“Tajemna historia czarownic” to wielka saga historyczna przedstawiająca dzieje pięciu pokoleń obdarzonych niezwykłymi mocami matek i córek, dla których magiczne dziedzictwo jest zarazem niebezpiecznym zagrożeniem i wyjątkowym darem.


Tajemna historia czarownicBretania, 1821 rok. Kiedy grand-mère Ursule oddaje życie, by uratować rodzinę, wydaje się, że magia umiera razem z nią.

Mimo to kobiety z rodu Orchire walczą o zachowanie tradycji, powtarzają na wpół zapomniane zaklęcia i rytuały w nadziei na ich odrodzenie. A kiedy najmłodsza córka osiąga odpowiedni wiek, magia powraca. Kolejne pokolenia dokładają starań, by nie tylko posiąść moce, ale też utrzymywać je w ukryciu.

Kiedy jednak na horyzoncie pojawia się groźba II wojny, magia staje się bardziej potrzebna niż kiedykolwiek − i nie chodzi wyłącznie o proste eliksiry czy wizje, ale o zmianę historii świata.

***

Epicka w zakresie i niezwykle czuła w portretowaniu matek i córek… Polecana dla wielbicielek Nory Roberts i czytelniczek feministycznej fantasy.
„Booklist”

Miłośnicy historii docenią rzetelnie zebrane materiały, wielbiciele romansów znajdą bogactwo tragicznych wątków.
„Kirkus”

Cudowna. Piękna pokoleniowa opowieść, przypominająca nieco “Totalną magię”. Osadzona w realiach i prawdziwa, a równocześnie bolesna i dająca nadzieję.
Laure Eve, autorka “Uroku Grace’ów”

Poruszając wielopokoleniowa saga o silnych kobietach, które dokładają wszelkich starań, by uwolnić świat przed tyranią. Wysoce satysfakcjonujące i magiczne dzieło stworzone z wielkim talentem.
Carol Goodman, autorka “Lake of Dead Languages”

Równocześnie epicka i intymna, “Tajemna historia czarownic” zręcznie przedstawia największą ze wszystkich magię: miłość matek i córek.
Jordanna Max Brodsky, autorka “Immortals”

Słowa Morgan przeniosą was do czasu magii, miłości i straty. Trzymajcie się i rozkoszujcie tą hipnotyzującą podróżą.
Tish Thawer, nagrodzona autorka serii “Witches of BlackBrook”

Zniewalająca podróż przez czas i serca kobiet obdarzony mocami, które muszą ukrywać. Głęboko poruszająca i bogata opowieść. Tajemnica się wydała. Oto, jak to się stało.
Kay Kenyon, autorka “At the Table of Wolves”

Epicka gonitwa, która trzymała mnie w napięciu od początku do końca. Niezwykle bezkompromisowa i wzruszająca, acz pozbawiona ckliwości, “Tajemna historia czarownic” was zauroczy.
Michael Bishop

Poruszająca opowieść o matkach i córkach starających się przetrwać i zachować swoje moce we wrogim świecie. Pełna miłości i zdrady, szczęścia i koszmarów, nie pozwoli wam oderwać się od lektury długo w noc.
Melissa Lenhardt, autorka “Sawbones”

Wspaniała rodzinna saga bogata w szczegóły historyczne i nasiąknięta magią. Nie będziecie chcieli, żeby się skończyła.
Sharon Shinn

“Tajemna historia czarownic” to saga rodzinna opowiadająca o sile wszystkich kobiet oraz o różnicy, jaką może spowodować jedno prawdziwe serce − nie tylko dla siebie, ale dla świata.
Marci Jefferson, autorka “Girl on the Golden Coin”

Louisa Morgan
Tajemna historia czarownic
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 kwietnia 2018
 
 

Tajemna historia czarownic

1821

Warstwy chmur szarych jak wystygłe węgielki przesuwały się to tu, to tam, falowały jak morze pod spodem, zasnuwały księżyc i gwiazdy, okrywały mrokiem plażę i biegnący wzdłuż niej trakt. Za nim, na polu stojących kamieni, grupa wozów stoczyła się wokół małego ogniska. Jego światło odbijało się w niespokojnych twarzach ludzi i w ślepiach odpoczywających koni. Niewidoczne morze pluskało i syczało, poza tym ciszę mąciło tylko trzaskanie palącego się drewna. Płomienie rzucały drżącą poświatę na menhiry, przez co kamienie zdawały się opuszczać swe niezmienne od wieków miejsca w szeregu, kołysząc się niczym duchy nocą. Mała Nanette pisnęła i schowała buzię w szorstkiej sukni swojej siostry Louisette. Starsi członkowie rodziny Orchiére nerwowo oglądali się przez ramię i wzajemnie na siebie popatrywali.
Dwa kamienie, które upadły na bok wieki temu, utworzyły palenisko, w którym upiekły się dwa króliki, sycząc i kapiąc tłuszczem na żar. Po królikach nie został już ślad, mięso zjedzono, kości zakopano w popiołach. Jedna z kobiet dołożyła do ognia i cofnęła się, aby zrobić miejsce babce.
Grand-mère Ursule obeszła palenisko z kamiennym dzbanem wypełnionym słoną wodą. Mrucząc do siebie, spryskiwała ziemię. Skończywszy, wycelowała dębowy kostur w niebo i szeptem wyrzuciła z siebie strumień słów. Klan obserwował w pełnym napięcia milczeniu, jak kładzie kostur i z płóciennej torby wyciąga swój wieszczy kamień. Trzymając go oburącz, weszła w święty krąg i uniosła kamień, by oświetlały go płomienie ogniska.
Kamień był kryształem wykopanym na brzegu rzeki przez babkę babki grand-mère. Czubek pocierano i polerowano, aż nabrał obłego kształtu, podstawę stanowił surowy granit tak samo poszarpany jak w dniu, gdy wyłonił się z błota.
Kamień żarzył się na czerwono, błyskał światłem, jakby płonął w środku. Wyglądał niczym ognie piekielne, których tak obawiali się chrześcijanie, i rzucał refleksy na pobrużdżoną twarz grand-mère, lśnił w jej czarnych oczach. Nanette oderwała głowę od sukni siostry i zerknęła, ale zaraz znowu się schowała, przerażona, że płonący kryształ sparzy dłonie babki.
Ursule mruczała śpiewnie, obracając kamień i szukając kąta, pod którym najlepiej widać jego wnętrze. Jej niesamowity głos przyprawiał zgromadzonych o gęsią skórkę. Była najpotężniejszą z czarownic, dziedziczką całej mocy rodu Orchiére, i obserwowanie jej budziło pełen grozy podziw nawet w najbliższych.
Ludzie poruszyli się, niespokojnym wzrokiem mierząc trakt prowadzący ze wsi Carnac. Kobiety cmoknęły językami, w ciemności przyciągnęły do siebie dzieci.
Tej nocy klanowi towarzyszył strach. Wieść o kolejnym stosie dotarła do uszu mężczyzn, kiedy poszli do Carnac-Ville kupić fasolę i soczewicę. Nanette słyszała, jak opowiadają tę historię, choć w pełni zrozumieć ją miała, dopiero gdy dorośnie.
Zdarzyło się to w pobliskim miasteczku Vannes. Powiadano, że niejaki Bernard, młody i ambitny ksiądz, wytropił czarownicę. Wziął na siebie obowiązek sprawdzenia wszelkich znaków, zanim publicznie oskarżył ją na rynku. Złakniony sławy palacza czarownic arcybiskup własnoręcznie przystawił pochodnię do stosu.
W Carnac-Ville wiadomość o spaleniu przyjęto z wielką ekscytacją. Mieszkańcy wioski bili brawo, gdy ojciec Bernard, człowiek o rzadkich rudych włosach i małych oczach w dużej twarzy, pojawił się na targu. Nanette chciała zasłonić sobie uszy, kiedy Claude, który w pośpiechu wrócił z miasteczka, relacjonował wypadki klanowi, ale Louisette odciągnęła jej ręce.
– Musisz tego wysłuchać – oznajmiła. – Musisz wiedzieć.
– Mówią, że nienawidzi czarownic z powodu swojej matki – rzekł Claude.
– Dlaczego? – zapytała Louisette.
– Coś jej urosło w piersiach i umarła w bólach. Bernard oskarżył sąsiadkę, staruchę, która ledwo widzi i słyszy, o rzucenie na nią uroku.
– I nikt nie stanął w jej obronie – odparła Louisette ponuro.
– Nikt. Skazali ją w ciągu godziny.
– Spalili nieszczęśnicę? – zapytała cicho Anne-Marie.
Claude gorzko się zaśmiał.
– Chcieli. Bernard kazał ułożyć stos. Wszystko było gotowe, ale staruszka nocą zmarła w celi.
– Pewnie wcale nie była czarownicą. – Louisette przytuliła małą Nanette, z roztargnieniem klepiąc ją po ramieniu. – On jednak czuje się oszukany.
– Od tamtego czasu poluje na czarownice.
W kręgu zapadła posępna cisza. Dzień chylił się ku końcowi. Pachnący solą zmierzch ukrył koleiny i wyboje traktu, czyniąc podróż przed świtem bardzo ryzykowną.
Lecz teraz także wystawiali się na niebezpieczeństwo. Było ich tylko ośmioro, trzech mężczyzn i pięć kobiet z gromadką dzieci i staruszką. Nic nie mogliby poradzić w starciu z owładniętym szaleństwem motłochem.
Romowie zawsze byli celem, zawsze też zachowywali czujność.
Kiedy ludzi ogarniała gorączka krwi, kiedy pożądali odoru palącego się ciała i wrzasków wijących się w bólu nieszczęśnic oskarżonych o czary, ustawały rządy prawa i rozsądku.
– Powinniśmy wyjechać – oznajmił Paul, mąż Anne-Marie.
– Za ciemno – jęknął Claude.
Louisette się z nim zgodziła.
– Niebezpiecznie dla koni.
Wszyscy to rozumieli. Teraz mogli polegać jedynie na mocy grand-mère.

Stara kobieta kołysała się w blasku płomieni. Obłok siwych włosów trzepotał wokół jej głowy. Zmrużyła otoczone zmarszczkami oczy, wpatrując się w kamień. Przypominała menhir, pobrużdżona, bezczasowa, nieodgadniona. Poruszała cienkimi wargami, recytując śpiewnie zaklęcie. Klan drżał ze strachu.
Potem grand-mère umilkła. Zastygła, opuściła kamień dygoczącymi rękami. – Oto jest dom.
– Dom? – rzekła głosem brzmiącym jak struna skrzypiec, która zaraz się zerwie.
Nanette uniosła główkę, by zobaczyć, kto się odezwał. To była Isabelle, najbardziej strachliwa z sześciu sióstr.
Louisette uciszyła ją, podnosząc rękę.
– Gdzie, grand-mère?
– Za morzem – wyjaśniła Ursule. – Nad klifem. Długi i niski, przykryty strzechą, z połamanymi okiennicami. Płot wymaga naprawy. Dalej jest wzgórze i wrzosowisko. – Powieki jej zatrzepotały. Powiodła wzrokiem po twarzach.
– Musicie tam jechać. Wszyscy – dodała ciszej.
– Ale, grand-mère, jak go znajdziemy? – zapytała Florence.
– Po wyspie z zamkiem, która wygląda jak Mont St. Michel, choć nią nie jest. Miniecie wyspę. Popłyniecie łodzią.
Członkowie klanu westchnęli z pokorą. Kiedy Ursule zaglądała w wieszczy kamień, nikt się nie sprzeciwiał. Wiedziała o tym nawet czteroletnia Nanette.
Staruszka opadła na kolana, głowę zwiesiła na piersi. Nanette poruszała się niespokojnie przy boku Louisette, a najstarsza siostra ją uciszyła. Czekali w chłodnej ciemności, nasłuchując pomruków oceanu i od czasu do czasu tupania końskich kopyt o kamienie.
Koło północy chmury nad plażą się rozstąpiły, na krąg wozów padł wąski snop księżycowej poświaty. Połyskiwał na malowanych płótnach, wiszących garnkach i narzędziach, lśnił na znużonych twarzach. Grand-mère się wyprostowała, głośno wciągając powietrze, i gniewnie spojrzała na przerwę w chmurach.
– Zgaście ognisko! – rozkazała.
Jeden z mężczyzn pospiesznie polał płomienie morską wodą z wiadra, które zawsze mieli na podorędziu. Dziecięcy głosik zapytał o powód.
– Bądź cicho, Louis – rzekła grand-mère. – Wszyscy bądźcie cicho.
Sięgnęła po swój worek i przykryła nim wieszczy kamień. Sztywno podniosła się na nogi, potem schyliła się po kostur. Trzymając go oburącz, skierowała kostur w kierunku luki w warstwie chmur. Mruknęła coś, jedną dobitną frazę, która w uszach Nanette zabrzmiała jak „Ukryj nas!”.
Wszyscy, dzieci i dorośli, spojrzeli w górę. Przez długą chwilę nie było reakcji na rozkaz grand-mère, później chmury bardzo powoli zaczęły się przesuwać, nachodzić na siebie, i zakryły rozstęp, jakby to była rana, która musi się zasklepić. Nikt się nie poruszył ani nie przemówił, gdy światło gasło na płótnach wozów. Ognisko było teraz stosem popiołów słabo dymiącym w ciemności.
Oczy przywykły im do mroku i zaczęli widzieć wyraźniej. Morze ucichło, bo odpływ cofnął się z plaży. Wiatr przestał wiać, nawet konie jakby wstrzymały oddech. Gdy nadstawili uszu, wychwycili stłumiony tupot kroków na trakcie, głosy zbliżających się ludzi.
– Grand-mère – mruknęła jedna z sióstr. Nanette myślała, że to Anne-Marie, ale czasami siostry się jej myliły. Była najmłodsza i jako jedyna z całej szóstki nie znała matki, która umarła, wydając ją na świat. – Nie powinniśmy…
– Cisza!
Grand-mère Ursule była drobna i pochylona jak lalka ze skóry i drewna, ale wszyscy znali jej zapalczywość. Mocno ujęła kostur w sękate dłonie i szepnęła coś pod nosem tak cicho, że usłyszeć ją mogli tylko ci, co stali najbliżej. Ostatnie zaklęcie.
Bogini Matko, wysłuchaj żarliwej mej prośby:
Ukryj mój lud przed wzrokiem nikczemnej tej ciżby.
Niechaj bezpiecznie przetrwa okrutne ich groźby.
Louisette zatkała dłonią usta Nanette, by dziewczynka nie płakała, gdy głęboki cień, głębszy od jakiejkolwiek naturalnej ciemności, otulił obozowisko. Kroki przybrały na sile. Ktoś potknął się i zaklął, inni odmawiali modlitwę monotonnymi głosami. Jedna, dwie osoby się roześmiały. Dotarli do zakrętu traktu prowadzącego wzdłuż pola z menhirami i klan zastygł. Starsze dzieci przytuliły się do ziemi. Mężczyźni przygotowali się na atak.
Miastowi kroczyli niechlujną gromadą. Zrównali się z obozowiskiem, po lewej mając mroczne morze, po prawej stojące kamienie, po czym poszli dalej, nie zmieniając tempa, nie zniżając głosu. Maszerowali, bezmyślny, głodny motłoch w poszukiwaniu ofiary, nieświadomy wozów stojących pomiędzy menhirami i ludzi kucających wokół wygasłego ogniska. Po długiej chwili mieszkańcy Carnac znaleźli się w końcu poza zasięgiem słuchu klanu.
Dopiero wtedy ród swobodnie odetchnął. Porozumieli się gestami, po czym udali się do wozów, by odpocząć, kiedy to możliwe. Mężczyźni szeptali sobie do ucha, układając plan straży. Kobiety utuliły dzieci do snu i wyczerpane same też się położyły.
Lecz grand-mère Ursule pozostała na swoim miejscu. Z kosturem w dłoniach, z oczami utkwionymi w niebie trzymała straż, dopóki księżyc nie schował się za chmurami. Czuwała jeszcze, gdy brzask z wolna wstawał nad rzędem menhirów.
Nikt nie słyszał jej ostatniego oddechu, nie zobaczył, że osunęła się na ziemię, bo mężczyzna pilnujący obozowiska całą uwagę skupił na trakcie. Kobiety, jej wnuczki, spały obok swych dzieci i o jej odejściu dowiedziały się dopiero wtedy, gdy wstały chłodnym rankiem.
To Nanette znalazła stare kości Ursule skulone obok ogniska. Włosy zasłaniały twarz staruszki. Dziewczynka potrząsnęła babkę za ramię, ale nie doczekała się reakcji. Wyciągnęła rączkę i odgarnęła wilgotne od mgły siwe loki.
Ursule oczy miała zamknięte, usta nieznacznie rozchylone. Nanette ostrożnie dotknęła jej policzka – był zimny jak stary wosk. Nabrała powietrza w płuca, by krzyknąć, ale koło niej stanęła Louisette i chwyciła ją za rękę.
– Chut, chut, Nanette. Musimy być cicho.
– Ale grand-mère! – Cichy lament Nanette tłumiły otaczające ich kamienie. – Musimy ją obudzić!
Louisette pochyliła się nad zastygłą postacią.
– Nie, ma petite – powiedziała, wzdychając głęboko. – Nie zdołamy jej obudzić. Grand-mère odeszła.
– Dokąd poszła?
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Nanette. Nikt z nas nie zna.
– Chcę pójść z nią!
– Nie, ma petite. Nie możesz. Musisz pojechać z nami.
Louisette gestem wezwała męża. Stanął obok niej i patrzył na kruche ciało Ursule. W wilgotnej trawie obok niej leżał kostur, wieszczy kamień obejmowała ręką, jakby umarła, trzymając go.
– Trzeba ją pogrzebać – powiedziała Louisette.
– Pospieszmy się – odparł jej mąż. – Czas ruszać w drogę.
– Qui. D’accord.
Nanette patrzyła, jak owijają Ursule w kołdrę. Grand-mère nie skarżyła się ani nie próbowała ich odepchnąć, nawet kiedy zakryli jej twarz. Dwaj mężczyźni przynieśli łopaty i wykopali dół między menhirami. Louisette przywołała Florence i poleciła, żeby zabrała Nanette do wozu i spakowała jej rzeczy. Kiedy znowu wyszły na coraz jaśniejsze światło dnia, Ursule i jej kołdry nie było. Kopczyk szarej ziemi znaczył ślad pośród kamieni.
Nanette chciała zapytać, co się stało, ale twarz najstarszej siostry była złowieszczo posępna. Słowa zamarły na ustach dziewczynki. Przycisnęła do piersi zawiniątko z ubraniami i zamrugała, by odpędzić łzy zagubienia i straty.
Odwiązali konie i klepnęli w zady, by zerwały się do biegu. Wozy zostawili tam, gdzie były, w barwnym kręgu na polu stojących kamieni. Z najcenniejszymi rzeczami w workach i koszach ruszyli pieszo. Louisette wzięła kryształ i grimoire, księgę zaklęć należącą do Ursule. Później Nanette miała się dowiedzieć, że kostur babki pochowano razem z nią, nikt bowiem nie miał takich mocy, by go używać.
Ród Orchiére pozostawił babkę, wielką czarownicę Ursule, która spoczęła samotnie tam, gdzie tylko nieśmiertelne menhiry trzymały straż.

 
Wesprzyj nas