Zbiór reportaży Ryszarda Kapuścińskiego “Busz po polsku” pozwala przenieść się w czasie do lat powojennych. Reporter, portretując w nich zwykłych ludzi, odmalowuje obraz czasów odzwierciedlając w losach jednostek doświadczenia całego pokolenia.


Busz po polsku

Kilka linijek tekstu – zaledwie tyle wystarczało Ryszardowi Kapuścińskiemu do uchwycenia nastroju, nakreślenia najważniejszych elementów opisywanej sceny, cech swego rozmówcy. Lapidarność stylu to pierwsze, co zwraca uwagę w niewielkim objętościowo tomie „Busz po polsku”, gromadzącym teksty reportera pierwotnie publikowane w czasopiśmie „Polityka” w latach 1958-1961. Zachowała się w nich powojenna Polska, jej mieszkańcy i ich strapienia, atmosfera panująca w kraju i realne doświadczenia zwykłych ludzi. Kapuściński im towarzyszy, jest blisko prawdziwego życia, a daleko od ówczesnych wysiłków propagandy, jej kwiecistego języka i bujnych sloganów.

Poczynaniami flisaka rządzi pogoda, pod Grunwaldem podróżuje się na wozie z sianem, w Warszawie z jednego zakupionego fiata będzie korzystał cały tłum znajomych, w Augustowie wypalony zawodowo nauczyciel dywaguje nad niemożnością porozumienia się z młodszym pokoleniem, w białostockim miasteczku kobiety dopuszczają się linczu na innej kobiecie. Pod piórem Kapuścińskiego ożywa prowincjonalna codzienność przetykana nadzwyczajnymi zdarzeniami. Krótkie, surowe zdania wybrzmiewają z mocą, pozwalają odtworzyć w wyobraźni twarze, miejsca, sceny. Imponująca precyzja sformułowań zdradza staranne podejście autora do każdego z tematów: żadnych zbędnych opisów, nieistotnych faktów. Reporterowi udaje się wydobyć to, co najważniejsze.

Imponująca precyzja sformułowań zdradza staranne podejście autora do każdego z tematów: żadnych zbędnych opisów, nieistotnych faktów.

W wydaniach z 1988 roku i lat późniejszych uzupełnieniem zbioru, wydanego pierwotnie w 1962 roku, jako debiutancka książka Ryszarda Kapuścińskiego, jest tekst „Ćwiczenia pamięci” napisany w połowie lat 80. XX w., w którym autor zawarł swoje wspomnienia z wczesnego dzieciństwa: wybuch II Wojny Światowej, ucieczkę z rodzinnego domu, tułaczkę lat okupacji. Obrazy wstrząsające w swej prostocie, zapisane w umyśle dziecka, stanowią wstęp do późniejszych reporterskich relacji z kraju zniszczonego przez tę niedawną wojnę.

Z dzisiejszej perspektywy teksty ujęte w „Buszu po polsku” stanowią formę podróży w czasie do lat dawno minionych. „Żeby wiedzieć, co jest teraz potrzebne i ważne, nie trzeba sobie zawracać głowy tym, co było kiedyś” – pisze ich autor w reportażu „Lamus”, traktującym o ledwie dwudziestosiedmioletnim nauczycielu, który przez uczniów młodszych od siebie o kilka lat traktowany jest jak relikt zamierzchłej przeszłości. Czy rzeczywiście? Zmieniają się dekoracje, modne słowa i ubiory, stan zamożności i rodzaje zajęć, a natura ludzka pozostaje taka sama, przez co współczesny czytelnik tego zbioru może doświadczyć jednocześnie uczucia eksplorowania obszarów zupełnie mu nieznanych, jak i przebywania pośród tego, co znajome. Każda z tych historii mogłaby zdarzyć się dziś. Agnieszka Kantaruk

Ryszard Kapuściński, Busz po polsku, Wydawnictwo Czytelnik, Wydanie IX: 2016
 
 

Busz po polsku

Ryszard Kapuściński
Busz po polsku
Wydawnictwo Czytelnik
Wydanie IX: 2016
 

Ćwiczenia pamięci

po niewielkiej uliczce
w małym miasteczku
pod kasztanowym baldachimem
biegnę sobie, wesołe dziecko,
ku miejscu, gdzie zginę.
Janusz A. Ihnatowicz

Wojna totalna ma tysiąc frontów, w czasie takiej wojny
każdy jest na froncie, choćby nigdy nie leżał w okopie
ani nie oddał jednego strzału.

Teraz, kiedy sięgam pamięcią do tamtych lat, stwierdzam, nie bez pewnego zaskoczenia, że lepiej pamiętam początek niż zakończenie wojny. Początek jest dla mnie wyraźnie umieszczony w miejscu i czasie, jego obraz mogę bez trudu odtworzyć, ponieważ zachował cały swój koloryt, całą emocjonalną intensywność. Zaczyna się od tego, iż pewnego dnia spostrzegam nagle, że na czystym, błękitnym niebie kończącego się lata (a niebo we wrześniu ’39 było cudownie błękitne, bez jednej chmury), gdzieś bardzo, bardzo wysoko pojawia się dwanaście srebrno połyskujących punktów. Całą jasną, wyniosłą kopułę nieba wypełnia głuchy, monotonny, nieznany mi dotąd pomruk. Mam siedem lat, stoję na łące (wojna zastała nas na wsi we wschodniej Polsce) i wpatruję się w ledwo, ledwo przesuwające się niebem punkty. Wtem w pobliżu, pod lasem, rozlega się straszliwy huk, słyszę, jak z piekielnym łoskotem pękają bom by (o tym, że są to bomby, dowiem się później, bo w tym momencie nie wiem jeszcze, że istnieje coś ta kiego jak bomba, samo to pojęcie jest obce mnie, dziecku z głuchej prowincji, które nie znało jeszcze radia ani kina, nie umiało czytać ni pisać, a także nie słyszało o istnieniu wojen i śmiercionośnych broni) i widzę wylatujące w górę gigantyczne fontanny ziemi. Chcę pobiec w stronę tego niezwykłego widowiska, o no mnie oszałamia i fascynuje, a nie mam jeszcze wojennych doświadczeń i nie potrafię połączyć w jeden związek, w jeden łańcuch przyczyn i skutków tych srebrno lśniących samolotów, huku bomb, pióropuszy ziemi wylatujących na wysokość drzew i grożącej mi śmierci. Więc zaczynam biec w stronę lasu, w stronę spadających i eksplodujących bomb, ale jakaś ręka chwyta mnie z tyłu za ramię i przewraca na łąkę.
„Leż – słyszę rozdygotany głos matki – nie ruszaj się”. I zapamiętałem, że matka, przyciskając mnie do siebie, mówi coś, o czym nie wiem, czego sens jest mi nieznany i o co chcę ją później zapytać, mówi: „Tam śmierć, dziecko”.
Jest noc i chce mi się spać, ale nie wolno mi spać, musimy iść, musimy uciekać. Dokąd uciekać – nie wiem, ale rozumiem, że ucieczka stała się nagle jakąś wyższą koniecznością, jakąś nową formą życia, ponieważ uciekają wszyscy; wszystkie szosy, drogi, nawet ścieżki polne są pełne wozów, wózków i rowerów, pełne tobołów, walizek, toreb, wiader, pełne przerażonych i błąkających się bezradnie ludzi. Jedni uciekają na wschód, inni na zachód, na północ, na południe, uciekają we wszystkich kierunkach, krążą, padają z wyczerpania, przysypiają byle gdzie, ale po chwili wytchnienia zbierają resztki sił i zaczynają od nowa swoją bezładną i niekończącą się wędrówkę. Uciekając, mam trzymać mocno za rękę moją młodszą siostrę, nie wolno nam się zgubić, ostrzega mama, ale i bez tego czuję, że świat zrobił się nagle groźny, obcy i zły, i że trzeba mieć się na baczności.
Idę z siostrą obok furmanki, jest to prosty, drabiniasty wóz wyłożony sianem, wysoko na sianie, na lnianej płachcie leży mój dziadek. Leży, nie może się poruszyć, jest sparaliżowany. Kiedy zaczyna się nalot, cały cierpliwie wędrujący, a teraz nagle ogarnięty paniką tłum chroni się w rowach, zaszywa w krzakach, zapada w kartofliskach. Na opustoszałej, wymarłej drodze zostaje tylko furmanka, na której leży mój dziadek.
Dziadek widzi lecące na niego samoloty, widzi, jak się gwałtownie zniżają, jak biorą na cel porzuconą na drodze furmankę, widzi ogień broni pokładowej, słyszy ryk przelatujących nad jego głową maszyn. Kiedy samoloty znikają, wracamy do furmanki i matka wyciera dziadkowi spoconą twarz. Czasem naloty powtarzają się kilka razy dziennie. Po każdym nalocie z wychudłej, zmęczonej twarzy dziadka ścieka pot.
Wchodzimy w coraz bardziej posępny krajobraz. Daleko na horyzoncie wznoszą się dymy, mijamy puste o sady, samotne, spalone domy. Mijamy pobojowiska za słane porzuconym sprzętem, zbombardowane stacje kolejowe, przewrócone na bok samochody. Czuć prochem, czuć spalenizną, czuć rozkładającym się mięsem. Wszędzie napotykamy trupy koni. Koń – duże, bezbronne zwierzę – nie umie się ukryć, w czasie bombardowania stoi nieruchomo, czeka na śmierć. Na każdym kroku martwe konie, to wprost na drodze, to obok w rowie, to gdzieś dalej w polu. Leżą z nogami uniesionymi do góry, kopytami wygrażają światu.
[…]

Ocalony na tratwie

– Ale meta – wołał asystent – bajka nie meta. – I zobaczysz Zeusa, dziwny bóg – dodał drugi asystent.
Reportaż o bogu! To mnie wzięło.
Jak mają grosz, gnają do tej mety co sobotę. Pielgrzymki zaczęli już w maju. Trochę za chłodno, ale nic: chłodno, za to pusto! Zajęcia kończą na uniwerku w południe, łapią za teczki, w tramwaj, na dworzec i już siedzą w pociągu. Linia na Działdowo, przesiadka na Brodnicę. Miejscami szosa biegnie obok toru. Szosą turlają się auta, motocykle, skutery. Ci dwaj przypatrują się te mu, pewnie, że im nijako. Uczą dziejów literatury, zawód uczciwy, ale kokosów z tego nie ma.
Wagon kołysze, czytają książki.
Od stacji Tama Brodzka, piechotą przez las, idą do Stanicy Wodnej. Gniazdo domków rozsiadłe na płaskim stoku wzgórza nazywa się Bachotek. Asystenci prostują ramiona, czynią przysiady, wreszcie nieruchomieją.
– Dzwoni? – pyta jeden. Nasłuchują. – Dzwoni! – szepcze drugi. – Co dzwoni? – pytam. (Widzę, że się wygłupiłem). Są oburzeni: – Cisza, człowieku, cisza dzwoni!
Biorą się do jedzenia. W gospodzie można dostać obiad. Gardzą tym. Z celebracją rozkładają kocher, gotują zupę ogonową w proszku. Woda kipi, zalewa ogień, parzy im ręce. Jedną łyżką jedzą na zmianę. Głodni – wmawiają sobie, że nigdy nie byli tak syci.
Już kajakiem suną po jeziorze. Ledwo ich dopędzam.

Dostrzegają łabędzia. Wybucha spór, czy łabędź lata wysoko, czy nie. Jasne, że lata! Mieszczuchu, błądzisz! Kłócą się, szukają dowodów w literaturze. Kto mógł o tym pisać? Żeromski, Konopnicka? Daj spokój z Konopnicką, to nie jest wielka poezja! Przerażone ptactwo zrywa się z wody, zapada w szuwarach. Zawierają kompromis: dobrze, sprawdzą w encyklopedii.
Daleko brodzi czapla. Młócą wiosłami, pędzą w tamtą stronę. Zaraz zobaczą ją z bliska. Ale ptak słyszy hałas, unosi się w powietrze, odlatuje. Zawiedzeni, wyrzucają sobie: za wolno ciągnęliśmy. Na usprawiedliwienie jeden drugiemu pokazuje dłonie: są całe w pęcherzach.
Odkładają wiosła.
– Będzie nas dryfować – mówi jeden. – Skądże, tu nie ma prądu – protestuje drugi.
Kajak przesuwa się kilka metrów. Patrzą na zegarki, obliczają szybkość, z jaką unosi ich fala. Hen, na tle lasu, porusza się przy brzegu jakaś sylwetka.
– On! – wykrzykuje asystent. Wysilają wzrok (ucone ocy mają – powie potem ocalony). – Nie, to chyba nie on – powątpiewa kolega. – Jakże nie, tu nie ma poza nim innych ludzi – upiera się pierwszy. – Ale pamiętasz, tamten się natężał, a ten się wcale nie natęża, ten spaceruje – dowodzi przeciwnik. Dyskusja przeciąga się, dręczy ich niepewność. Podjadą bliżej, wtedy się wyjaśni.
Płyną, sylwetka rośnie, nabiera wyraźnych kształtów. W moich przyjaciół wstępuje duch zwycięstwa. Oczywiście, że on. Zapierając się drągiem w dno, samotny flisak wiedzie jeziorem tratwę.
– Dzień dobry, panie Jagielski! – mówią.
Flisak patrzy na nas, oczka mu błyskają prześmiesznie.
– A dzień dobry – odpowiada.
– Można się przysiąść? Nie będzie za ciężko?
– Ta co ciężko. Co to waży.
– Busz…

To (chodzi o naszą trójkę) nie waży więcej jak dwieście kilo. Balansujemy więc bez skrupułów po pniach w stronę Jagielskiego. Asystenci obmacują rękę flisaka. (Niesłychane – mówi mi potem jeden – myślałem, że to będzie dłoń ciężka, gruzłowata, twarda jak zelówka. A on ma skórę miękką, delikatną, powiedziałbym, że on ma skórkę!)
Józef Jagielski przygląda się nam, my – jemu. Chłopina z niego drobny, o cienkiej kości i pchlich muskułach. Szczupła twarz, z rzadkim wyblakłym zarostem, utajona w cieniu rozległego daszka. Wygląda na lat trzydzieści parę, a ma ich 25. Jest już po wojsku, ale jeszcze nie bierze żony (co ta się pośpieszać, panowie). Wojsko ma w jego życiu znaczenie, bo wtedy jechał koleją. Niedaleko jechał, ale jednak. Teraz już nie ma sposobności.
– A był pan w mieście? – pyta asystent.
– Toć pewnie, panowie, że byłem. W Brodnicy byłem, w Jabłonowie byłem i w Toruniu też byłem.
– A nad morzem pan był?
– E, nie. Nad morzem? To za daleko…
Rozglądam się po tratwie. Jest olbrzymia. Sosnowe pnie, przeschnięte, zbite po dwanaście – tworzą jeden człon. Drutem doczepiony jest człon drugi i następne. Razem ponad dwadzieścia. Tratwa długa, płot ciągnący się na 200 metrów. Montują go w lasach iławskich i stamtąd jeziorami i kanałami spławiają do Drwęcy. Drzewo płynie do tartaku. Płynie jakieś 120 kilometrów i tratwę holuje kolejno kilku flisaków. Jagielski jest jednym z nich, ma swój odcinek. Przeciągnie ładunek przez jezioro i robota skończona. Jedna więc tratwa daje zarobek paru ludziom. Ten łączny zysk podsumowany globalnie jest przedmiotem pragnień Jagielskiego.
– A o czym pan sobie marzy? – sonduje asystent.
– O, tam – wykręca się flisak.
– No, śmiało – przypiera asystent.
[…]

 
Wesprzyj nas