“Człowiek z Wysokiego Zamku”, powieść wyróżniona prestiżową nagrodą Hugo, najczęściej tłumaczona książka Philipa K. Dicka, to dzieło, które napisał, radząc się… I-cing, Księgi Przemian.


Człowiek z Wysokiego ZamkuNieszczęścia, jakie wyrządza wojna ludności miast, granicom i państwom, opisują bataliści; zagrywkami polityków zajmują się stratedzy; zmagania wodzów analizują specjaliści od logistyki, rodzajów broni, gospodarki i szyfrów…

Dicka interesowało to, co się wyprawia z duszami. Toteż odwracając w tej książce znane wszystkim losy wojny, pokazał historię jako udrękę, pułapkę, niezrozumiały spektakl wprawiający w przerażenie, wobec którego pozostajemy bezradni. Chyba że ocalejemy, że odzyskamy równowagę w wyniku kaprysu losu.

Który czasem odpowiada na nasze starania, na modlitwy, tęsknoty.
– z przedmowy Macieja Parowskiego

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Philip K. Dick
Człowiek z Wysokiego Zamku
Przekład: Lech Jęczmyk
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 10
Premiera w tej edycji: 19 czerwca 2018
 
 

Człowiek z Wysokiego Zamku

Wszechświaty w szopie

Człowiek z Wysokiego Zamku to przełomowa książka w dorobku Philipa K. Dicka. Ukończona i wydana w 1962 roku przyniosła trzydziestoczteroletniemu wówczas autorowi prestiżową nagrodę Hugo, a w przyszłości okazała się jego najczęściej tłumaczonym dziełem. Powodzenie Człowieka… przekonało Dicka, że uparte podchody do literackiego głównego nurtu są błędem. To uprawiając science fiction, szybciej zdobędzie literacki prestiż i apanaże, niezbędne mężczyźnie zmieniającemu żony i regularnie powiększającemu progeniturę.
Pierwsze wydanie Człowieka… w Polsce 1980 roku, w tłumaczeniu Lecha Jęczmyka, także dla nas było fantastycznym świętem i zwiastunem przełomu. Wkrótce nałożyły się na to inne święta (festiwal Solidarności, Nobel dla Miłosza), szybko przytłoczone ośmiolatką „Jaruzelskiej zmarzliny”. Ale historyczny, polityczny, metafizyczny dyskurs Człowieka z Wysokiego Zamku okazał się kluczem do polskiej przygody z historią w obu odsłonach. Tragicznej i pełnej nadziei.
Dick odwrócił w tej książce wynik drugiej wojny światowej; nad Wisłą wiedzą dziś o tym także ci, którzy Człowieka z Wysokiego Zamku nie czytali. Na tę akurat powieść miało w latach osiemdziesiątych ochotę wielu wydawców spoza fantastycznej branży, a na inne już nie. U Dicka wygrali i przegrali nie ci, którzy powinni – owszem, była to fikcja, ale kojarząca się z naszą sytuacją; historia także nam nie wypłaciła się należycie. Pierwsi postawiliśmy się Niemcom, walczyliśmy do ostatniego dnia wojny, zakończyliśmy ją w obozie zwycięzców, a obudziliśmy się w kraju podbitym przez byłych sojuszników Hitlera i wydanym na pastwę bolszewickiej rewolucji. Jeden paradoks przeglądał się w drugim.
W Człowieku z Wysokiego Zamku części naszych upokorzeń i krzywd doświadczają Amerykanie, choć mają szczęście, bo od wyrafinowanych Japończyków, a nie barbarzyńskich Sowietów. Zostało to w warstwie historiozoficznej i metafizycznej skomentowane podług wróżb i wskazań liczącej sobie pięć tysiącleci chińskiej Księgi Przemian – I-cing. Chińczycy to też polski trop: napomykał o nich Wyspiański w traktującym o naszym losie Weselu, a Witkacy straszył nimi w Pożegnaniu jesieni.
Tylko idealizowani przez Dicka Japończycy mieli więcej od nas powodów, by powieść pokochać. Ale już nie Rosjanie – w Człowieku z Wysokiego Zamku zostają rozgromieni, mowa tam o nich w tonacji szyderczej; wiedzieli, co robią, tłumacząc książkę dopiero po rozpadzie Sowietów w 1992 roku. Dick wręcz straszy czytelników sowiecką dominacją, taką, jakiej doświadczyliśmy w naszym świecie. Polakowi przed trzydziestu laty nie uszłoby to na sucho, co innego Amerykaninowi, choć i tak nie obyło się bez nocnej telefonicznej konsultacji. Szczęśliwie Jęczmyk zdołał przekonać cenzora, że w fantastyce nie takie ekstrawagancje są dopuszczalne.
Dzięki temu powieść już od trzech dekad poszerza polityczną i historyczną wyobraźnię naszych czytelników i oczywiście autorów. Andrzej Ziemiański z Bombą Heisenberga, Marcin Wolski z Alterlandem, niżej podpisany z Burzą nie wyprą się tej fascynacji i inspiracji. To się musiało spodobać i zaowocować nad Wisłą.

Czytelnik sięgający dziś po dowolną książkę dobrze w Polsce znanego Dicka ma wobec autora Człowieka z Wysokiego Zamku lekką przewagę. Wie, co go czeka w tej prozie.
Prawie na pewno będzie tam zapis psychicznych katastrof spotykających w stosunkach z dominującymi kobietami słabego mężczyznę o bujnym życiu wewnętrznym. Spodziewać się należy wieloznaczności światów, w których granice między rzeczywistością, transem, halucynacją, przepowiednią i jej spełnieniem zostaną zatarte. Kiedy indziej może iść o nie dającą się uchwycić różnicę między człowiekiem a robotem, zwierzęciem i automatem oraz, jak w tej powieści, między zabytkowym przedmiotem a zręczną repliką. Najpewniej czekają nas też pojedynki dusz, dokonujące się w szczerych, bolesnych dialogach, sięgających sekretnych urazów i tajemnic. Opowieść może traktować o szaraku powołanym do wielkiej sprawy, któremu to zadaniu można stawić czoło lub mu zaprzeczyć. Okaże się wreszcie, że Dick w szczególny sposób opiekuje się pozytywnymi bohaterami – ludzie prawi, jeśli nawet zginą, to godnie, na łajdaków czekają kary i upokorzenia.
Dzięki doskonałej biografii pióra Lawrence’a Sutina Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka wiemy, że Dick nawiązywał w prozie do swojej sytuacji i swoich demonów. Akurat podczas pracy nad Człowiekiem z Wysokiego Zamku pomagał żonie w produkcji jubilerskich cacek, jakie w powieści wytwarzają Frank Frink z Edem McCarthym. Ta robota rozbudziła Dicka filozoficznie – jej zawdzięczamy fascynujące refleksje estetyczne – ale zdominowała pisarza i urażała jego ambicję. Mało brakowało, by dochód z precjozów przekroczył literackie wpływy Dicka. Pisarz wierzgał przeciw tej niesprawiedliwości jako artysta i jako mężczyzna, uciekał w jubilerkę przed trudnościami pisarskimi, gardził tą robotą i gardził sobą, aż żona przegoniła go do szopy, by tam pisał, miast zatruwać życie rodzinie. Błogosławiona decyzja. Ileż to książek dokończono dzięki wygnaniu z domu lub małżeńskiego łoża. Albo dzięki świadomej ucieczce.
Dick wziął na ambit, tkwił w szopie, nawet gdy przyszło ułaskawienie, na szczęście nie był podczas roboty samotny. Miał luźny koncept powieści wzorowany na alternatywnej historii Warda Moore’a z 1953 roku, Bring the Jubilee, w której Południe wygrywa wojnę secesyjną, i postanowił, że to Księga Przemian pomoże mu ją napisać. Wielokrotnie radził się I-cing, uczynił ją generatorem rozwiązań fabularnych i znaczącym bohaterem powieści. Później publicznie deklarował wdzięczność Księdze, ale zdarzało mu się pomstować na I-cing, że zamiast jednoznacznego zakończenia podsunęła mu otwarte.
W Człowieku z Wysokiego Zamku poznanie prawdy nie wyzwala, a jeśli już, to nielicznych. Nawet Abendsen, który dostrzega i opisuje rzeczywistość ukrytą pod pozorami diabelskiej atrapy, nie potrafi uznać, że to jego książka, Utyje szarańcza, mówi jak jest, a kłamie obraz, który ma przed oczami. Może właśnie taki, pełen niepewności, winien być los wizjonerów. Tylko Juliana, seksowna ciemnowłosa kobieta, przy pomocy której faszyści próbują Abendsena omotać i dopaść, znajduje w sobie siły, najpierw, by pisarza/wizjonera ocalić, a później – by spojrzeć prawdzie w oczy. Obaj, Dick i jego bohater, lubili takie kobiety, ale nawet Juliana nie wie, co począć ze swoją wiedzą. Jeśli rzeczywiście chodzi o wiedzę.
Na pewno wzmacnia to dramatyzm książki, poza tym warto pamiętać, że nie było to pierwsze ani ostatnie otwarte zakończenie Dicka. Pisarz nie powinien narzekać, I-cing wyrzuciła rozwiązanie w jego stylu, nadała na jego fali.
Byłoby fatalnie, gdyby wyrocznia uczyniła z Dicka kogoś w rodzaju Asimova, podpowiadając mu powieść w typie „Fundacji”, ze sterującym dziejami przemądrzałym psychohistorykiem Sheldonem. Jeśli nawet, jak twierdzi Lech Jęczmyk, idee „Fundacji” wcielali w życie funkcjonariusze KGB, sterując quasi-upadkiem Imperium ku temu, co mamy dzisiaj – to instrumenty pożyteczne dla KGB nie muszą być dobre dla prawdziwego pisarza.
Zaproponowana przez Dicka tajemnicza, dramatyczna, kwantowa, nieostra wizja dziejów, wymykających się narratorowi i bohaterom, jest bliższa naszemu doświadczeniu i nowoczesnej wiedzy. Chodzi o teorię Hugh Everetta, wedle której dziesiątki równoprawnych wariantów historii rozgałęziają się i współegzystują obok siebie. Dick zaś oprócz tego, bądź obok tego, widzi w historii nie tylko matematyczne procesy i prawa, dające sobą powodować, ale i szaleństwo, czasem diabelstwo, wolę mocy i pęd do samozniszczenia.
Taka była natura faszyzmu, która wyłania się między innymi z pism „tych wyblakłych, chudych, nordyckich pedałów z SS skoszarowanych w bawarskich zamkach”. Dick znalazł w uniwersyteckiej bibliotece dostęp do tych ksiąg i jako Amerykanin niemieckiego pochodzenia mógł je studiować w oryginale. Jak pisze, rozbrzmiewający w tych pismach „bełkot Hitlera był świętością. Biblią. Jego poglądy zaraziły całą cywilizację, a teraz zaślepione, jasnowłose, nazistowskie pedały jak zarazki roznosiły chorobę na inne planety”. Indywidualna, kliniczna i ta okultystyczna zbiorowa paranoja, która kierowała Hitlerem i jego zausznikami, kazała mu poszukiwać tajemnych mocy i przodków w Tybecie, w Andach, konstruować ezoteryczne machiny, łowić magiczne moce, kondensować energię vril, gromadzić dziwaczne magiczne artefakty. Aż w końcu Hitler rozkazał zabierać ostatnie siły i środki oddziałom cofającym się na wszystkich frontach, by użyć ich do realizacji największego swego obłędu – idei ostatecznego wytępienia znienawidzonych Żydów.
Nie całą powieść napisała I-cing. Kiedy przyszło do przekazania, w co mogliby grać tasujący się przy władzy umierający i starzejący się wodzowie Rzeszy, jak rywalizowaliby ze sobą tajni agenci służb w mundurach feldgrau, brunatnych i czarnych – Dick ze swymi religijnymi, mistycznymi pasjami, Dick po przeróżnych przygodach z psychicznymi dopalaczami i środkami zmieniającymi świadomość – był najlepszym możliwym medium. Naziści „chcą być podmiotem, nie ofiarą historii. Identyfikują się z boskimi mocami, wydaje im się, że są podobni bogom. To jest ich największe szaleństwo”… Proszę pamiętać, że napisał to autor, który zobaczył kiedyś na niebie metalową twarz diabła.
Nieszczęścia, jakie wyrządza wojna ludności miast, granicom i państwom, opisują bataliści; zagrywkami polityków zajmują się stratedzy; zmagania wodzów analizują specjaliści od logistyki, rodzajów broni, gospodarki i szyfrów… Dicka interesowało to, co się wyprawia z duszami. Toteż odwracając znane wszystkim losy wojny, pokazał historię jako udrękę, pułapkę, niezrozumiały spektakl wprawiający w przerażenie, wobec którego pozostajemy bezradni. Chyba że ocalejemy, że odzyskamy równowagę w wyniku kaprysu losu. Który czasem odpowiada na nasze starania, na modlitwy, tęsknoty.
Ze swej wrażliwości, ze swej postawy i sytuacji outsidera wystrugał Finka Franka z jego żydostwem, bezradnością, miłością do Juliany i z jego kunsztem. Do poruszających partii książki traktujących o wu srebrnych precjozów zainspirował Dicka poradnik uprawy japońskich ogrodów. Postać wspaniałego, skomplikowanego arystokraty ducha, pana Tagomiego, podpowiedzieć musiały kontakty w bogatym narodowościowo tyglu barwnej wielokulturowej Kalifornii. To tylko niektóre przesłanki, szybkie flesze na tajemnice pisarskiego wnętrza, na jego sekretną alchemię. Dick składa hołd buddyjskiemu podejściu do świata, ale pokazuje, że okrutne wydarzenia nawet buddystę wyprowadzą z równowagi. Pan Tagomi, zadziwiająca, bogata wewnętrznie literacka postać, buntuje się przeciwko swemu zabójstwu z konieczności, brzydzi się taktycznymi politycznymi wyborami, które skazują go na popieranie gorszego faszysty przeciw lepszemu. Nie ma szczęścia, spokoju, nie ma usprawiedliwienia.
W książce Ameryka jest pokonana, rzucona na kolana, a figuranci w rodzaju Childana doświadczają upokorzeń kolaboracji, udręki służalstwa, inni zaś, jak Wyndam-Matson, wysługują się nie tylko Japończykom, ale i Niemcom. Ciekawe, że w tej sytuacji Dick znalazł okazję, by się Ameryką w nowoczesny sposób pochwalić. Chodzi o antykwaryczną warstwę powieści, gdzie subtelni zwycięzcy Japończycy traktują jak przedmiot kultu wyroby amerykańskiego rzemiosła. Zegarek z Myszką Miki, colt z wojny secesyjnej, filmowe plakaty, bibeloty. Ameryka, kraj – z punktu widzenia takiej Grecji, Hiszpanii, Egiptu, Japonii – kompletnie bez zabytków, zostaje tu wyniesiona jako antykwaryczna enklawa interesujących i kultowych przedmiotów nowego rodzaju. Nawet opowieść o klęsce może dostarczyć pisarzowi powodu do dumy, do zadziwiającego samochwalstwa.
W Polsce te partie powieści czytało się z dużym zrozumieniem. Tak jak Japończycy zbieraliśmy przecież paczki po amerykańskich papierosach, zaczytane komiksy, pisma, przedwojenne wieczne pióra, archiwalne aparaty, blaszane emaliowane pudełka na ołówki, cukierki, puszki z UNRRA po mleku w proszku i pudrze. Umieliśmy docenić siłę wu drzemiącą w pięknych drobiazgach, których na parę dekad zostaliśmy pozbawieni. Jak Dick na to wpadł? Intuicja, geniusz, praktyka jubilerska? Nie sposób wszystkiego przypisać dragom i dopalaczom.

Na pewno czerpał z rzeczywistości – nieocenionego doradcy tak realistów, jak i fantastów.
Powieść ukazała się w 1962 roku, weźmy go pod lupę.
Pollock w tym czasie odkrywał Ameryce zupełnie inny rodzaj dumnej z siebie sztuki amerykańskiej, Roy Lichtenstein powiększał do wymiarów obrazu kadry z popularnych komiksów, świat odkrywał malarstwo Edwarda Hoppera, Warhol wymyślał pop art. A w konsekwencji tych wydarzeń Nowy Jork ukradł (Paryżowi) ideę sztuki nowoczesnej, o czym później napisze znaną książkę Serge Guilbaut.
Jeśli chodzi o rekonstrukcję opętanej niemieckiej duszy, to rzeczywistość, nie tylko biblioteczna, też podsuwała pisarzowi rozwiązania. W Jerozolimie w 1961 roku ruszył proces Adolfa Eichmanna, a w 1962 zbrodniarza powieszono. Wówczas na tym sądzonym piętnaście lat po zakończeniu wojny biurokracie zbrodni, który wyznawał, co zrobił i dlaczego, skupiły się oczy świata. Jedna z najbardziej wpływowych myślicielek XX wieku, filozof Hannah Arendt, zobaczyła w procesie Eichmanna przypowieść o banalności zła. Dick, o którym mało kto wtedy wiedział, że staje się wielkim pisarzem, odczytał wydarzenie po swojemu: jako kamuflaż kryjący obłęd, upadek, wyzwanie rzucone prawom ludzkim i boskim. Twarz zimnego urzędnika była maską? Kto miał rację?
Szaleńcza gotowość do zniszczenia ludzkości to zarzut, który można postawić nie tylko faszystom. Kiedy Dick finiszował z powieścią, nabrzmiewał kryzys kubański. Wspomagani przez USA emigranci i wygnańcy lądują zbrojnie w Zatoce Świń. Potem u wybrzeży Stanów ZSRS montuje wyrzutnie dostosowane do miotania atomowych pocisków, a przez Atlantyk płynie sowiecka flota gotowa ich bronić. Kennedy i Chruszczow siłowali się na rękę, a w Berlinie staje mur oddzielający świat wolny od podbitego. Czy tak trudno sobie wyobrazić, że te wydarzenia zainspirowały Dicka, w którego powieści takim naturalnym niby-murem dzielącym skłóconych sojuszników stają się Góry Skaliste?
W książce mowa o osuszeniu Morza Śródziemnego i zagospodarowaniu Afryki, o podboju Marsa. Ziemią zajmują się praktyczni Japończycy, kosmosem – szaleni Niemcy. Era kosmiczna nie była wymysłem pisarza, żywił się kosmonautycznymi realiami i mitologią eksplodującą na jego oczach. Dopiero po zakończeniu zimnej wojny to wszystko okaże się mirażem i prestiżowym szczerzeniem kłów. Na razie jest rok 1962. Startuje sowiecka sonda Mars 1, a amerykański Mariner zbliża się do Wenus. Za sobą mamy już lot Gagarina, zaraz po nim pierwsze kroki w przestrzeni kosmicznej stawiają Amerykanie. Sowieci i Amerykanie korzystają, przynajmniej na początku, z niemieckich uczonych i ich technik rakietowych.
Pozostając w tym temacie, to z hitlerowskich uczonych na usługach Amerykanów kpi Kubrick w Doktorze Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę z 1964 roku (nakręconym na podstawie powieści Petera George’a Red Alert z 1958 roku). Jak to się niesamowicie plecie – fakty i fikcja.
Bez wątpienia jest do dobry czas dla literatury głównego nurtu. Może najlepszy. W głównym nurcie mamy Abe Kōbō z Kobietą z wydm, Inny kraj Baldwina, Grę w klasy Cortazara, Sto lat samotności Márqueza, Eksplozję w katedrze Carpentiera. Fantaści też są znakomici – oprócz Człowieka z Wysokiego Zamku ukazują się: Kantyczka dla Leibowitza Millera juniora, Cieplarnia Aldissa, Solaris Lema, Mechaniczna pomarańcza Burgessa, Diuna Herberta, Kocia kołyska Vonneguta… Literacką światową modą rządzi francuska „nowa powieść”, uwalniająca autorów od ograniczeń klasycznej narracji, pozwalająca im na eksperymentowanie z czasem, z punktem widzenia. Kilkanaście lat później Lem w Doskonałej próżni wykpi niektóre pozoracje i uzurpacje nurtu, ale czas poświęcony na te literackie eksperymenty nie wydaje się stracony.
(…)
marzec 2010
Maciej Parowski

 
Wesprzyj nas