Powieść “Ministerstwo niezrównanego szczęścia” zabiera czytelnika w wieloletnią podróż po indyjskim subkontynencie, zdumiewając swoją siłą i oryginalnością.


Ministerstwo niezrównanego szczęściaNa cmentarzu pod murami Starego Delhi na wytartym perskim dywanie przesiaduje Andźum. Na betonowym chodniku znienacka, tuż po północy, pojawia się malutkie dziecko. W zaśnieżonej dolinie zrozpaczony ojciec pisze do swej pięcioletniej córki list, w którym opowiada, kto zjawił się na jej pogrzebie.

W mieszkaniu na drugim piętrze samotna kobieta, odpalając papierosa od papierosa, czyta swoje dawne notatki. W Zajeździe Jannat dwoje ludzi, którzy znali się przez całe życie, śpi tak mocno się obejmując, jakby dopiero się spotkali.

Narracja toczy się szeptem i krzykiem, z radosnymi łzami, ale i gorzkim śmiechem. „Bohaterowie ministerstwa niezrównanego szczęścia”, i bliscy i dalecy, zostali złamani przez świat, w którym żyjemy, ale zlepieni no nowo przez miłość. Dlatego też nigdy się nie poddadzą.

To pięknie opowiedziana historia, głęboko ludzka i ogromnie czuła, na każdej stronie demonstrująca, jak wspaniałym talentem narratorskim obdarzona jest Arundhati Roy.

Arundhati Roy – wyróżniona Nagrodą Bookera za powieść „Bóg rzeczy małych”, która nie tylko natychmiast stała się rozchwytywanym światowym bestsellerem (przełożono ją na ponad 40 języków), ale bardzo szybko osiągnęła status klasyka. Jest również autorką wielu książek publicystycznych, m.in. „Algebry bezgranicznej sprawiedliwości”, „The End of Imagination”, „Capitalism: A Ghost Story oraz The Doctor and the Saint”. Mieszka w New Delhi.

Arundhati Roy
Ministerstwo niezrównanego szczęścia
Przekład: Jerzy Łoziński
Seria: „Kameleon”
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 9 października 2017
 
 

Ministerstwo niezrównanego szczęścia


W magicznej godzinie, kiedy słońce już znika, ale światło jeszcze nie, armie rudawek odczepiają się od drzew figowca na starym cmentarzu i niczym dym rozpływają się nad miastem. Znikają nietoperze, a ich miejsce zajmują kruki. Gwar ich powrotu nie zapełnia do końca ciszy po wróblach, które też znikły, oraz po starych sępach o białych grzbietach, które przez sto milionów lat pilnowały umarłych, a zostały wytępione. Sępy zdechły otrute diklofenakiem. Diklofenak, krowia aspiryna, podawany bydłu na rozluźnienie mięśni, aby łagodzić ból i zwiększyć produkcję mleka, na białogrzbiete sępy działa – działał – niczym gaz paraliżujący. Każda chemicznie odprężona i dająca mleko krowa czy też byk, które zdechły, stawały się dla sępów zatrutą przynętą. Kiedy więc krowy stawały się bardziej wydajnymi maszynami mleczarskimi, miasto zaś zjadało więcej lodów, karmelowych chrupków, wafelków i czekoladowych płatków oraz piło więcej mlecznych koktajli z mango, sępom opadały szyje, jakby ptaki były zmęczone i musiały iść spać. Z dziobów srebrnymi kroplami ściekała im ślina, one zaś jeden po drugim spadały z gałęzi martwe.
Nieliczni zauważyli kres tych przyjaznych starych ptaków. Tak wiele innych rzeczy zaprzątało uwagę.

1. Gdzie się udają stare ptaki, aby umrzeć

Żyła na cmentarzu jak drzewo. O świcie żegnała kruki i witała nietoperze. O zmierzchu zaś – odwrotnie. Pomiędzy nocną a dzienną zmianą konferowała z przysiadłymi na najwyższych gałęziach duchami sępów. Delikatne dotknięcia ich szponów odczuwała jak fantomowy ból w amputowanej kończynie. Dowiedziała się, że bez większego żalu przeproszą i znikną z opowieści.
Kiedy zjawiła się po raz pierwszy, bez najmniejszego sprzeciwu, niczym drzewo, znosiła miesiące zwyczajnych tortur. Nie odwracała się, aby sprawdzić, który chłopak cisnął w nią kamieniem, nie wyciągała szyi, aby odczytać wydrapane na jej korze obelgi. Kiedy ludzie ją wyzywali – klowna bez cyrku, królową bez pałacu – pozwalała na to, by cierpienie przemykało po gałęziach niczym wiatr, a ból koiła balsamem, którym był szelest liści.
Dopiero gdy zaprzyjaźnił się z nią i zaczął ją odwiedzać Ziauddin, ślepy imam1, który ongiś prowadził modły w meczecie Fatehpuri, otoczenie uznało, że czas już zostawić ją w spokoju.
Dawno temu pewien mężczyzna, który znał angielski, powiedział, że jej imię czytane w tym języku na wspak brzmi Madźnu. W angielskiej wersji tej historii o Lajli i Madżnunie2 on nazywał się Romeo, a ona, Lajla – Julia. Bardzo ją to rozśmieszyło.
– Chcesz powiedzieć, że zrobiłam khićri3 z ich opowieści? – spytała. – I co poczną, kiedy odkryją, że Lajla to tak naprawdę może być Madżnun, a Romeo to Julia?
Kiedy mężczyzna, który znał angielski, spotkał ją następnym razem, przyznał się do pomyłki. Jej imię czytane na wspak po angielsku brzmi: Mudźna – żadne imię i w ogóle słowo bez znaczenia. Odrzekła na to:
– Nie szkodzi. Jestem nimi wszystkimi, jestem Romeem i Julią, Lajlą i Madżnunem. A także Mudźną, czemu nie? Kto bowiem powiedział, że nazywam się Andźum? A może Andźuman? Jestem mehfil. Jestem zgromadzeniem, wszystkich i nikogo, wszystkiego i niczego. Chciałbyś zaprosić kogoś jeszcze? Proszę bardzo: wszyscy zaproszeni.
Mężczyzna, który znał angielski, powiedział, że bardzo bystro do tego doszła; jemu samemu nawet nie przyszło to do głowy.
– A niby jak miało przyjść przy twoim potocznym urdu? Myślisz, że angielski automatycznie czyni cię bystrzejszym?
Roześmiał się. Zaśmiała się z jego śmiechu. Wypalili na spółkę papierosa z filtrem. Poskarżył się, że Wills Navy Cut są krótkie i klocowate, niewarte swojej ceny. Ona powiedziała, że na co dzień woli je od Four Square czy bardzo męskich Red & White.
Nie pamiętała już teraz, jak się nazywał. A może nigdy tego nie wiedziała. Mężczyzna, który znał angielski, odszedł tam, dokąd musiał odejść. Ona zaś mieszkała na cmentarzu za szpitalem państwowym. Do towarzystwa miała almirę4 firmy Godrej, w której przechowywała muzykę – podrapane płyty oraz taśmy – stare organki, ubranie, świecidełka, ojcowskie tomiki poezji, jej albumy ze zdjęciami i kilka wycinków prasowych, które przetrwały pożar w Chłabgah. Kluczyk nosiła na szyi na czarnej tasiemce wraz z wygiętą srebrną wykałaczką. Spała na postrzępionym dywaniku perskim, który zamykała na dzień, na noc zaś rozwijała między dwoma grobami (jej prywatny żart polegał na tym, że podczas kolejnych nocy nigdy nie były to dwa takie same). I ciągle paliła. I ciągle Navy Cut.
Pewnego ranka, kiedy czytała mu na głos gazetę, stary imam, który najwyraźniej nie słuchał, spytał, udając nonszalancję:
– Czy to prawda, że u was nawet hidźry się grzebie, a nie kremuje?
Czując zbliżające się kłopoty, spróbowała wymówki:
– Prawda…? Czy to prawda? Czymże jest prawda?
Imam nie chciał dać się zbić z tropu, mruknął więc mechanicznie:
– Sać Chuda he. Chuda hi Sać he.
Prawda jest Bogiem. Bóg jest prawdą. Tego rodzaju mądrości można było wyczytać na klapach ciężarówek, które wymalowane przemykały szosami. Potem zmrużył oczy zielone w swej ślepocie, a z jego warg spłynął zielony w swej chytrości szept:
– Powiedz mi, kiedy umieracie, gdzie się grzebie waszych ludzi? Kto obmywa ich ciała? Kto się modli?
Przez długi czas Andźum nic nie odpowiadała. Potem nachyliła się i odszepnęła w niedrzewny sposób:
– A kiedy ludzie mówią o kolorach, czerwonym, błękitnym, pomarańczowym, gdy opisują niebo o wschodzie słońca albo księżyc wstający podczas ramadanu, co przychodzi ci do głowy?
W ten sposób ugodziwszy się nawzajem głęboko, niemal śmiertelnie, w milczeniu siedzieli obok siebie, krwawiąc na czyimś osłonecznionym grobie. Na koniec to Andźum przerwała ciszę.
– To raczej ty mi powiedz, bo wszak to ty jesteś sahibem5 imamem, a nie ja, dokąd udają się stare ptaki, aby umrzeć? Czy zlatują na nas z nieba jak kamienie? Rozdeptujemy ich trupy na ulicach? Czy sądzisz, że Wszechwiedzący i Wszechwładny, który umieścił nas tu, na ziemi, słusznie to urządził, zabierając nas stąd?
Tego dnia wizyta imama trwała krócej niż zwykle. Andźum patrzyła, jak odchodzi, wystukując sobie trasę między grobami, a jego widząca laska komponowała muzykę, kiedy trafiała na kładące się mu w poprzek drogi puste butelki po wódzie i ciśnięte strzykawki. Nie zatrzymywała go. Wiedziała, że wróci. Ilekroć napotykała samotność, zawsze ją rozpoznawała, nawet gdyby tamta usiłowała się skryć za najbardziej wyrafinowanymi szyframi. Czuła, że w jakiś asymptotyczny sposób on potrzebuje jej cienia, a ona – cienia przezeń rzucanego.
Choć jej rozstaniu z Chłabgah daleko było do serdeczności wiedziała, że sny i sekrety tego miejsca nie należą tylko do niej, aby je mogła zdradzać.

1 Imam – w islamie sunnickim duchowny sprawujący pieczę nad całym meczetem.
2 Lajla i Madżnun – bohaterowie popularnej arabskiej historii miłosnej.
3 Khićri – mieszanina ryżu i soczewicy. Tu w znaczeniu mieszanki w ogóle.
4 Almira – szafka lub szafa.
5 Sahib – pan.

2. Chłabgah

Była czwartym z pięciorga dzieci, które zimną styczniową nocą urodziły się przy latarce (awaria światła) w Śahdźahanabadzie, obmurowanej dzielnicy Delhi. Ahlam Badźi, akuszerka, która ją przyjmowała, złożyła ją w ramionach matki opatuloną w dwa szale ze słowami: „To chłopiec”. Zważywszy na okoliczności, pomyłka była zrozumiała.
Po miesiącu pierwszej ciąży Dźahanara Begam i jej mąż postanowili, że jeśli urodzi się syn, nazwą go Aftab. Ich pierwszych troje dzieci to były dziewczynki. Czekali na swojego Aftaba od sześciu lat. Noc, kiedy go powiła, była najszczęśliwsza w życiu Dźahanary Begam.
Nazajutrz, kiedy wstało słońce, a w pokoju zrobiło się miło i ciepło, odwinęła małego Aftaba. Obejrzała jego drobniutkie ciałko – oczka nosek głowę pachę palce u rąk palce u nóg – z sytą, powolną błogością. I to wtedy odkryła, szukając pod spodem tej chłopięcej rzeczy – małą, nieuformowaną, ale bez wątpienia dziewczęcą rzecz.
Czy to możliwe, aby matka przeraziła się swoim dzieckiem? Dźahanara Begam była przerażona. Najpierw poczuła, jak serce jej się ściska, a kości popieleją. Potem uznała, że musi sprawdzić, czy się nie pomyliła. A następnie odsunęła się od tego, co spłodziła, podczas gdy trzewia jej się skurczyły, a po nogach spłynęła cienka strużka kupy. Czwartą reakcją była myśl, aby zabić siebie i dziecko. Piątą było chwycenie noworodka i przyciśnięcie go do siebie – a jednocześnie czuła, że wpada w szczelinę między światem, który znała, a światami, o których istnieniu nie miała pojęcia. W tej otchłani wirowała w ciemności, a wszystko, czego była dotąd pewna, przestało mieć jakikolwiek sens, każda rzecz, od najmniejszej po największą. W urdu, jedynym znanym jej języku, wszystko ma rodzaj, a właściwie płeć. Nie tylko ożywione istoty, lecz także wszystkie przedmioty, dywany, ubrania, książki, ołówki, instrumenty muzyczne – są albo męskie, albo żeńskie. Wszystko – z wyjątkiem jej dziecka. Dobrze wiedziała, że jest słowo na takich jak ono: Hidźra1. A właściwie dwa: Hidźra i Kinnar. Ale dwa słowa nie tworzą języka.
A czy można żyć poza językiem? Naturalnie to pytanie nie narzuciło jej się w postaci słownej, jako jedno klarowne zdanie. Narzuciło się jej jako bezdźwięczny, embrionalny skowyt.

Szóstą reakcją było postanowienie, że musi się oczyścić, a na razie nie będzie niczego mówić nikomu. Nawet mężowi. Siódma reakcja: położyć się obok Aftaba i odpocząć. Jak uczynił Bóg chrześcijan, kiedy już stworzył niebo i ziemię. Tyle że on odpoczął, kiedy nadał już sens stworzonemu światu, podczas gdy Dźahanara Begam odpoczęła po tym, gdy to, co stworzyła, zdruzgotało jej sens świata.
Mówiła sobie, że przecież to nie jest ostatecznie rzeczywista wagina. Jej kanały nie były otwarte (sprawdziła). To był tylko taki dodatek – dziecinna rzecz. Może się zamknie, zaleczy, jakoś zniknie. Ona będzie się modliła w każdej znanej jej świątyni i prosiła o to, aby Wszechmocny okazał jej łaskę. I on to zrobi. Wiedziała, że zrobi. Może zresztą już zrobił, tylko że nie do końca to pojmowała.
Pierwszego dnia, w którym poczuła się na siłach, aby wyjść z domu, Dźahanara Begam wzięła ze sobą malutkiego Aftaba do dargi2 Hazrata Sarmada Śahida, odległej od jej domu dziesięć minut spacerem. Nie znała wtedy historii Hazrata Sarmada Śahida i nie miała pojęcia, co skierowało jej kroki ku tej właśnie świątyni. Być może sam ją do siebie przyzwał. Albo może pociągnęło ją do osobliwych ludzi, którzy tam koczowali, gdy szła na bazar Mina, ludzi, na których we wcześniejszym życiu nawet by nie zerknęła, chyba że zastąpiliby jej drogę. Nagle wydali się najważniejszymi ludźmi na świecie.
Nie wszyscy z tych, którzy odwiedzali tę dargę, znali historię Hazrata Sarmada Śahida. Niektórzy znali jej część, inni nie znali jej w ogóle, jeszcze inni wymyślali sobie jej własne wersje. Większość wiedziała, że był żydowsko-ormiańskim kupcem, który przybył do Delhi z Persji za miłością swego życia. Nieliczni wiedzieli, że ową miłością był Abhej Ćand, młody hindus, którego spotkał w Sindzie. Większość wiedziała, że porzucił judaizm dla islamu. Większość słyszała, że żył na ulicach Śahdźahanabadu jako nagi fakir, zanim go publicznie stracono. Niewielu słyszało, że przyczyną kary śmierci nie była publiczna nagość, lecz apostazja. Ówczesny cesarz Aurangzeb wezwał na swój dwór Sarmada i kazał mu dowieść tego, że jest prawdziwym muzułmaninem, poprzez recytację kalimy la ilaha ilallah, Mohammed-ur rasul Allah – „Nie ma Boga poza Allahem, a Muhammad jest jego wysłannikiem”. Sarmad stał nagi w Czerwonym Forcie przed sądem złożonym z kadich i maulanów3. Gdy zaczął recytować kalimę, chmury zatrzymały się na niebie, ptaki znieruchomiały w locie, ledwie jednak rozpoczął – zatrzymał się. Wypowiedział tylko pierwsze słowa: La ilaha, „nie ma Boga”. Nie może pójść dalej, twierdził, zanim nie dokończy duchowego poszukiwania, dopiero bowiem wtedy będzie mógł objąć Allaha całym sercem. Aż do tej chwili recytowanie kalimy byłoby tylko drwiną z modlitwy. Aurangzeb zasięgnął opinii kadich – po czym nakazał egzekucję.
Błędem jednak byłoby sądzić na tej podstawie, że ci, którzy przychodzili złożyć cześć Hazratowi Sarmadowi Śahidowi, nie znając jego losów, czynili to z racji swej ignorancji, lekceważenia faktów i historii. Albowiem wewnątrz dargi niepokorny duch Sarmada, intensywny, wyczuwalny, prawdziwszy od wszystkich faktów historycznych, jakie można nagromadzić, ukazywał się tym, którzy chcieli jego błogosławieństwa. Wielbił (acz nie w kazaniach) cnotę duchowości, wyżej ją stawiając od sakramentu, prostotę wynosił nad zbytek, sławił nieugiętą ekstatyczną miłość, nawet gdy ceną za nią stawało się unicestwienie. Duch Sarmada pozwalał tym, którzy przyszli do niego, zabrać tę opowieść i przemienić ją w to, czego potrzebowali.
Kiedy Dźahanara Begam stała się w dardze popularną postacią, usłyszała (i przekazała dalej tę wieść), jak Sarmada ścięto na schodach meczetu Dźama Masdźid przed prawdziwym oceanem ludzi, którzy go kochali i zebrali się, aby go pożegnać; jak jego głowa, chociaż odłączona od ciała, nadal recytowała wiersze; i jak on podjął ową recytującą głowę gestem tak niedbałym, jak mógłby współczesny motocyklista uczynić z hełmem, wszedł po schodach do wnętrza meczetu, a stamtąd wstąpił prosto do nieba. To właśnie dlatego, mówiła Dźahanara Begam (każdemu, kto chciał słuchać), w małej dardze Hazrata Sarmada (niczym pijawka przywarłym do wschodnich stopni Dźama Masdźidu w miejscu, w którym zebrała się kałuża ściekającej krwi) czerwona jest podłoga, czerwone są ściany i czerwony jest sufit. Minęło ponad trzysta lat, mówiła, a nie dało się zmyć krwi Hazrata Sarmada. Jakąkolwiek farbą malowano dargę, mówiła Dźahanara, ta sama z siebie robiła się krwista.
Kiedy Dźahanara Begam pierwszy raz przecisnęła się przez tłum sprzedawców ittarów4 i amuletów, handlarzy pielgrzymich trzewików, kalek, żebraków, kóz tuczonych na święto Id, a także mocno ściśniętych spokojnych, starych eunuchów, którzy zadomowili się pod rozpiętym na zewnątrz świątyni brezentem, i po raz pierwszy weszła do niedużego czerwonego pomieszczenia, poczuła spokój. Odgłosy ulicy ścichły i dochodziły – zdało się – z wielkiej oddali. Trzymając na podołku śpiące dziecko, usiadła i przyglądała się, jak ludzie – czy to muzułmanie, czy hindusi – pojedynczo i parami podchodzą do otaczającej grób barierki, aby zawiązać na niej czerwone nitki, wstążki, papierowe pasemka i błagać Sarmada o błogosławieństwo. Dopiero jednak, kiedy dojrzała przejrzystego starca o suchej, papierowej skórze i wątłej, splecionej ze światła brodzie, który kiwał się do przodu i do tyłu, bezgłośnie łkając, jakby mu pękało serce, Dźahanara Begam dała upust własnym łzom. „To mój syn Aftab”, szeptała Hazratowi Sarmadowi, „którego ci tu przynoszę. Opiekuj się nim i naucz mnie, jak go kochać”.
Co Hazrat Sarmad uczynił.

Przez pierwszych kilka lat życia Aftaba sekret Dźahanary Begam był bezpieczny. Czekając, aż wyzdrowieje jego dziewczyńska rzecz, nie odstępowała go na krok i chroniła z dziką zajadłością. Nawet kiedy urodził się najmłodszy, Sakib, nie pozwalała Aftabowi oddalić się zbyt daleko – takie zachowanie nikogo jednak nie dziwiło w przypadku niewiasty, która tak długo i tak niecierpliwie wyczekiwała syna.
Jako pięciolatek Aftab zaczął chodzić do chłopięcej madrasy uczącej w języku urdu-hindi przy Ćuriwali Gali, alejce sprzedawców bransoletek. Już po roku potrafił recytować po arabsku spore partie Koranu, chociaż nie było jasne, jak wiele z tego rozumie, lecz nie inaczej było z resztą dzieci. Był lepszy od przeciętnych uczniów, niemniej już od czasu, gdy był bardzo mały, stawało się jasne, iż jego prawdziwym darem jest muzyka. Miał słodki, szczery, śpiewny głos; wystarczyło mu raz posłyszeć melodię, aby ją powtórzyć. Rodzice zdecydowali posłać go do Ustada Hamida Khana, wybitnego młodego muzyka, który w swej ciasnej klitce przy Ćandni Mahal uczył dzieci klasycznej muzyki hindustani. Mały Aftab nie opuścił ani jednej lekcji. Jako dziewięciolatek potrafił dobre dwadzieścia minut śpiewać bara chajal w ragach5 Jaman, Durga i Bhairaw, przy czym jego głos tylko muskał leciutko płaskie gamy rekhab w radze Purija Dhanaśri, niczym kamyk odbijający się od powierzchni jeziora. Potrafił śpiewać ćejti i thumri z talentem i elegancją kurtyzany z Lakhnau. Zrazu rozbawieni, ludzie nawet go zachęcali, ale nie trzeba było długo czekać, aby zaczęły się kpiny i szyderstwa ze strony innych dzieci:
– On jest Ona. Nie jest Nim ani Nią. Jest Nim i jest Nią. Ona-On, On-Ona, oooooo!
Kiedy drwiny stały się nie do zniesienia, Aftab przestał chodzić na lekcje muzyki, ale wtedy ceniący go Ustad Hamid zaproponował, że będzie go uczył oddzielnie – i tylko jego. Tak więc lekcje muzyki trwały, ale poza tym Aftab nie chciał już uczęszczać do szkoły. W tym czasie także nadzieje Dźahanary Begam zaczęły stopniowo blednąć. Dzięki ciągowi zręcznych wykrętów udało jej się odroczyć o kilka lat obrzezanie, ale młody Sakib czekał na swoją kolej, wiedziała więc, że długo to już nie potrwa. W końcu zrobiła to, co musiała. Zebrała się na odwagę i opowiedziała o wszystkim mężowi, załamana, łkająca z bólu, ale także z ulgi, że wreszcie ma z kim dzielić swe najgorsze koszmary.
Jej mąż, Mulakat Ali, hakim6, lekarz ziołoterapii, był miłośnikiem poezji urdu i perskiej. Przez całe życie pracował dla rodziny innego hakima, Hakima Abdula Madźidy, który opracował popularną odmianę sorbetu zwanego Ruh Afza (co po persku znaczy „eliksir duszy”). Sporządzany z nasion churfy (portulaki), winogron, pomarańczy, arbuza, liści mięty, marchwi, odrobiny szpinaku, khus-khus7, ziaren lotosu, dwóch odmian lilii oraz destylatu róży damasceńskiej, miał być Ruh Afza tonikiem, ludzie szybko jednak stwierdzili, że dwie łyżki stołowe lśniącego syropu o barwie rubinu rozpuszczone w szklance zimnego mleka czy nawet zwykłej wody były znakomitym środkiem na skwarne upały delhijskie, a także antidotum na dziwne dreszcze powodowane przez pustynne wiatry. Wnet specyfik pomyślany jako lekarstwo stał się jednym z najpopularniejszych w okolicy napojów letnich, a Ruh Afza okazał się zyskownym przedsięwzięciem o uznanej marce. W ciągu czterdziestu lat produkt zdominował rynek, a z ulokowanej w starym mieście kwatery wysyłano go na południe, aż do Hajdarabadu, a na zachód – do Afganistanu. Potem jednak doszło do Podziału8. Nowa granica między Indiami a Pakistanem rozszczepiła bożą tętnicę, a milion ludzi zginęło z nienawiści. Sąsiedzi rzucali się na siebie, jakby się w ogóle nie znali, jakby nie uczestniczyli w swoich weselach i nie śpiewali swoich pieśni. Obmurowane miasto stanęło otworem. Stare rodziny (muzułmańskie) uciekały, pojawiały się nowe (hinduskie) i osiadały wokół murów miejskich. Sprzedaż Ruh Afzy znacznie spadła, ale po niedługim czasie znowu wzrosła; powstała filia w Pakistanie. Ćwierć wieku później, po holokauście w Pakistanie Wschodnim, kolejna filia pojawiła się w zupełnie nowym kraju, Bangladeszu9. Ostatecznie jednak „eliksir duszy”, który przetrwał wojny i krwawe narodziny trzech krajów, jak większość innych rzeczy na świecie został pokonany przez coca-colę.
Chociaż Mulakat Ali był zaufanym i cenionym pracownikiem hakima Abdula Adźida, pensja, jaką otrzymywał, nie pozwalała związać końca z końcem. Po godzinach przyjmował więc pacjentów u siebie w domu. Dźahanara Begam dochody rodziny wspomagała tym, co udało jej się zarobić na własnoręcznie szytych białych bawełnianych czapeczkach w stylu Gandhiego, które opychała u hinduskich sklepikarzy przy Ćandni Ćauk.

1 Hidźra – mężczyzna uważający się za kobietę lub z innych powodów funkcjonujący pomiędzy płciami.
2 Darga – grobowiec sufickiego świętego.
3 Kadi / kazi – w tradycji muzułmańskiej sędzia w sprawach religijnych. Maulana – duchowny muzułmański.
4 Ittar – perfumy, pachnące olejki.
5 Raga – melodia, sposób śpiewania w muzyce hindustani. Bara chajal, ćejti, thumri – gatunki muzyczne.
6 Hakim – lekarz muzułmański.
7 Khus-khus – mak.
8 Odwołanie do podziału na Indie i Pakistan, do którego doszło w 1947 r. i któremu towarzyszyły wzajemne pogromy hindusów i muzułmanów. Wydarzenie to nazywane jest często „Partition” („Podział”).

 
Wesprzyj nas