Kobieta w śpiączce. Mężczyzna, który mógłby ją ocalić. Gdyby tylko był w stanie mówić…


Gdybyście ją znaliCassie Jensen ma wszystko: ślub jak z bajki, wspaniały dom, doskonałego męża, nawet cudowną teściową. Ale w Nowy Rok trafia na oddział intensywnej terapii. Na spacerze z psem potrącił ją samochód. Kierowca uciekł.

Pielęgniarka Alice Marlowe, choć zmaga się z osobistym dramatem, z oddaniem zajmuje się nową pacjentką. Szybko odkrywa, że Cassie skrywa tajemnicę, której nie znają nawet jej najbliżsi.

Na sąsiednim łóżku leży Frank, samotny starszy mężczyzna. Cierpi na zespół zamknięcia – ma bezwładne ciało, ale doskonale sprawny umysł. I słyszy również słowa, które padają nad łóżkiem Cassie. Wie, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. I on, i Alice mogliby ocalić Cassie…

Czy wyjdzie na jaw prawda o pozornie doskonałym życiu Cassie? Czy ktoś odkryje, dlaczego właściwie tamtej nocy wyszła z domu?

***

Debiut Emily Elgar to olśniewający przykład thrillera psychologicznego.
Clare Mackintosh

Cudownie zwodnicze spiętrzenie napięcia.
„Guardian”

Emily Elgard
Gdybyście ją znali
Przekład: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 1 sierpnia 2018
 
 

Gdybyście ją znali


PROLOG

Pędzi szosą, coraz głębiej zanurzając się w gęstą jak smoła noc. Ciemności ją wchłaniają, zamykają w zimnym uścisku. Z każdym lodowatym wdechem powietrze poraża jej płuca, nogi pracują sprawnie, pewne kierunku, w którym zmierzają. Słyszy, jak obok bulgocze strumień, jak gałęzie brzóz skrzypią nad jej głową, splatając artretyczne palce.
Księżyc świeci swoim plamistym, życzliwym obliczem, srebrząc jej szlak jak dobra wróżka; kobieta uśmiecha się do niego w chwili, gdy jasna tarcza znika za kolejną szybko mknącą chmurą. Chłonie świat całą sobą, on zaś przemieszcza się lekko wraz z nią, jakby z cichym westchnieniem uwolniła się w niej jakaś niewidzialna siła, a ona stałaby u progu nowego życia. Zaczyna coś nucić, sama jest tym zaskoczona, coś zmyślonego, dziecinnego; takie wygłupy, ale co tam, zupełnie się nie wstydzi.
Dlaczego nigdy wcześniej nie zauważyła, że świat może być taki spokojny?
Nucenie przechodzi w imię.
– Maisie! – woła. Zatrzymuje się i powtarza, tym razem głośniej: – Maisie!!!
Nasłuchuje. Ma wrażenie, że cisza nocna jest namacalna, pełna napięcia i bezkresna. W każdej chwili spodziewa się truchtania w gęstwinie krzewów, miłego trzasku, gdy zwinne łapy psa złamią delikatną gałązkę. Ale na razie jest tylko gęsta cisza. Nie będzie się martwić. Maisie pewnie biegnie gdzieś niedaleko po polu, z ciałem napiętym od adrenaliny, z nosem przy ziemi, wymachując ogonem, głucha na wszystko oprócz kakofonii otaczających ją zapachów. Kobieta poprawia torbę na ramieniu, woła raz jeszcze i dalej idzie znajomą szosą o dziurawej nawierzchni.
Aż odskakuje, gdy za jej plecami pojawia się błysk reflektorów. Jakby wdarły się w jej intymną chwilę i przyłapały ją na czymś, co chciała ukryć przed innymi. Zna ten samochód. Macha, rzucając cienie na asfalt, jej ręce wydają się absurdalnie długie.
Przyspiesza, rusza biegiem. Kawałek dalej jest mijanka, tam mogą stanąć i porozmawiać. Ale jej bieg jakby przyciągnął uwagę samochodu – jakby obnażył jakąś jej słabość – ma wrażenie, że światła przywarły do jej pleców ze zwierzęcą dzikością, niczym szklane spojrzenie pogrążonej w transie bestii, której nozdrza wypełniły się zapachem zdobyczy. Czuje, że światła zbliżają się coraz szybciej, że pędzą prosto na nią. Z jej gardła dobywa się krzyk, ale wiatr go porywa, jakby był potrzebny gdzie indziej, w innym dramacie. Samochód z warkotem silnika zbliża się jeszcze bardziej, jest tuż za jej plecami.
Kiedy uderza ją w bok, torba spada z jej ramienia, szyja się wykręca. Czuje, jak kości pękają bez oporu niczym porcelana; okręca się porwana siłą uderzenia, w szalonym piruecie, i leci na brzeg strumienia. Stopy nie nadążają, przewraca się. Ciernie rozdzierają jej bezradne ręce, gdy szuka podparcia w zaroślach, ale to jedynie krzaki i luźne gałęzie, nawet nie spowalniają upadku. Słyszy swój krzyk, odległy, jak gdyby wydał go ktoś daleko stąd. Gdy uderza o coś twardego, ma wrażenie, że jej głowa jest kawałem mięsa rzuconym na blok rzeźniczy.
Potok jest dość wąski; doskonale na nią pasuje, dobrany na miarę niczym trumna. Jej serce bije tak potężnie, że ciało nie czuje nic poza tą siłą: nawet dotkliwego zimna lodowatej wody, która pracowicie je opływa, szukając nowego nurtu wobec tej przeszkody. Mroźne powietrze pachnie wilgocią i zgnilizną, oddech opuszcza jej usta w rozmemłanych obłoczkach niczym małe duszyczki, jakby jakaś jej część uciekała, rozpływając się w nocy.
Otwiera oczy; niebo wciąż jest atramentowe, krople deszczu spadają na jej twarz jak maleńkie wilgotne pocałunki. Samochód wreszcie się zatrzymał i mechanicznie dyszy w górze.
Wsuwa dłoń pomiędzy uda, a potem podnosi ją do oczu. Nie ma krwi. Chwała Bogu, nie ma krwi. Maisie szczeka, niedobra Maisie. Słychać kroki na asfalcie. Przystają nad nią. Wolałaby, żeby się nie zatrzymywały. Odchodzą, uff. Cisza brzasku ją spowija, otula w nowym posłaniu. Kobieta ma wrażenie, że spokojny, cichy potok bierze ją w objęcia. Postanawia odpłynąć, tylko na chwilę. Gdy się obudzi, wszystko się wyjaśni, a ona znowu będzie wolna.

1

ALICE

Siadam na tym samym krześle co zawsze, twarzą do niego. Głowę ma zwróconą w moją stronę, cierpliwie czeka, aż zacznę. Nie spodziewam się powitania, i dobrze, bo nigdy się ze mną nie wita. Tylko czeka, tak profesjonalnie, aż ja zacznę mówić, i w końcu zawsze zaczynam.
– Cześć, Frank. Szczęśliwego Nowego Roku. Mam nadzieję, że święta minęły ci dobrze. Miło cię widzieć. – Uśmiecham się do niego.
Nie rusza się. Jego twarz nawet nie drgnie.
– Mam wrażenie, że nie było mnie tu całe wieki. – Rozglądam się. Nic się tu u niego nie zmieniło, w tej niewielkiej przestrzeni. Po tym całym deszczu wpływające przez okno jasne styczniowe słońce przynosi ulgę. W powietrzu tańczą podświetlone drobinki pyłu. – Nam święta minęły całkiem miło. Pamiętasz, mówiłam, że jedziemy z Davidem do mojej rodziny w New Forest? Claire przeprowadziła moich rodziców do przerobionej stodoły, więc teraz ona, Martin i dzieci mają stary dom dla siebie. Wydawało mi się, że nie mam nic przeciwko, ale to jednak było dość dziwne. Dom, w którym się wychowałyśmy, tyle że z rzeczami innych ludzi. W każdym razie zdaniem Davida moja rodzina jest zadowolona z tego rozwiązania, a to oczywiście jest przecież najważniejsze.
Plan obmyśliła i pieczołowicie zrealizowała moja siostra Claire. Młodsza ode mnie raptem o półtora roku, orzekła, że to absurd, by nasi rodzice błąkali się po georgiańskim domu z czterema sypialniami, tym samym, w którym się wychowałyśmy, podczas gdy ona z rodziną gniecie się w wynajętym domu z trzema. Mój mąż David, architekt, zaprojektował przebudowę starej, poczerniałej stodoły, a zrealizowano ją pospiesznie w ciągu zaledwie pół roku. Rodzice zabrali swoje książki o ptakach, kubki i stary dębowy stół, na którego dłuższej krawędzi wciąż widniał wyrzezany kątomierzem napis „Alice Taylor” i jak to oni, po cichu i w spokoju, przenieśli się do nowej siedziby po drugiej stronie podwórka. Na całą resztę rzeczy Claire zamówiła kontener.
Frank czeka, aż znowu zacznę do niego mówić.
Poruszam się niespokojnie na krześle.
– Dzieci były takie słodkie. Harry, pięcioletni syn Claire, miał niedawno wszy i przez całe święta o niczym innym nie mówił, a w dodatku ciągle szukał wszy w moich włosach. David się z tego śmiał. Próbowałam zasugerować Martinowi, żeby kazał mu przestać, ale on albo nie zrozumiał aluzji, albo nie chciało mu się nic z tym robić. Z moim szwagrem nigdy nic nie wiadomo.
Ciągle nie mogę się przekonać do tego ospałego, przygarbionego człowieka. Albo jest nieodkrytym geniuszem, albo jest niezbyt lotny. Zdaniem Davida Martin znalazł sposób na łatwe życie, a jeśli to prawda, to jednak jest geniuszem, skoro ożenił się z moją siostrą.
– Claire i ja nie wkurzałyśmy się nawzajem zanadto, chwała Bogu, ale o rany, w Boże Narodzenie był taki moment… – Nachylam się do Franka. Większości ludzi nie mogę opowiadać o dzieciach, więc teraz mam swoje pięć minut. – Właśnie wykąpałam Harry’ego, zeszłam do kuchni i przyłapałam Claire, jak obiera dla Elsy winogrona ze skórki… Winogrona ze skórki! Na miłość boską! Rozumiem dla niemowlęcia, ale dla trzylatki?! Claire chyba wiedziała, co myślę, i natychmiast wyjaśniła, że ze skórką Elsa by ich w ogóle nie zjadła. Na szczęście wszedł David, bobym jej nagadała.
To ostatnie nie do końca zgadzało się z prawdą. Obecność Davida zapobiegła wybuchowi prawdziwej kłótni, ale nie powstrzymałam się od sarkania: „Tańczysz, jak ona ci zagra”, kiedy patrzyłam, jak Claire pochylona nad swoim nowym stołem kuchennym paznokciem zdziera skórkę z owocu, podczas gdy Elsa siedzi na swoim krzesełku i kopie stół niczym mały dyktator.
Claire oderwała się od swojego zajęcia.
– Co powiedziałaś, Ali?
Elsa przestała kopać stół, by na mnie spojrzeć, policzki miała zarumienione, pokryte wysypką, połyskujące sokiem z winogron. Sprawiała wrażenie urażonej moją ingerencją, gdy tak ładnie urządziła sobie życie.
– Claire, na Boga, naprawdę ciągle obierasz jej winogrona?
Moja siostra dokończyła owoc, nad którym się biedziła, i podała go córce, a ta, nie odrywając ode mnie wzroku, wzięła go od matki i żarłocznie wpakowała do ust tłustą łapką.
– Chcę, żeby jadła więcej owoców, a nie ma innego sposobu – wyjaśniła z wymuszoną powściągliwością Claire.
Elsa zaczęła ssać winogrono, starając się przeciąć zębami jego śliską, odartą ze skórki powierzchnię. Claire napiła się wina.
– Zostaw to mnie, dobra? – powiedziała, w podtekście zawierając: „Nie masz dzieci, więc nie rozumiesz”. Właśnie wtedy, jak zawsze w samą porę, wszedł David. Papierowy kapelusik miał rozdarty na zgięciach, a przedwcześnie posiwiałe włosy sterczały na wszystkie strony. Wiedział już, że będę na tyle zmęczona i upojona alkoholem, by szukać zaczepki.
– Daj spokój, Alice. Chodź, poratujesz ojca i mnie, nie możemy pokonać Martina i twojej mamy. – Grali w planszówki w salonie, podczas gdy ja pomagałam Claire przy dzieciach. David nie znosi kłótni, więc obeszłam krzesełko Elsy i poszłam grać w trivial pursuit. Na odchodnym dojrzałam coś na kształt zielonej gałki ocznej wyskakującej z maleńkich ust. Później David wszedł na skórkę winogrona, ja przeprosiłam Claire, po czym obie śmiechem skwitowałyśmy winogronowy szlak, który David rozniósł po całej posadzce.
W tym momencie opowieści terapeuta zapytałby pewnie: „A co poczułaś, gdy twoja siostra tak powiedziała?”. Ale Frank nie pyta, to nie w jego stylu.
Opowiadam dalej:
– Cała reszta była super, mama i tata uroczy i spokojni jak zawsze. Ciągle mają totalnego świra na punkcie Harry’ego i Elsy. Strasznie są szczęśliwi, że mają wnuki pod ręką. Pewnie tak kiedyś właśnie wyglądały rodziny: dziadkowie dzielą z rodzicami obowiązki, uczą wnuczęta różnych rzeczy, mówią im o swoim dzieciństwie i tak dalej. – Urywam. Przełykam ślinę, nie do końca wiem, gdzie jest moje miejsce na tym pozytywnym rodzinnym obrazku. Zastanawiam się, czy Frank zauważył, jak szybko zmieniłam temat. – Przez kilka dni był u nas Simon, ojciec Davida, a potem pojechaliśmy do przyjaciół, Jess i Tima, na sylwestra. To są nasi tutejsi przyjaciele, opowiadałam ci o nich. Więc było spokojnie, wino i znowu planszówki. – Wzruszam ramionami. – Było miło. – Simon jest wdowcem od pięciu lat, odkąd Marjorie, mama Davida, umarła na raka piersi. Zakochał się w golfie i sprawia wrażenie zadowolonego z życia. Nie mam pojęcia, co jeszcze powiedzieć. Czuję, że Frank wie, że coś przemilczam, obietnicę, którą złożyłam, ale oganiam się od jej spełnienia jak od natrętnej muchy.
Opadam na oparcie krzesła dla gości. Frank przez okres ferii się nie zmienił. Jego trupio blada głowa spoczywa ciężko na poduszce. Częściowo zasłania go aparatura do oddychania. Rurka tracheotomijna przymocowana do wielkiej niebieskiej plastikowej rury wygląda jak macka ośmiornicy i biegnie bezwzględnie od otworu w gardle. Skurczone ciało przypomina rysunek ołówkiem, ale głowa jest twarda i ciężka niczym rzeźba z marmuru. Respirator i monitor za jego plecami nieprzerwanie klikają i pikają. Teraz, po przerwie, wydają mi się głośniejsze, bardziej natarczywe.
Lucy, córka Franka, powiedziała mi kiedyś, że ma on silny akcent z West Country. Uwielbiam akcenty regionalne. Szkoda, że pewnie nigdy nie usłyszę, jak mówi. Patrzę na jego twarz. To blady ślad Franka, którego widziałam na zdjęciach. Niczym u jakiegoś wymęczonego miłością starego misia jego skóra jest ziemista od szpitalnego powietrza, a włosy białe i sianowate niczym sfilcowana bawełna.
Kiedy tu trafił dwa miesiące temu, miały kolor mahoniowy, tak jak moje. Pamiętam, że któraś z pielęgniarek, może Carol, powiedziała, że moglibyśmy uchodzić za rodzeństwo. Może to przez tę jej uwagę zaczęłam do niego tyle mówić. A może dlatego, że leżał tu już długo, mijały tygodnie i nikt do niego nie przychodził. A może dlatego, że Frank po prostu umie słuchać.
Instynkt mi podpowiada, że Frank jest przytomniejszy, niż można wnioskować z tomografii jego mózgu i innych badań, ale na oddziale 9B instynkt się nie liczy. Jeśli chcesz cokolwiek zmienić, musisz dysponować dowodami dostarczonymi przez jakąś aparaturę. Kiedy Frank tu przyjechał, mówiło się do niego jak do pustego pudła – był gdzie indziej, nie wiem gdzie – ale gdy teraz przy nim siedzę, czuję jego obecność. Wiem, że słucha. Nie poruszając ani jednym mięśniem, nie wypowiadając ani jednego słowa, pocieszał mnie przed Bożym Narodzeniem, w rocznicę mojego pierwszego poronienia. O pierwszym opowiedziałam mu, gdy czyściłam jego rurkę tracheotomijną. Pewnie oboje byliśmy zaskoczeni. Potem opowiedziałam mu o kolejnych siedmiu. Nawet o tym, o którym nie wie David, gdy moje ciało pozbyło się maleńkiego życia sprawnie i cicho, jakby zdmuchiwało świeczkę. Po tych opowieściach poczułam się lepiej. Pewnie pomaga, że on się nie może ruszyć, że nie muszę patrzeć na wszystkie doskonale znane starania, by ukryć żal, który widzę na twarzach większości ludzi. Głaszczę puchate włosy Franka, miękkie jak oddech. Tym razem Nowy Rok oznacza dla nas koniec prób, postaramy się zaakceptować to, że nie będziemy mieli własnej rodziny. Obiecałam Davidowi. Uznałam, że osiem lat prób to maksimum, że więcej nie zniesiemy. Koniec.
Zagryzam dolną wargę. Nie powinnam tyle o sobie opowiadać Frankowi – to nie w porządku wobec niego – więc cofam rękę i odwracam od niego wzrok. Pielęgniarki, które dyżurowały w święta, zawiązały fioletową lametę na jego łóżku, w nogach. Wiem, że miały dobre intencje, ale teraz to wygląda durnowato.
Wstaję z krzesła, ciesząc się, że mam coś do zrobienia. Odklejam taśmę z łóżka i zdejmuję lametę. Wyobrażam sobie, że Frank myśli „dziękuję”, a ja z uśmiechem odpowiadam „cała przyjemność po mojej stronie”, wrzucając ozdoby do śmietnika.
Oprócz fioletowej lamety i plastikowego mikołaja oraz sań z reniferami o dziwnie wrednych pyskach oddział 9B w tym roku wstrzemięźliwie obchodził święta. Jedyne inne ozdoby wokół Franka to dwie kartki bożonarodzeniowe na skraju szafki nocnej. Na razie je zostawiam.
Słyszę głosy na końcu sali: nadchodzą pozostałe pielęgniarki dziennej zmiany. Mam obchód za pięć minut, więc żegnam się z Frankiem i idę szerokim korytarzem przygotować oddział 9B w Szpitalu St Catherine, zwanym przez wszystkich Kate’s. Należymy do Dziewiątek – tak się mówi na trzy oddziały intensywnej opieki medycznej w szpitalu. 9B to niewielki oddział dla pacjentów specjalnej troski, liczący cztery łóżka. Wszyscy nasi pacjenci balansują pomiędzy życiem a śmiercią. My, pielęgniarki, opiekujemy się nimi na zmianę, ale odkąd przyjęto tu Franka w listopadzie, zawsze się staram, by przypadł mnie.

 
Wesprzyj nas