Marlene Adamski z nieznanych powodów skacze z balkonu swojego domu. Uchodzi z upadku z życiem, lecz od tej pory nie mówi. Ani słowa.


Zatoka cieniPsychoterapeutka Ina Bertholdy nie potrafi wyjaśnić zachowania sześćdziesięciodwuletniej żony piekarza.

Ponieważ sprawa nie daje jej spokoju, jedzie do meklemburskiej wioski Prerow, by odwiedzić pacjentkę. Wydaje się, że Marlene jest otoczona troskliwą opieką, lecz postawa jej męża wprawia Inę w zdumienie.

Mężczyzna nawet na chwilę nie zostawia żony sam na sam z psychoterapeutką. Robi wszystko, by uniemożliwić kobietom rozmowę.

Czternaście miesięcy wcześniej w kuchni Adamskich zbiera się przy stole osobliwe towarzystwo. Zgromadzeni planują coś potwornego…

Eric Berg – od lat należy do najbardziej poczytnych niemieckich pisarzy. W 2013 roku spełnił swoje wielkie marzenie i wydał pierwszy kryminał. Książka wzbudziła entuzjazm czytelników i krytyków i przez długie miesiące gościła na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”.

Eric Berg
Zatoka cieni
Przekład: Łukasz Kuć
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 27 czerwca 2018
 
 

Zatoka cieni


Prolog

Rozłączyłam się i przez chwilę stałam bez ruchu na środku pokoju. W ciągu ostatnich trzydziestu minut w moją duszę kropla po kropli sączyło się poczucie grozy i przerażenia, ale doszło ono do głosu dopiero teraz, kiedy skończyłam rozmowę.
Tylu zabitych. Nie naraz, lecz po kolei, jeden po drugim. Nie znałam żadnej z ofiar, więc w świecie przepełnionym makabrycznymi informacjami była to w sumie tylko jedna z wielu tragedii. Ale nie dla mnie.
Czułam, że kryje się w tej historii coś wyjątkowo potwornego, lecz nie umiałam tego opisać. Co takiego było w tej zbrodni, że tak mną wstrząsnęła? Czy tylko liczba ofiar? Pamiętam, że już wcześniej czytałam o tej sprawie, ale z jakiegoś powodu wypadła mi z głowy. A teraz, w ten cudowny, jasny wiosenny poranek, w czasie tej rozmowy telefonicznej, owa zbrodnia stała się częścią mojego życia.
Właśnie zamierzałam usiąść do pracy, lecz zmieniłam plany i postanowiłam się wybrać na spacer. Po tym telefonie nie mogłam tak po prostu zająć się rzeczami, które sobie zaplanowałam na ten dzień. Musiałam przemyśleć wiele spraw, inaczej nie mogłabym spokojnie pracować.
Morze i niebo mieniły się różnymi odcieniami błękitu, a na tym cudownym tle kołysało się kilkoro amatorów wodnych sportów. Na nadmorskiej promenadzie ktoś grał na harmonii, poznałam piosenki Edith Piaf i Adriana Celentana. Beztroscy urlopowicze przechadzali się, mijając muzyka.
Nagle uświadomiłam sobie, co mnie w tej zbrodni tak przeraziło, i poczułam, że właśnie dlatego muszę o niej napisać.
Każde zabójstwo, o którym słyszymy, przejmuje nas grozą. Wyobrażamy sobie sprawcę – włamywacza, który przypadkiem zabija emeryta w jego altanie, przestępcę seksualnego, który czyha na kobiety i dzieci, brutalnego młodego mężczyznę, który napada na nas na dworcu. Boimy się, że ta przemoc wedrze się w nasze uporządkowane, zwyczajne życie.
A co, jeśli śmierć zakrada się do naszego domu niczym wilk w owczej skórze? Jeśli zabójca mieszka za rogiem i jest częścią naszego życia? Jeśli od czasu do czasu ściskamy jego dłoń, a nawet darzymy go szczerą sympatią?
Najstraszliwsze w zbrodni, o której się właśnie dowiedziałam, było to, że dotknęła zupełnie normalnych, przeciętnych ludzi. I że tak powoli – by nie powiedzieć: majestatycznie – zataczała coraz szerszy krąg. Przestępstwo to stopniowo zamieniło się w wir, który pochłaniał wszystko, co znalazło się w jego zasięgu, po cichu niosąc śmierć i zniszczenie – aż było za późno, aż jego siła stała się zbyt wielka, by się jej oprzeć.
Darss– właściwie Fischland-Darss-Zingst, ale w skrócie po prostu Darss. Miałam z tego półwyspu same dobre wspomnienia, a kiedy nieco ponad rok temu wróciłam tu po blisko dziesięciu latach nieobecności, odniosłam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Po drodze zatrzymywałam się od czasu do czasu, by popatrzeć na surferów, jeźdźców galopujących konno po plaży, samotnego poszukiwacza bursztynu kopiącego dół w piasku. Morze było wzburzone, na horyzoncie kłębiły się chmury, a opadająca zeń kurtyna deszczu sunęła z południa na północ, lecz nad spokojną taflą laguny, którą w okolicy Ahrenshoop oddziela od morza zaledwie kilometr lądu, zalegała łagodna, brzoskwiniowa poświata. Byłam zauroczona kontrastem między wodami laguny i morza. Tutaj błogi spokój, leniwie dryfujące żaglówki, stare przystanie, falujące trzciny, cisza, z drugiej zaś strony powyginane od wiatru sosny, urwiska, zalewane spienioną wodą mola.
Może to zabrzmi naiwnie, ale pomyślałam, że to niemożliwe, by w takim miejscu popełniono zbrodnię, a już na pewno nie mógł jej, jak sądziłam, dokonać nikt z miejscowych. Mieszkańcy półwyspu to ludzie spokojni, zrównoważeni, skromni, lecz pewni siebie. Kradzież samochodu czy włamanie – owszem, to może się zdarzyć, podobnie jak pijani turyści łamiący malwy lub załatwiający się w przydomowych ogródkach, ale zabójstwo? Okoliczni mieszkańcy wydawali mi się raczej ofiarami niż przestępcami, gdyż w ślad za pierwszymi turystami i przywiezioną przez nich namiastką bogactwa na półwysep ściągnęli bogacze z całych Niemiec, którzy zaczęli kupować tu domy, co z kolei zwabiło złodziei. Nic zatem dziwnego, że pytanie o to, czy owa fala turystów i nowych mieszkańców przyniosła miejscowym więcej korzyści czy raczej kłopotów, stanowiło przedmiot niekończących się dyskusji w knajpach, na festynach i na chodnikach. W czasach, gdy nie ma wielkich skandali – w końcu dziś za skandal uważa się dużo mniej występków niż jeszcze trzydzieści lat temu – niewiele spraw było w stanie wywołać ożywienie w tutejszych wioskach.
Życie tutaj toczyło się zwykłym rytmem: najpierw ptaki ciągnęły z południa na północ, potem zakwitały ogrody, pojawiały się rybitwy, które zaczynały wić gniazda w urwiskach, i pierwsze żagle na wodzie, zrazu pojedyncze, a z czasem coraz liczniejsze, później plaże wypełniały się śmiechem dzieci, restauracje gośćmi, a drogi rodzinami odbywającymi rowerowe wycieczki. Mijały jednak tygodnie i w końcu światło zaczynało blednąć, ptaki wracały z północy na południe, plaża pustoszała, znad morza nadciągał chłodny wiatr… Naturalna kolej rzeczy…
Oczywiście jako pisarka i psycholożka powinnam była zdawać sobie sprawę, że nawet w tak spokojnej okolicy może się zdarzyć zbrodnia, lecz mimo to wydawało mi się, że do takich dramatów dochodzi raczej w obskurnych blokach wielkiego miasta czy ciemnych zakamarkach stacji metra.
Przez jakiś czas błąkałam się jeszcze po okolicy, rozmyślając, jak to się dzieje, że człowiek, po którym znajomi i przyjaciele nigdy by się tego nie spodziewali, nagle próbuje się zabić.
Od tego się bowiem wszystko zaczęło – przynajmniej dla mnie. Bo w rzeczywistości cała ta historia miała swój początek dużo wcześniej.

1

Wrzesień

Ta sprawa różniła się od innych. Oto zdrowa, zrównoważona kobieta siedzi przy kawie na balkonie swojego domu, spoglądając na połyskujące w popołudniowym świetle wody laguny, i nagle, zdałoby się zupełnie bez powodu, wstaje, wspina się na barierkę i rzuca w dół. Jakimś cudem wychodzi z upadku cało, lecz od tej pory nie odzywa się ani słowem.
Dla Iny taka sytuacja była czymś zupełnie nowym. Do tej pory za każdą próbą samobójczą, z którą miała do czynienia, kryła się jakaś historia. Czasem, aby wydobyć ją na światło dzienne, wystarczyło pacjenta lekko trącić, a natychmiast zaczynał się z niego wylewać potok słów, pełen wyrzutów wobec męża czy żony, rodziców, przyjaciół, życia. Inni dzielili się swoimi przeżyciami po kawałku, z wahaniem ważąc każde słowo, jakby zależało od niego życie, milknąc na długie minuty i połykając łzy. Jeszcze inni uważali psychoterapeutkę za swego nieprzyjaciela. Ci odpowiadali wrogo i sarkastycznie albo kazali Inie iść do diabła, by po chwili znów ją przywołać – i znowu zrugać. Wszyscy jednak w taki czy inny sposób, mniej lub bardziej wylewnie mówili o małych i wielkich dramatach, które sprawiły, że znaleźli się w rostockiej klinice. W miejscu, w którym jak nigdzie indziej spotykały się śmiertelne znużenie i głód życia.
Marlene Adamski była inna. Milczała jak dziecko, które doświadczyło przerażającej traumy – tyle że Marlene Adamski miała sześćdziesiąt dwa lata i do tej pory nic, ale to nic nie wskazywało na to, by miała jakiekolwiek kłopoty, a tym bardziej by przeżyła jakąś wielką traumę.
Ina bezskutecznie szukała w dokumentacji medycznej czegoś, co wyjaśniłoby ów cień kryjący się w oczach tajemniczej pacjentki. Pani Adamski wspólnie z mężem prowadziła na półwyspie Darss dobrze prosperującą piekarnię, miała dom z czystą hipoteką, była w świetnej formie fizycznej, a w jej karcie próżno było szukać śladu jakichkolwiek problemów psychicznych. To ostatnie, ma się rozumieć, samo w sobie o niczym nie świadczyło, gdyż myśli samobójcze rzadko wynikają z oczywistych, łatwych do rozpoznania zaburzeń. Ich źródłem są raczej samotność, monotonia, stres czy niemożność wyrwania się z sytuacji, którą człowiek subiektywnie postrzega jako beznadziejną i bez wyjścia.
Lecz Ina nie znalazła również takich punktów zaczepienia. Jej pacjentka zbierała pieniądze dla syryjskich uchodźców, śpiewała w parafialnym chórze. Owszem – Adamscy nie mieli dzieci, jednak w trakcie dwutygodniowego pobytu w położonej na obrzeżach Rostocku klinice psychiatrycznej niedoszłą samobójczynię odwiedziło mnóstwo ludzi. Jej niezliczone przyjaciółki i kuzynki w trakcie rozmów z Iną zgodnie twierdziły, że w okolicy nie ma nikogo, kto bardziej od Marlene angażowałby się w życie lokalnej – i nie tylko – społeczności. Pani Adamski była też dobrym duchem miejscowej piekarni – znała wszystkich klientów po imieniu i każdego serdecznie witała, z uśmiechem ściskając mu dłoń.
Jedyną zagadką pozostawało jej życie rodzinne, o którym Ina nie zdołała się dowiedzieć zbyt wiele. Widziała tylko, że Gerd, mąż Marlene, otacza żonę czułą opieką, i chociaż wydawał się człowiekiem, który w ostatniej kolejności szukałby winy w sobie, terapeutka miała wrażenie, że jego troska jest autentyczna.
Jednym słowem: nie było żadnego punktu zaczepienia, który pozwalałby zrozumieć, dlaczego pacjentka targnęła się na swoje życie. Ina stanęła przed prawdziwą zagadką. Fakt, że podopieczna z nią nie rozmawiała, uniemożliwiał odkrycie kierujących niedoszłą samobójczynią pobudek, a ponieważ Marlene Adamski miała zostać wkrótce wypisana, terapeutka była gotowa zrezygnować z poszukiwań odpowiedzi na dręczące ją pytania i zająć się innymi pacjentami. W kolejce czekały już na nią ofiary przemocy, wypadków albo mobbingu, ludzie zniszczeni przez stres i wypalenie zawodowe, uzależnieni od narkotyków, pacjenci z guzami mózgu lub chorobami serca. A jednak milcząca kobieta z ciemnymi kręgami pod oczami nie dawała psycholożce spokoju.
Przecież właśnie dlatego pół roku wcześniej Ina zamieniła Schwerin na klinikę w Rostocku. Chciała mieć więcej czasu dla swych podopiecznych. Wcześniej, spotykając się z umieszczoną na jej oddziale niedoszłą samobójczynią, musiała się zadowolić zapewnieniami w stylu „Więcej tego nie zrobię” i po kilku minutach szła do następnego pacjenta. A rok później znów spotykała dawną podopieczną. Gorzej, gdy jej nie spotykała, bo przy drugiej próbie pacjentka miała więcej „szczęścia” niż za pierwszym razem. Ina nie wiedziała, ile było takich przypadków, lecz ta niewiedza bynajmniej nie zdejmowała z jej ramion przytłaczającego ciężaru. Tu, w Rostocku, miała przynajmniej poczucie, że robi dla swoich pacjentów wszystko, co w jej mocy, zwłaszcza że pracowała w klinice tylko przez dwa dni w tygodniu, w pozostałe zaś przyjmowała w prywatnym gabinecie w Ahrenshoop, dzięki czemu mogła się opiekować pacjentami dłużej, niż to zwykle bywa. Tylko w przypadku Marlene Adamski natrafiła na głaz.
Ina uważała, że milczenie żony piekarza stanowi bardziej świadomy wybór pacjentki aniżeli skutek szoku, i liczyła, że przy odrobinie cierpliwości zdoła przezwyciężyć opór niedoszłej samobójczyni. Marlene bowiem, choć się nie odzywała, była w pełni świadoma tego, co się wokół niej dzieje. Reagowała na ruch, dźwięki i ludzi, którzy wchodzili do jej pokoju. Zaciskała usta, gdy nie smakował jej szpitalny posiłek, i odwzajemniała uściski. Tylko uśmiechu Ina nie widywała na jej twarzy. Ujrzała go tylko raz, gdy próbując zyskać zaufanie pacjentki, opowiedziała jej o swojej miłości do morza, a szczególnie do Darss. Wtedy Marlene spojrzała na terapeutkę z rozrzewnieniem, jakby ta obudziła w niej wspomnienie dawnego szczęścia, a Ina poczuła, że mogłyby znaleźć wspólny język.
Na przeszkodzie stanął jednak Gerd Adamski.
– Damy sobie radę – powiedział piekarz, odebrawszy żonę po wypisie. Fizyczne rany Marlene Adamski co prawda się zagoiły, ale niedoszła samobójczyni nie stała jeszcze pewnie na nogach, toteż mąż troskliwie odprowadził ją do swojego audi. Chociaż mżyło, Ina wyszła z nimi na parking.
Pan Adamski zatrzasnął drzwi od strony pasażera i obchodząc auto, powiedział cichym, zduszonym głosem:
– Marlene za ciężko pracowała. Piekarnia, chór, dom… Za dużo wzięła na swoje barki. Nie miała chwili dla siebie.
– Możliwe – odparła Ina. – Ale ludzie zwykle nie skaczą z balkonu tylko dlatego, że mają przepełniony kalendarz. To może być katalizator, ale nie przyczyna. Dlatego zalecałabym pańskiej żonie kontynuację psychoterapii. Mój gabinet w Ahrenshoop jest jedynym na całym półwyspie, ale jeśli woleliby państwo skorzystać z pomocy kogoś innego, zapisałam kilka adresów moich kolegów w Rostocku.
Gerd Adamski wyciągnął rękę na pożegnanie. Niekształtna i włochata dłoń po pięćdziesięciu latach zagniatania ciasta była bardzo silna, lecz jej mocny uścisk wcale nie okazał się nieprzyjemny.
– Dziękuję, pani doktor. Jestem naprawdę bardzo wdzięczny, że zajęła się pani Marlene, ale teraz już sobie poradzimy. Trochę uwagi i troski…
– Troska wystarczy w ogrodzie, by naprostować skrzywione drzewka – odrzekła Ina nieco zniecierpliwiona, lecz po chwili łagodnym tonem postanowiła stonować wymowę swych słów. – Oczywiście pańska troska jest bardzo ważna, ale muszę raz jeszcze podkreślić, że proces rekonwalescencji dopiero się zaczyna. To, że pańska żona nie mówi, jest najlepszym, aczkolwiek nie jedynym, tego dowodem.
– Z tym też sobie poradzimy – powiedział Gerd Adamski z niezachwianą pewnością siebie, po czym uprzedzając odpowiedź Iny, dodał: – Pani doktor, wiem, że chce pani dla Marlene jak najlepiej, ale naprawdę, damy sobie radę. Jest pani psychologiem i mówi mi o motywach, psychoterapii i tego typu rzeczach, ale my jesteśmy prostymi, ciężko pracującymi ludźmi. Piekarzami. Rozumie pani?
Powiedział to w taki sposób, jakby każdy piekarz musiał raz w życiu spróbować się zabić, a jeśli przeżył, był już do końca życia odporny na samobójcze myśli – zupełnie jak po przebyciu świnki. Oczywiście Ina nie po raz pierwszy spotkała się z niechęcią do psychologów i psychoterapii. Z własnego doświadczenia wiedziała, że z jednej strony przejawiają ją ludzie sukcesu, którzy uważają, że wezmą się w garść bez niczyjej pomocy, z drugiej zaś – ci, którzy sądzą, że terapia jest dobra dla mięczaków. Granica między tymi dwiema kategoriami była płynna, lecz Gerd Adamski bez dwóch zdań zaliczał się do tej drugiej grupy.
Chcąc nie chcąc, terapeutka pozwoliła zatem Marlene odejść i chociaż chwilami wciąż ją wspominała, z czasem całkowicie pochłonęli ją nowi pacjenci.
Potem jednak zdarzyło się coś dziwnego: w ciągu dwóch dni Ina odebrała kilka głuchych telefonów. Kiedy podnosiła słuchawkę, nikt się nie odzywał, ale nie było też słychać głośnego oddechu ani dyszenia, a po kilku sekundach dzwoniący się rozłączał.
W końcu, kierowana przeczuciem, spytała:
– Pani Adamski? Marlene?
Ponieważ tym razem połączenie nie zostało od razu przerwane, psycholożka postanowiła odwiedzić Marlene i przekonać ją, by ta zgodziła się na prywatną terapię. Chciała pomóc swojej dawnej pacjentce, a zarazem miała nadzieję, że spotkania z milczącą samobójczynią będą odskocznią od monotonnych zajęć w klinice i poszerzą jej zawodowe horyzonty.
Jak się miało wkrótce okazać, ta decyzja raz na zawsze zmieniła życie Iny.

 
Wesprzyj nas