Ekscytujący debiut literacki. “Jak być człowiekiem” to powieść o rozpadzie związku, klaustrofobii życia na przedmieściach i niestosownej namiętności kobiety do lisa.


Jak być człowiekiemPewnej letniej nocy Mary wraca do domu i znajduje na schodkach niemowlę. Czy to ona ukradła je sąsiadom? Podrzuciła je matka dziecka cierpiąca na depresję poporodową? A może jest to dar od lisa, który zajmuje coraz więcej miejsca w życiu Mary?

Historia osadzona jest w nękanej przez lisy londyńskiej dzielnicy. Główna bohaterka, wytrącona z równowagi pojawieniem się byłego partnera i zmagająca się z wrogością sąsiadów, ulega zniewalającemu czarowi lisa, który pojawia się w jej ogrodzie.

Najpierw widzi jego znaczące mrugnięcie, potem on przynosi jej prezenty, a w końcu ona zaprasza go do domu. W miarę jak granica między udomowieniem a dzikością zaciera się coraz bardziej, a sąsiedzi postanawiają uśmiercić lisa, nie do końca wiadomo, czy to Mary go uratuje, czy raczej on uratuje ją.

W swoim znakomitym debiucie Paula Cocozza łączy wnikliwy obraz rozpadu związku, społeczną powieść pełną dowcipnych niuansów i historię obsesyjnej miłości, która wyznacza nowe granice.

***

Hipnotyzująca powieść. Narracja balansuje pomiędzy figlarnością a pewnością siebie. Dla czytelnika, który tak jak ja lubi zanurzyć się w piękne opisy zwierząt, szelest liści, traw i owadów, lektura będzie prawdziwą przyjemnością. A jeszcze większy zachwyt wzbudzi ciemna strona fascynacji bohaterki.
„The New York Times Book Review”

Ekscytująca psychodrama. Autorce udało się znakomicie uchwycić hitchcockowskie, podglądane z ukrycia napięcie. Prawda i fakt ulatniają się w powieści jak zapach lisa. Pozostaje po nich wszechogarniające odczucie, że pod maską konwencjonalnej uprzejmości zawsze kryje się coś dzikiego.
„The Economist”

Urzekająca. Przy całej swojej sugestywności i zmysłowości pisarstwo Cocozzy jest umiejętnie powściągliwe. W swoim zachwycającym debiucie autorka zdaje się mówić, że bez względu na to, jak samotnym się jest w wielkim mieście, przez otwarte okno dociera do nas ogrom życia.
„Times Literary Supplement”

Paula Cocozza
Jak być człowiekiem
Przekład: Elżbieta Smoleńska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 lipca 2018
 
 

Jak być człowiekiem


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Na schodkach prowadzących do ogrodu leżało niemowlę. Biały tobołek zsuwał się w dół, wylewając z siebie dwie rączki i główkę, która patrzyła niepewnie na krawędź stopnia. A właściwie nie patrzyła. Oczy były zamknięte. Jedna dłoń ułożona obok ucha; palce zaciśnięte w pięść, jakby coś trzymały albo właśnie coś upuściły. Jaka śliczna rączka: mały skrawek skóry z pasemkami fioletu i błękitu, żyłki przetarte księżycowym blaskiem.
Zaskakujący był nie tyle widok dziecka, ile samo miejsce. Niemowlę na jej ogrodowym schodku. Chodziło właśnie o ten schodek. Bo to ona… Mary obejrzała się za siebie, żeby się upewnić, czy jest sama, i dopiero wtedy dokończyła myśl. To ona miała zabrać dziecko do domu.
Spojrzała w dół na… Na pakunek, pomyślała, przyglądając się, ale bez dotykania, okryciu z białej tkaniny leżącemu między jej stopami a drzwiami. Zastanawiała się, jak go tu dostarczono, by czekał na nią, tak starannie zawinięty. Obrzuciła wzrokiem ciemny ogród, jakby się spodziewała, że ktoś z niego wyskoczy i będzie się śmiał, że dała się nabrać na taki ekstrawagancki żart. Nie wiedziała, kto mógłby się na niego zdobyć. Ale i tak nikogo nie zauważyła. Krzaki kuliły się tajemniczo. Z sąsiedniej przecznicy dobiegło pohukiwanie sowy pilnującej swojej spiżarni. Nigdy wcześniej jej nie słyszała, a dziś zdarzyło się to już po raz drugi.
Tylko śliczne dziecko na schodku, z otwartymi ustami, jakby przed chwilą coś powiedziało. Zawinięte w biel, z nóżkami opatulonymi w kostium ducha, w którym spało, leżące – nie do wiary – na betonie. Mary ukucnęła, żeby się lepiej przyjrzeć. Przesunęła kciukiem po żyłkowanym czole, podążyła za fioletową nitką wijącą się na powiece. Przebiegło jej przez myśl, że przecież powinna być też kartka z nazwiskiem nadawcy. Kochana Mary, gratulacje z okazji narodzin nowego potomka. Pozdrawiam… Oczywiście nie spodziewała się listu. Dziwaczność tej sytuacji wprawiła jednak w ruch jej wyobraźnię i kazała rozsunąć dwa sztywne paluszki, żeby sprawdzić, czy coś się w nich nie kryje. Ale wypadła z nich jedynie garść nocy.
Ciężki, ciepły oddech spłynął jej do gardła. A więc tak smakuje czyjeś zaufanie. Dowód miała przed sobą, pod swoim kolanem, które obniżyło się delikatnie, poszturchując rączkę ciepłą, lecz nieruchomą. Zaczerpnęła jeszcze jeden haust nocnego lekarstwa. Powietrze smakowało przejrzyście, sucho, cierpko i zielono korzennie. Twarz dziecka pozostała nieruchoma, więc trąciła rączkę jeszcze raz, gotowa dać się zaskoczyć otwarciem oczu. Ale oczy wciąż były zamknięte. Jezu! Uznała, że… A co, jeśli… Co, jeśli krew ogrzewająca rączkę nie jest oznaką życia, lecz jego stygnącą pozostałością?
– Nie, nie, nie! Nie rób mi tego – szepnęła. Żałowała, że nie ma z nią nikogo, i była zadowolona, że jest sama. Trzymając dłoń nad piersią dziecka, jeszcze raz rozejrzała się po pustym ogrodzie. Szukała pomocy i jednocześnie sprawdzała, czy nikt jej nie widzi. Jeśli dotknie dziecka, a ktoś to zobaczy – to co? Dotykanie niemowląt nie jest przestępstwem. O ile nie okazałaby się ostatnią osobą, która trzymała je żywe. Ujęła w dłonie główkę i odchyliła ją od krawędzi stopnia. Pod palcami wyczuła delikatny guzek.
Dłonie miała śliskie od potu, więc wytarłszy je o spodnie dresowe, potrząsnęła dziecięcym barkiem, a wtedy główka przetoczyła się jak kamień i zatrzymała twarzą do niej. Mary przycisnęła policzek do piersi dziecka, ale usłyszała jedynie własny mózg dudniący i poświstujący strachem.
– Pssst! – syknęła do uszka. – Nic ci nie jest? Proszę, powiedz, że nic ci nie jest.
Żadnej odpowiedzi.
Uniosła jedną rączkę. Dłoń była tak pulchna, że bruzdki na niej wyglądały jak zaszewki wszyte w poduszkę. Rozchyliła fałdki tłuszczu koło kciuka i wydłubała kłaczki srebrnego puchu. Pocałowała dziecko w czoło. Nawet nie zamrugało. Zacisnęła palce na małym nosku, chcąc obudzić usta. Poczuła się tak, jakby tym szczypnięciem próbowała wykraść dziecku oddech. Trzymała kurczowo nos, ale bez skutku, jak złodziej natrafiający na zatrzaśnięte drzwi i okna. Małe usta wciąż były zamknięte. Puściła nos, delikatnie położyła palec na fioletowej żyłce i pocierała ją ku górze tak długo, aż udało się jej otworzyć powiekę. Przytrzymała ją opuszką przy samej brwi.
– Obudź się! – syknęła do źrenicy. Oko wyglądało jak kawałek szaroniebieskiego welwetu, zarazem nasyconego kolorem i jakby wyblakłego. Za kilka miesięcy zbrązowieje.
Czy widzi ją teraz? Tęczówka przesunęła się do kącika gałki ocznej, patrząc na nią z odległego miejsca przez zamglone szkiełko, daleka i obojętna jak oko zmarłego.
Żeby podnieść dziecko, musiała zmienić pozycję. Skóra na knykciach otarła się o twardy beton, gdy wsunęła jedną dłoń pod szyję, a drugą między nóżki. Ależ ono jest lekkie! Światło księżyca zabarwiło jego buzię na niebiesko. W długiej białej szatce wyglądało jak niemowlę niesione do chrztu. Mary potrząsnęła nim delikatnie, próbując wychwycić odgłos grzechotania jak w zegarku, który stanął, ale ten ruch jedynie wyrzucił do przodu głowę maleństwa, podkreślając jego niebieskawą bladość.
Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi; to był jeden z tych dźwięków, o których nie da się powiedzieć, czy dochodzą z prawa, czy z lewa.
Mary czekała, ale noc trwała w milczeniu. Nie dostrzegła niczego ani nikogo. Jedynie w samym kącie patia ślimak wydostał się z kryjówki za doniczką i snuł za sobą krótką srebrzystą nitkę. Przyciągnęła dziecko do piersi. Miała je, wzięła w posiadanie swoje maleństwo, dostarczone w nie wiadomo jaki sposób. Dostarczone czy doręczone? Jak się prawidłowo mówi? I dlaczego jej cholerny mózg w tak trudnej chwili zastanawia się nad zawiłościami języka? Strzepnęła liść z ciemnych włosków i przywarła do tego miejsca ustami. Poczuła łaskotanie w żołądku i dopiero po chwili zorientowała się, że ten lekki ruch pochodzi z zewnątrz, że poruszyła się mała nóżka przyciśnięta do jej ciała. Połknęła bezgłośny krzyk, niech sobie warczy w jej brzuchu. Musiał stamtąd trącić stópkę dziecka, bo maleńkie palce znów drgnęły, a stłumiony krzyk zamienił się w pisk. Mary odetchnęła. Powietrze i słowa wypłynęły z niej jednym ciężkim strumieniem:
– A więc żyjesz!
Skrzyżowała nadgarstki na plecach maleństwa i przycisnęła je mocniej do siebie. W tej pozycji klatka piersiowa dziecka doskonale pasowała do wgłębienia między żebrami Mary. Byli jak dwa wiklinowe koszyki dla wygody włożone jeden w drugi. Jej oddech był oddechem dziecka, jakby go w siebie wchłaniała. Ich ciała wznosiły się i opadały, trzewia podjęły rozmowę, której języki nie umiałyby wyrazić. Gdyby choć przez chwilę mogli tak trwać nieruchomo w dziwnym poczuciu przynależności. W żołądku Mary pękł pęcherzyk powietrza, uwolniła się maleńka bańka, jak gdyby do jej wewnętrznych wód wkradła się właśnie inna istota.
Niesamowite, że dziecko potrafi aż tak w ciebie wniknąć.
Rozjaśniło jej się w głowie. Trzeba je zabrać do domu. Po prostu położyć się na łóżku z dzieckiem na brzuchu, trochę tak jak teraz, tyle że w pozycji horyzontalnej. Gdy tak stali wtuleni w siebie aż do kości, wszystko stało się zrozumiałe. Niebo zaczynało jaśnieć. Do świtu już niedaleko. Nieważne, że nie ma żadnego wyposażenia, ani jednej pieluszki. Potrzebne im jedynie ciepło jej ciała i pieszczota dłoni. Mary wystarczało, że będzie patrzeć na śpiące dziecko, pilnować, czy jego pierś się podnosi i opada, wyczuwać pod palcami bicie jego serca. Sama też musiała odpocząć. Na ulicy załoskotała ciężarówka, ale laleczka w jej ramionach wciąż spała. Podniosła ją na chwilę, próbując ocenić ciężar, jakby trzymała zamówioną paczkę, którą miała się zająć. Jej zadanie było oczywiste: zatroszczyć się o dziecko.
– Flora – szepnęła do pogrążonego we śnie ucha.
Teraz musiała tylko otworzyć drzwi i wejść do środka.

ROZDZIAŁ DRUGI

Początek, gdy spojrzeć z perspektywy tego, co stało się potem, nastąpił cztery tygodnie wcześniej, w pewien ponury czerwcowy wtorek. Mary poszła do pracy, wykonała swoją pracę, a przynajmniej jakąś jej część, i wróciła z pracy do domu. Na razie nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie się różnił od innych wtorków z tamtego okresu ani nawet od innych śród, czwartków, piątków i poniedziałków. Weszła do salonu, rzuciła torbę na stos kopert na stole i wyjrzała przez –
Leżał na trawie na środku ogrodu. Śmiałe miejsce na drzemkę. Jednak Mary nie wierzyła, że śpi, bo chociaż jego ciało było całkowicie nieruchome, to uszy sterczały niczym szpikulce, gotowe odwołać niedbałą pozę.
Po omacku okrążyła stół i podeszła do okna. Na samej granicy pola widzenia zafalował lśniący pojedynczy włos, gruby i nierówny jak pod mikroskopem, ale powstrzymała odruch, by go odgarnąć albo zdmuchnąć. Skoro go już przyłapała, najmniejszy gest byłby ustępstwem. Naruszyłby równowagę między nimi, a przecież ona chciała go widzieć, co oznaczało, że musi pozostać tam, gdzie jest – przyklejona do ogrodowego okna. Obserwowała go, jej wzrok był czymś w rodzaju klatki, rzucał na trawnik kraty, które miały go unieruchomić. Chwila nieuwagi i wymknie się na wolność.
Jego zadowolenie i poczucie bezpieczeństwa wydało jej się nagle prowokacją. Sprawiał wrażenie zdecydowanego i łagodnego jednocześnie, jakby jego spokój był jedynie pozą, jakby mógł teraz albo teraz, albo teraz zerwać się na równe nogi. Uznała, że ten pokaz nonszalancji jest przykrywką dla niewyrażonego na razie zamiaru. Zwinął się w kłębek na trawie, ale jego głowa wystawała ze środka jak niedokończony znak zapytania.
Czego on chce?
Przyszedł do jej ogrodu, nie do kogoś innego. Rozwalił się na trawie, w oczywisty sposób domagając się uwagi, a gdy Mary ją okazała, zaczął ostentacyjnie ją ignorować. Bezczelnie wtargnął na cudzy teren. Samą swoją obecnością, tym samotnym strajkiem okupacyjnym na jej trawniku, chciał wszystko podważyć. Jej prawo do bycia tutaj. Wyższość ludzi. Podległość lisów. Zaczęła się zastanawiać, jak by to się mogło skończyć i przez chwilę wyobraziła sobie, że ze swojego miejsca za stołem wydaje jej warknięciami polecenia w sprawie kolacji, a ona biega po ogrodzie w poszukiwaniu żab.
Potrząsnęła głową, tylko odrobinę, żeby nie stracić go z oczu. Miała parę innych rzeczy do roboty. Musiała coś zjeść. Albo usiąść. Wyobraziła sobie, że wślizguje się pod nią piękny, wygodny fotel, miękko tapicerowany podnóżek i para podłokietników rozłożonych jak silne ramiona. Ale w domu zostały tylko trzy krzesła, do tego twarde.
– Co on, do cholery, robi? – powiedziała na głos. Głupie pytanie, bo nie robił nic.
Oparła głowę o okienną ramę z łuszczącą się farbą i wycelowała spojrzenie przez ulubioną szybkę. W domu nie było drugiego takiego okna, od początku miało defekt. Defekt, który uwielbiała. Przez tę jedną szybę biegło szerokie, pionowe, wypaczające zmarszczenie, przez które liście wyglądały jak nieprzystające do gałązek, a cały obraz podskakiwał niczym dźwięk na porysowanej płycie. Czasem fragmenty ogrodowego życia ginęły w fałdach szkła. A czasem rosły uchwycone przez powiększający szew. Można tu było stać, próbując zobaczyć te same rzeczy na różne sposoby. Skrzywiła się, bo mimo jej wysiłków lis nie chciał zniknąć w szklanych zawijasach. Jego oczy były sennymi szparkami, wydawało się, że tylko przypadkowo ma uchylone powieki. Widział ją. Tak przypuszczała. Ale pewności mieć nie mogła. A jeśli tak, to co? Czy ona też wygląda dziwnie za tą szybą?
Wyprostowała się i zakołysała lekko, patrząc, jak w okiennej zmarszczce jego zad podnosi się i opada, jakby go pogłaskała. Jej manewr poruszył słońce na lisiej powiece i światło dnia przeniknęło w szczelinę oka.
O, nareszcie zwrócił na nią uwagę. Mary jeszcze raz przekrzywiła głowę, tym razem grzbiet jej więźnia zafalował skurczem mięśni. Szyba szarpnęła jego tułowiem, aż niemal stanął, a potem kazała mu się znów położyć. Złapawszy go w załamanie szkła, kołysała się i machała głową, poruszając nim jak marionetką.
Czas otworzyć oko.
Patrzył na nią. Popatrywał. Myślał.
Jedno oko mogło ją objąć, niech więc drugie śpi.
Po jej kołysaniu domyślił się, że w jej zagrodzie musi wiać lekki wiatr. Tutaj go nie było. Kołysanie, kołysanie. Żadnego zagrożenia. Tylko cienie się przesuwają. Nic złego. Jej zarysy zacierały się w drzemce, rozmazywały w mgiełce rzęs i włosków. Mała Samiczka, zamknięta sama w domu, zbyt daleko, żeby się nią przejmować. Wolno mu. Zamknąć oko.
Mary gapiła się, wytężając wzrok przez szybę. Zrób to jeszcze raz, pomyślała. No, dalej! Jeszcze raz. Żebym miała pewność. Wiedziała jednak, co zobaczyła. Otworzył oko, spojrzał wprost na nią, a potem zamknął, jak gdyby mrugał do niej zabawnie w zwolnionym tempie. Właśnie tak. Mrugnął do niej. Sądząc po tym, jak leżał tam z oczami zaciśniętymi w przesadnym zaprzeczeniu, było oczywiste, że mrugnął z rozmysłem. Jednym gestem nawiązał między nimi nić porozumienia. Koniuszek jego ogona drgnął, jakby usłyszał tę myśl.

Och, Mark. Co byś zrobił, gdybyś tu był, a to zwierzę przyszłoby do ogrodu? Właściwie wiedziała, co Mark by zrobił, bo robił to wiele razy. Rzuciłby się do tylnych drzwi, zanurzył dłoń w doniczce z kamieniami i pobiegł do lisa.
Lis przekrzywił głowę, ale oczy wciąż miał zamknięte.
Tak, życie było teraz lepsze. Lepsze i gorsze.
Chociaż Mary obserwowała drgania rudego ucha, na pomarszczonej szybie wyłaniał się przed nią Mark. To tu był początek ich domu. Wiedzieli, że go kupią, gdy tylko stanęli w tym miejscu i zobaczyli… Zobaczyli wszystko to, czego nie dało się zobaczyć. Ani jednego budynku. Ani jednego komina. Nawet wieżowce z Shepherds Bridge Walk skrywały się za grubą zasłoną roślinności. Był to jedyny niewielki dom wystawiony na sprzedaż w ich dzielnicy we wschodnim Londynie, i to wtedy, gdy ceny spadły – po prostu cud, na który było ich stać. Mark objął ją w talii i uścisnął gestem, który brała za sygnał, że powinna schudnąć (nie powinna), choć on przysięgał, że w ogóle nie o to mu chodziło (chodziło). Robił to z przyzwyczajenia, tak twierdził. Był specjalistą do spraw kosztów. Szczupłym. Gdy agent nieruchomości kręcił się w przedpokoju, szepnął: „To jest praktycznie las” i chwycił ją wargami za płatek ucha. Potarła ucho wierzchem dłoni, żeby pozbyć się śliny sprzed pięciu lat. Wygrała tę bitwę. Teraz dom należał do niej. Mary Green, Hazel Grove 53, Londyn E8.
Po drugiej stronie szyby pająk biegł po nici swojej sieci, jego odnóża na granicy jej pola widzenia zamazywały się w ozdobne bazgroły.
Nie spuszczała wzroku z lisa na trawniku.
Śpi czy nie śpi?
I co ona ma z nim zrobić, do cholery? Musiał uciec z lasu ciągnącego się między ogródkami tego rzędu szeregówek a domami przy drodze po drugiej stronie. „Las” – wciąż tak mówiła. To był ich żart, jej i Marka, bo gdy patrzyło się zimą przez okno na pierwszym piętrze, pod stertą bluszczu można było dostrzec kształt roweru i rączki taczki wystające z jeżyn niczym wołanie tonącego o pomoc. Ot, kawałek nieużytku, ale mimo to magiczny – wyspa dziczy w samym środku miasta zostawiona sama sobie, mimo że ceny nieruchomości szybowały w górę; najwyraźniej rada gminy całkiem o nim zapomniała. Drzewa zachodziły na siebie tak gęsto, że zieleń plątała się w sieci i węzły, z daleka wyglądało to jak morze liści. Las skrywał swoją tajemnicę, zamknięty w trójkącie ulic z szeregowymi domkami. Należał do tych, którzy do niego dotarli.
Za jej plecami na chodniku zastukały czyjeś kroki, ale Mary nie zamierzała dać się rozproszyć. Obserwowała lisa. Frontowy ogródek i tak odbijał się w szybie. Wisiał nad lisem jak ogród w ogrodzie, zjawa między pierwszym a drugim planem, z której wyłaniały się miękkie zarysy krzewów i długie liście wielkiej palmy. Po chwili do tej widmowej oazy wkroczył przechodzień z dziecięcym wózkiem. Spod budki pomachała mała rączka. Lubiła ten widok, ale trzeba było go uchwycić, zanim skryje się w gęstych liściach wawrzynu. Gdy wózek zniknął jej z oczu, usłyszała stukot jego kółek na schodkach sąsiedniego domu. To z pewnością Michelle.
Skup się, Mary. Nie pozwól mu teraz uciec. To co, że jesteś głodna i zmęczona. To co, że ledwo się doczołgałaś do końca jeszcze jednego smutnego dnia w znienawidzonej pracy, a dzień jutrzejszy przyniesie to samo, tylko że będzie jeszcze gorzej, i nie możesz spać ani jeść, więc zostaje tylko pobudka i praca, pobudka i praca. A teraz jeszcze to. I co ona ma zrobić?

 
Wesprzyj nas