chcę być bohaterem. Chcę żyć i tyle. Życie jest piękne, wiesz, piękne. Teraz wiem, że życie jest piękne, przedtem nie wiedziałem. Myślisz, że zginę?”.
„Nie chcę znowu walczyć. Jestem taki młody i mam tyle życia przed sobą, nie przychodzi się na świat, żeby zginąć na wojnie w wieku dwudziestu lat. Przychodzi się na świat, żeby umrzeć w łóżku, kiedy jest się już starym”.
„A potem zabiłem człowieka. To był mały partyzant Wietkongu. Biegł, biegł i wszyscy do niego strzelali. Wyglądało, jakbyśmy strzelali do celu w wesołym miasteczku. Wycelowałem w niego i upadł. Ale to było tak, jakbym strzelił do drzewa. Nic nie poczułem, wiesz, nic”.
„Proszę pani, to prawda, że tam jest tak strasznie?”. „Ależ nie, żołnierzu, ależ nie. Dzisiaj jest spokojnie, zobaczysz”.
„Zostawcie mnie w spokoju. Nic mnie nie obchodzi, nie obchodzi mnie nawet to, że zginę”.
Potem nadleciała rakieta. I został po nim jedynie but.

PONIEDZIAŁEK RANO. Tragedia zaczyna się wraz ze strachem. A strach zaczyna się, kiedy tylko wsiadasz do wojskowego transportowca, polecisz nim do strefy ognia razem z żołnierzami, którzy milczą zrezygnowani. Wczoraj taki sam transportowiec spadł, podobno na skutek sabotażu, i nikt nie zdążył otworzyć spadochronu, na którym powinniśmy skoczyć, w razie gdybyśmy zostali trafieni. Zresztą na co ci spadochron? Kiedy spadasz na ziemię, strzelają do ciebie, lecimy nad okolicą pełną partyzantów Wietkongu. Jest gorąco, pocisz się. Także dlatego, że żołnierz siedzący obok wpatruje się w ciebie i potrząsa głową, a potem, usiłując przekrzyczeć huk silników, pyta: „Jesteś dziennikarką?”. „Tak”. „A ten wysoki, który jest z tobą to fotograf?”. „Tak”. „Lecicie do Dak To?”. „Tak”. „Idioci, kto was do tego zmusza?”. Nagle i ty się nad tym zastanawiasz. Pokonałaś tyle przeszkód, żeby tu dotrzeć, wizy pozwolenia biurokrację, i nagle chciałabyś być tysiąc kilometrów stąd, tam gdzie wojna jest tylko słowem, fotografią w gazecie, obrazem w telewizji. Próbujesz żartować, ale twój głos brzmi fałszywie: „Moroldo, możesz sobie wyobrazić wyraz twarzy ambasadora, kiedy wydadzą mu nasze zwłoki?”. Aby dotrzeć do Dak To, podpisaliśmy formularz, w którym zwalniamy siły wojskowe i rząd Stanów Zjednoczonych od odpowiedzialności za naszą ewentualną śmierć, a na końcu formularza było pytanie: „Komu należy wydać wasze zwłoki?”. Zaskoczeni, napisaliśmy: „Ambasadzie włoskiej w Sajgonie”. Moroldo gdera, że przeszkadza mu tylko jeden szczegół: wszystko to odbyło się w piątek trzynastego. Również mundury pobraliśmy w piątek trzynastego, ale żarty żartami, podczas nieco ponad dwóch lat w Wietnamie zginęło dziesięcioro dziennikarzy. Przypomnijmy ich nazwiska, nikt nigdy tego nie robi. Maj 1965, Pieter Ronald van Thiel: zabity przez Wietkong na południe od Sajgonu. Wrzesień 1965, Jerry Rose: spadł wraz z samolotem trafionym przez ostrzał w Quang Ngai. Październik 1965, Bernard Kolenberg: spadł wraz z samolotem myśliwskim strąconym nad strefą zdemilitaryzowaną. Październik 1965, Huynh Thanh My: zabity w bitwie pod Can Tho. Listopad 1965, Dickey Chapelle: wjechała na minę na południe od Da Nang. Luty 1966, Charlie Chellappah: rozerwany przez pocisk z moździerza pod Cu Chi. Maj 1966, Sam Castal: zabity w bitwie na nizinach w centrum kraju. Luty 1967, Bernard Fall: rozerwany przez minę w lesie koło Hué. Marzec 1967, Ronald Gallagher: zabity przez pomyłkę przez amerykańską artylerię w okolicy Sajgonu. Maj 1967, Philippa Schuyler: zestrzelona w śmigłowcu lecącym do Da Nang.
Rannych było tego roku około trzydziestu. Wczoraj w Sajgonie poznałam Catherine Leroy, francuską fotografkę. Ma dwadzieścia trzy lata, prawe ramię, prawą nogę, prawą część twarzy pokryte bliznami, kuleje. Ubiegłego maja, podczas bitwy na 17 równoleżniku, wybuchł obok niej pocisk z moździerza. Leżała trzy miesiące w szpitalu, wyjęli z niej osiemnaście odłamków, lecz rana na stopie nie chce się zagoić i lekarze nie wiedzą już, co robić. Spytałam ją: „Catherine, dlaczego nie wracasz do domu?”. Uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała. Cóż za dziwni ludzie, ci moi koledzy w Wietnamie. Niektórzy z nich są wybitnymi dziennikarzami i mogliby pracować w Londynie albo w Paryżu: zamiast tego klną i nie wyjeżdżają. Inni postanowili zostać reporterami, nikt ich nie chciał wysłać, ale błagali o to albo przyjechali sami, na własny koszt. Powiedz mi, czego oni tutaj szukają? Celu, którego im wcześniej brakowało? Dreszczu, który uratowałby ich przed nudą? Kuli, która uwolni ich od cierpienia? Chcą naśladować Hemingwaya? Usiłowałam przeprowadzić ankietę i jeden z nich mi odpowiedział: „Chcę udowodnić mojemu ojcu, że nie jestem takim kretynem, za jakiego mnie uważa”. Inny odpowiedział: „Żona rozwiodła się ze mną”. Jeszcze inny: „To podniecające, i jeśli zrobisz właściwe zdjęcie, jesteś urządzony do końca życia”. Niemal nikt nie podał mi jedynego powodu, który mnie wydaje się przekonujący: „Jestem tutaj, aby zrozumieć”.

 
Wesprzyj nas