Aleksandra Arendt w książce “Bałtyk. Historie zza parawanu” prezentuje historie ludzi, których losy splotły się z Wybrzeżem, pokazuje również jak na przestrzeni lat zmieniały się nadmorskie kurorty.


Bałtyk. Historie zza parawanuCo Tomasz Raczek robił na transatlantyku Stefan Batory?
Dlaczego po plaży paradowano w piżamach?
Gdzie nad morzem była „nowa Warszawa”, a gdzie „małe Zakopane”?

Morze intryguje, zachwyca i przeraża. Czas odkryć jego tajemnice i sprawdzić, ile prawdy jest w legendach. „Bałtyk. Historie zza parawanu” to zbiór historii o ludziach, których losy splotły się z Wybrzeżem.

Autorka przemierza Polskę od Wolina po Hel. Pokazuje jak zmieniały się nadmorskie kurorty i moda plażowa. Sprawdza jak wygląda praca latarnika i co robią w morzu lokomotywy. A przy okazji udowadnia, że skakać na nartach można nie tylko w górach…

To doskonała lektura zarówno dla tych, którzy w domowym zaciszu po pracy chcą poczuć zapach morskiej bryzy, jak i tych, którzy szukają książki do poczytania podczas słonecznych kąpieli na plaży.

***

Myślałem, że po tylu latach na morzach i Atlantyku Bałtyk nie ma już przede mną żadnych tajemnic! A jednak! Aleksandra Arendt napisała książkę niezwykle interesującą i tak wciągającą, że aż wiosło wypadło mi z rąk!
Aleksander Doba

Kiedy byłem małym chłopcem, śpiewałem na koloniach „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec…” i marzyłem, żeby zostać marynarzem. Gdy dorosłem, spełniłem swoje marzenie. Teraz, czytając książkę Aleksandry Arendt o Bałtyku, mam nowe: żeby zamieszkać w latarni morskiej i nie spuszczać morza z oczu ani na moment!
Tomasz Raczek

Aleksandra Arendt
Bałtyk. Historie zza parawanu
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 18 lipca 2018
 
 

Bałtyk. Historie zza parawanu


Rozdział 1
Światła piekielnego półwyspu

 Na skalistych wybrzeżach i piaszczystych wzniesieniach. Pośród gęstych drzew lub na zupełnym pustkowiu. Latarnie morskie od wieków wskazują żeglarzom właściwy kierunek. Są ich punktem odniesienia, zarówno w nocy, jak i za dnia. I choć statki oraz okręty wyposaża się w coraz to nowsze i precyzyjniejsze urządzenia nawigacyjne, to samotne wieże dalej trwają na swoim posterunku.

Kiedy po raz pierwszy pojawiło się światło dla żeglarzy?

Pierwsze ognie stałe, o których wiemy już z całą pewnością, to ogniska przy wejściu do Pireusu, antycznego portu Aten, umieszczone tam około roku 400 p.n.e. Palono je na specjalnie zbudowanych kolumnach – pisał Marian Czerner w książce Latarnie morskie polskiego wybrzeża.

Podobnie było i na południowym brzegu Bałtyku. Zanim wyrosły tam latarnie morskie, ludzie – aby ostrzec marynarzy – rozpalali ogień. Nie sposób ustalić, kto pierwszy wpadł na ten pomysł, ale istnieje dużo legend, które tłumaczą, „jak to było na początku”.

Frank poszedł na dno, Krysta po ogień

Jedna z legend opowiada o dobrym kupcu z Kalmaru, Franku Guldenszternie, i jego jedynej córce, która towarzyszyła ojcu podczas rejsów. Żeglarz był przekonany, że król mórz zawsze będzie dla niego łaskawy. Wierzył, że dopóki ma przy swym boku Krystę, nic złego mu nie grozi. Tak było i wtedy, gdy mimo ostrzeżeń gdańszczan Frank wypłynął swoją „Złotą Gwiazdą” na morze, by pożeglować do Rostocku.
Marynarze byli bardzo pewni siebie, a ich myśli wędrowały ku pięknej Kryście, która jak co wieczór śpiewała im Wielką niedźwiedzicę. To ich zgubiło.

Zasłuchał się w pieśni młody marynarz w chybotliwym koszu bocianiego gniazda na krojcmaszcie [ostatni maszt na żaglowcu – przyp. red.]. Zadumał się i rozmarzył sternik, wbijający w ciemność oczy, oparty dłonią o bukszpryt nawy. Nie zauważył, że czarny obłok zakrył gwiazdę przewodnią. Nie spostrzegł, iż Bałtyk zaczyna podnosić, jeżyć pienistą grzywę. (…) Fale strąciły w otchłań tych, którzy chwycili się oślizgłej rafy – czytamy w książce Złoty Strąd Franciszka Fenikowskiego.

Z życiem uszła tylko Krysta. Wedle legendy z morskich wirów wyrwały ją morświny. Poczciwe stworzenia zostawiły dziewczynę na plaży w Rozewiu. I to właśnie zrozpaczona Krysta miała rozpalić ogień tuż przy lesie, by w ciemnościach wskazać rozbitkom, gdzie jest ląd. Jej głośny szloch i krzyki usłyszał kaszubski rybak. Razem pilnowali ognia.

Co nocy rozpalała na stromym haku ogień, aby czerwone płomienie, widoczne daleko na morzu, uchroniły zbłąkanych rybaków i żeglarzy od losu jej ojca. Kiedy po wielu latach umarła, czynili to samo jej synowie i wnukowie – napisano w Złotym Strądzie.

Schylić głowę przed techniką

Na polskim wybrzeżu znajduje się osiemnaście latarni morskich, a każda z nich jest zupełnie inna. Zgodnie z międzynarodowymi porozumieniami wszystkie stoją dość blisko siebie – po to, żeby załoga statku, płynąc wzdłuż brzegu, przez cały czas widziała co najmniej jedną. A idealną sytuacją byłoby dostrzeżenie dwóch latarń równocześnie.
Wieże różnią się od siebie wysokością, kształtem, kolorem i charakterystyką światła, czyli jego barwą i częstotliwością, z jaką świeci.
Żeglarze wypatrują latarń, a zaintrygowane szczury lądowe kombinują, jak się dostać do środka. Niestety, od kilku dekad odwiedziny u latarników nie spełniają oczekiwań marzycieli i miłośników noweli Sienkiewicza o samotnym latarniku z Aspinwall.

≈ ≈ ≈

Najsłynniejszą z latarń starożytnych była latarnia na wyspie Faros. Zaliczamy ją do siedmiu cudów świata.
Marian Czerner, Latarnie morskie polskiego wybrzeża

≈ ≈ ≈

– Jak to? To do latarni nawet się nie chodzi?
– Owszem, trzeba tam od czasu do czasu także pójść, by wszystko sprawdzić. Ale praca latarnika odbywa się tutaj, w salce operacyjnej.
– No a jeśli przerwie się dopływ prądu z elektrowni?…
– Automat włącza drugą elektrownię.
Nie daję z wygraną:
– A jeżeli w latarni nawali żarówka?
– Automat wstawia w odpowiednie miejsce nową.
– A jeśli zawiodą wszystkie elektrownie, jakimi w ogóle rozporządzacie?
– To niemożliwe – tłumaczy mi jeden z latarników. – No ale powiedzmy, że tak się stanie. Wówczas w latarni działa automat: odchyla się na bok żarówka, a na jej miejsce wchodzi palnik gazowy, który samoczynnie się zapala.
Schyliłem głowę przed techniką, postępem, w ogóle przed wiekiem XX.
Tak wyglądało spotkanie Romana Burzyńskiego z latarnikami w Czołpinie – jego kulisy opisał Burzyński w książce Szczury lądowe, proszę czytać!.
Od chwili, gdy Burzyński musiał „schylić głowę przed techniką”, minęło ponad pięćdziesiąt lat. Ale romantyczne wyobrażenia o stróżach światła w latarniach morskich są wciąż żywe. I mnie marzyło się spotkanie z latarnikiem. Też byłam gotowa czuwać całą noc i pokonywać setki schodków, by upewnić się, że żaden marynarz nie da się zwieźć czarciemu półwyspowi. Smukła wieża na skraju Półwyspu Helskiego wydała mi się najciekawsza. To tutaj statki płynące z zachodu do Gdyni i Gdańska muszą zrobić zwrot na południe. Błąd mógłby słono kosztować.
– Zapraszam, może pani przyjechać, ale uprzedzam, że niewiele mam wspólnego z latarnikiem, o którym pisał Sienkiewicz – poinformował mnie Tomasz Brojek, latarnik z Helu.
Postanowiłam to sprawdzić.

„Gdyby światło zgasło, od razu bym o tym wiedział”

„Latarnik też bywa zazwyczaj człowiekiem niemłodym, posępnym i zamkniętym w sobie” – pisał Sienkiewicz. Patrząc na Tomasza Brojka, można odnieść zupełnie inne wrażenie. Zdecydowanym krokiem wyszedł mi naprzeciw, uśmiechając się szeroko.
Nasza wycieczka zaczęła się od wypicia herbaty w salce operacyjnej. Salka znajduje się w małym, białym budynku, kształtem przypominającym pudełko. A w środku? Najpierw minęliśmy wielkie agregaty. W dyżurce, na starym biurku, stały telefon i radio. Nad nimi wisiała kartka z dokładnymi godzinami włączania i wyłączania światła.
– To taka ściągawka na wszelki wypadek. Ale i tak wszystko jest zautomatyzowane – mówi Brojek, wskazując na kontrolkę na ścianie. – Gdyby światło zgasło, od razu bym o tym wiedział. Teraz nawet jak przepali się żarówka, to nie trzeba w popłochu biec na górę. Mamy system, który automatycznie wymienia żarówkę na zapasową.
Z kolei gdyby nie udało się naprawić jakiejś usterki, zgłaszamy to do urzędu morskiego, który o wyznaczonej porze nadaje komunikat do wszystkich jednostek – dodaje.
Można powiedzieć, że postęp techniki zabrał latarnikom to, czego pilnowali oni przez wieki. Światło. Pan Tomasz nie kryje, że dawniej ten zawód był dużo bardziej wymagający. Obecnie często sprowadza się do prac konserwatorskich oraz porządkowych. Na morzu też jakby spokojniej. Nie, żeby Bałtyk ucichł. Tylko że statki na ogół mają na wyposażeniu nowoczesne radary, dzięki którym żeglują bez większych problemów. Co nie zmienia faktu, że wachta w latarni to wciąż bardzo odpowiedzialne zadanie. I choć charakter pracy latarnika znacznie ewoluował, jedno pozostało niezmienne: latarnictwo to wciąż zajęcie dla osób obowiązkowych.

Kociołek, smoła i hop do góry

Pierwsze światło w Helu zaświeciło jeszcze w XVII wieku. Wówczas ogień zapłonął na wieży kościoła w tzw. Starym Helu. Kiedy wieża spłonęła w pożarze, w 1638 roku mieszkańcy wybudowali na wzniesieniu blizę – drewnianą konstrukcję, która kształtem przypominała „żurawia”. Kolejnego roku rozpalano na niej ogień od 24 sierpnia do 3 maja. Jak działał „żuraw”?
„Na końcu drewnianej belki wisiał kocioł, w którym paliła się smoła, albo kosz, w którym palił się węgiel” – pisał Marian Czerner. Gdy tylko w pobliżu pojawiał się statek, kociołek wędrował to w górę, to w dół.
Blizy były wykorzystywane przez mieszkańców Helu od XVII do XVIII wieku.

Latarnia, zwana przez Kaszubów blizą, musiała być nie lada atrakcją, skoro zwiedził ją sam król Jan III Sobieski. Przybył on na Hel w dniu 25 września 1687 roku – czytamy w Latarniach morskich polskiego wybrzeża.

Drewniany „żuraw” nie miał żadnych szans w starciu z rozwścieczonym Bałtykiem. I w końcu mu uległ. W 1702 roku sztorm zniszczył blizę. W jej miejsce powstała kolejna.

≈ ≈ ≈

Na latarni w Nowym Porcie około roku 1878 funkcję latarnika sprawowała kobieta. Jest to w historii latarnictwa przypadek bez precedensu.
Marian Czerner, Latarnie morskie polskiego wybrzeża

≈ ≈ ≈

W pierwszej zabytkowej kondygnacji latarni morskiej w Rozewiu, za czasów Władysława Łokietka, rozpalano ognisko, którego blask padał na morze przez okrągłe
otwory. Te wybito w murze latarni.

„Przekrój”

≈ ≈ ≈

Pod koniec XVIII wieku szyprowie i żeglarze zaczęli nalegać, by w Helu powstała latarnia z prawdziwego zdarzenia. Jej światło po raz pierwszy, rozproszyło helski mrok w 1790 roku. Niespełna trzydzieści siedem lat później zastąpiła ją murowana odpowiedniczka.
– Wówczas to była najwyższa i najnowocześniejsza pruska latarnia – mówi Apoloniusz Łysejko, autor serii książek o polskich latarniach.

Nieszczęśnik May

W 1903 roku tuż przy helskiej latarni stanęła armata. Nie postawiono jej tam w celach bojowych, lecz nawigacyjnych. Gdy tylko pojawiała się gęsta mgła, z armaty oddawano strzały ostrzegawcze. Ich częstotliwość była, rzecz jasna, ściśle określona. Huk rozdzierał powietrze co cztery minuty.
W taki właśnie mglisty dzień zginął latarnik May. To był tragiczny wypadek: mężczyzna stracił życie właśnie przy obsłudze armaty. Jedna z legend głosiła, że jego duch będzie straszył w latarni aż do dnia, w którym zostanie ona wysadzona dynamitem. Nie trzeba było na to długo czekać.
– We wrześniu 1939 roku dowódca Obrony Rejonu Umocnionego, komandor Włodzimierz Steyer, wydał rozkaz zniszczenia latarni. A to dlatego, że tuż po wybuchu II wojny światowej artylerzyści niemieccy uczynili sobie z helskiej latarni cel dla pancerników „Schleswig-Holstein” i „Schlesien”. Oba stały wówczas w Nowym Porcie w Gdańsku – opowiada Łysejko, który opisał te zdarzenia w książce Historia latarni morskiej Hel.
I tak murowana wieża legła w gruzach 19 września 1939 roku. Dokładnie o godzinie 13:30, tuż po pierwszym ostrzale, wysadzono ją dynamitem.

W pogodny, jasny dzień widziałem, jak latarnia lekko uniosła się, poczęły powstawać ciemne, pionowe szczeliny, po czym wszystko z hukiem runęło w dół. Latarnia przestała istnieć. Wojna trwała nadal… – pisał z kolei Wacław Leszczyński w publikacji Ludzie naszego Wybrzeża.

Podobno artylerzyści obu pancerników byli przekonani, że to ich „dzieło”. Dopiero po krótkiej chwili radości mieli się zorientować, co tak naprawdę zrobili.

Pierwszy odruch dumy (…) zmienił się wkrótce w klątwy i złorzeczenia z powodu zniszczenia dogodnego celu pomocniczego. Artylerzyści kłócili się i wzajemnie obarczali winą za popełnioną gafę – twierdził Marian Czerner.

Już nie polerują osmolonych soczewek

A co z Mayem? Czy istniał naprawdę? Jeśli tak, to czy zostawił po sobie jakieś zapiski? Nie zachowałam tych pytań dla siebie. Podzieliłam się nimi z Tomaszem Brojkiem.
– Wiadomo, że był tutaj taki latarnik. Ale poza tym, że zginął tragicznie, trudno powiedzieć o nim coś więcej. Nie wiemy, jak miał na imię i kiedy zaczął służbę – mówi pan Tomasz.
Smukła, ciemnoczerwona ośmiokątna wieża, która teraz dumnie wznosi się nad Helem, powstała w 1942 roku.
Na jej szczyt prowadzą kręte schodki o 203 stopniach; „światła” nadal pilnują latarnicy. Od 1 kwietnia 1998 roku wachty pełnią tu Marek Budzisz i Tomasz Brojek. Z czasem dołączyła do nich żona pana Marka – Bożena. Ona również jest pracownikiem Urzędu Morskiego.
– To co, chce pani zobaczyć tę naszą latarnię? – pyta pan Tomek.
Poszliśmy. Łatwo nie było. Najpierw trzeba pokonać wspomniane 203 schodki, po drodze wymijając wycieczki, które już nacieszyły się helską panoramą i spiesznie schodzą na ziemię. Może chcą jak najszybciej znaleźć się na piaszczystym cyplu?
Na pewnej wysokości znajduje się małe pomieszczenie, a w nim – między innymi komputer stacjonarny.
– Najogólniej mówiąc, tutaj są urządzenia radarowe – tłumaczy pan Tomasz.
Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej. Po chwili znaleźliśmy się w laternie, czyli przeszklonej części latarni, na samym szczycie. To tam bije jej serce. W przypadku helskiej wieży jest to tysiącwatowa żarówka, której białe światło widać z odległości około 35 kilometrów. Gdy nawigator na statku wypatrzy powtarzający się sygnał „pięć sekund światła – pięć sekund ciemności”, już wie, że jest w Helu.
Próżno szukać tutaj ręcznej pompy, za pomocą której niegdyś co trzy godziny dostarczano na szczyt olej rzepakowy lub naftę. Nikt już nie poleruje w nocy osmolonych soczewek. Nawet to wypatrywane na morzu światło włącza się automatycznie.
Mimo to jednak warto wejść na samą górę. Widok z wierzchołka ośmiokątnej wieży jest oszałamiający. Przy dobrej pogodzie panoramę widać jak na dłoni.
– Tam jest latarnia morska w Jastarni, a tutaj widać Nowy Port w Gdańsku. Drogą morską to zaledwie 23 kilometry. Lubię ten widok – opowiada pan Tomasz. – Tutaj każda pora roku ma swój urok. Złota jesień, soczysta zielona wiosna i te białe lasy zimą.
Od brzegu dzieli nas 300 metrów. Podobno na ogół nawet w czasie sztormu jest tu dość spokojnie.
– Dopiero na górze można poczuć, jak cała konstrukcja drży. To takie uczucie, jakby zaraz wszystko miało się rozpaść – dodaje pan Tomasz.

 
Wesprzyj nas