Dlaczego dziewczyna taka jak Carrie jest ciągle sama? Czy przeszkodę stanowi jej genialny umysł? A może to, że jest odludkiem? Tylko plan obmyślony przez jej terapeutę może pomóc!


Carrie PilbyCarrie Pilby, dziewczyna geniusz, w wieku dziewiętnastu lat ukończyła studia na Harvardzie. Carrie woli siedzieć w domu, niż spędzać czas w towarzystwie rozrywkowych rówieśniczek i płytkich facetów, którym chodzi tylko o seks.

Choć w Nowym Jorku mieszkają miliony ludzi, ona nie potrafi się do nikogo dopasować. Jest odludkiem i dziwadłem, i dobrze!

Mimo to zgadza się zrealizować pięciopunktowy plan działań opracowany przez terapeutę:
1. Zrobić 10 rzeczy sprawiających radość.
2. Zostać członkiem jakiejś organizacji lub klubu (aby spotykać się z ludźmi).
3. Iść na randkę (z naprawdę interesującym chłopakiem).
4. Wyznać komuś (z wyjątkiem własnego terapeuty), ile dla niej znaczy.
5. Bawić się w sylwestra (w gronie znajomych).

Świat niespodziewanie okazuje się bardziej przystępny, a ludzie sympatyczni. Można się z nimi zaprzyjaźnić i nawet zakochać.

Caren Lissner
Carrie Pilby (Nieznośnie genialna)
Przekład: Adriana Celińska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 4 listopada 2015
 
 

Carrie Pilby (Nieznośnie genialna)


Rozdział 1

W sklepach spożywczych zawsze wciskają mi torbę, nawet gdy zupełnie nie ma takiej potrzeby, bo kupuję na przykład tylko gumę do żucia, banana czy chipsy, które już przecież są w opakowaniu. Wtedy na myśl o górach plastikowych odpadów czuję się naprawdę paskudnie, ale nim zdążę zareagować, moje zakupy już znajdują się w siatce, dlatego nie protestuję. Za to w wypożyczalni filmów zawsze pytają, czy zapakować płyty, i choć teoretycznie mogłabym obejść się bez torby, bo to przecież kolejny zbędny śmieć, biorę ją z powodów, które wkrótce staną się oczywiste, uważam bowiem, że każde DVD powinno być zakryte.
Obecnie sztuka kamuflażu jest na wymarciu. Po wyjściu z wypożyczalni nawet nie zdążyłam dojść do skrzyżowania, kiedy zauważyłam zbliżającego się do mnie Ronalda Nieśmiałego Potargańca, który pracował w kawiarni za rogiem.
– Cześć, Carrie – przywitał się ze wzrokiem wbitym w mój film. – Co wypożyczyłaś?
Choć nienawidziłam tego powtarzać, nie miałam wyjścia:
– Nie mogę ci powiedzieć, ale nie bez powodu. Widzisz, pewnego dnia wybiorę film, do którego oglądania będę się wstydziła przyznać, i wcale nie mam na myśli pornosa. Może to być infantylna bajka, krwawa jatka czy faszystowska propaganda; w celach naukowych, rzecz jasna. Nawet gdybym pokazała ci płytę, którą teraz trzymam w ręku, bo należy do klasyki kina i nie mam najmniejszego powodu do zażenowania z jej powodu, to następnym razem w razie mojej odmowy na pewno założyłbyś, że mam coś do ukrycia. Jeśli jednak nigdy nie zdradzę ci, co wypożyczyłam, to i tak będziesz mnie podejrzewał o niecne zamiary, dlatego bez chwili wahania sięgnę po porno, animacje, filmy dla nazistów czy cokolwiek innego, na co będę akurat miała ochotę, bo zniknie dręcząca mnie obawa przed wyjawieniem komukolwiek swojego wyboru. To samo dotyczy lektur. Chcę nieskrępowana sięgać zarówno po durne czytadła, jak i Dostojewskiego. Zamierzam także wypożyczać książki, o których istnieniu nikt nie słyszał. W większości przypadków gdy ludzie pytają, co czytam – a nie jest to Moby Dick – i podaję im tytuł powieści, której nie znają, jestem zmuszona tłumaczyć, o czym to jest. A przecież w przypadku słabszych pozycji nie da się streścić fabuły w dwie sekundy, wtedy przyparta do muru wygłaszam dwudziestopięciominutowy wykład, a w efekcie po skończeniu przemowy nie mam już czasu na czytanie. Reasumując, o książkach i filmach, które wypożyczam, nie rozmawiam. Nie bierz tego do siebie.
Przez chwilę Ronald tylko mrugał oczami, potem zaś ruszył w swoją stronę.

Zasady, którymi się kierowałam, z mojego punktu widzenia były jak najbardziej racjonalne, choć innym wydawały się dziwaczne. Mimo to nie potrafiłam bez nich żyć. Nie do końca ogarniałam ten świat, ale on też nie pozostawał mi dłużny. Ludzie uważali, że mój sposób bycia nie pasuje do dziewiętnastoletniej dziewczyny – czy technicznie rzecz biorąc, kobiety – którą byłam, choć nie zachowywałam się ani specjalnie dziecinnie, ani zbyt dziewczęco. Prawdę powiedziawszy, przez większość czasu czułam się totalnie aseksualna niczym chodzący mózg w okularach, z długimi ciemnymi włosami i całkiem sprawnie działającym aparatem mowy. Jeśli chodzi o seks, który ostatnio wydaje się zajmować wszystkich, powiedziałabym, że nie należy do moich obsesji. Nawet gdy byłam młodsza, chłopcy niezbyt mnie interesowali. To sprawiało, że wyróżniałam się z tłumu. Na studiach podkochiwałam się w dwóch moich profesorach, jedna historia miała nawet dalszy ciąg, ale to dłuższa opowieść. Cała przygoda tylko namąciła mi w głowie. Obecnie wszechobecność seksu sięga zenitu, ale prawdziwą skalę zjawiska uświadomić sobie może dopiero osoba aseksualna. Seks stoi za niemal każdym ludzkim działaniem, jest sednem żartów i siłą sprawczą sztuki, a kiedy nie czuje się go w podobnym stopniu, zaczyna się podważać własne prawo do istnienia. Jeśli to seks kręci światem, to czy dla osób aseksualnych świat powinien się zatrzymać?
Skończyłam studia rok temu, o trzy lata wcześniej niż moi rówieśnicy, i teraz przez większość czasu przesiaduję w wynajętym mieszkaniu. Ojciec opłaca mój czynsz. Mogłabym częściej wychodzić, a nawet znaleźć sobie jakąś pracę, ale brakuje mi motywacji. Ojciec wolałby, żebym pracowała, ale nie ma prawa do narzekań. Przypominam mu, że to z jego inicjatywy przeskoczyłam dwie klasy w podstawówce i jedną w gimnazjum, a w konsekwencji już zawsze zajmowałam pierwsze miejsce w kategorii ocen, piąte – wzrostu, a dwudzieste drugie pod względem towarzyskim.
Także mój ojciec był autorem tego, co nazywam Wielkim Kłamstwem. To jednak, podobnie jak historia z profesorem, opowieść na później.

Kiedy weszłam do mojego budynku, dozorca Bobby zapytał, jak leci, a potem skorzystał z okazji, aby zlustrować mój tyłek. Nie zwracając na niego uwagi, weszłam po schodach prowadzących do drzwi wejściowych. Od zawsze gapił się na moją pupę. Zresztą był za stary, aby nazywać go Bobbym. Po ukończeniu dwunastu lat należałoby przestać używać pewnych imion. Na przykład Sally. Jeśli masz na imię Sally, powinnaś je zmienić przed rozpoczęciem okresu dojrzewania. Dorośli mężczyźni nie powinni przedstawiać się jako Joey, Bobby, Billy, Jamie czy Jimmy. Można mieć na imię Harry do ukończenia dziesiątego roku życia i potem po pięćdziesiątce, ale nie w międzyczasie. Natomiast Mike, Joe i Jim to imiona dobre na całe życie. Nastolatek o imieniu Bob. Au, aż zabolało. Dla gejów dobrym wyborem jest Stuart, Stefan lub Jonathan. Żaden żyd nie powinien mieć na imię Christian. W chrześcijańskich domach nie do przyjęcia jest imię Mojżesz. Herbert jest nie do przyjęcia dla nikogo. Buddy to imię dobre dla psa. Matt natomiast to termin szachowy. Fox[1] to świetne imię dla lisa, nie dla faceta. A Dylanów namnożyło się ostatnio jak psów.
Minęłam drzwi wejściowe, potem otworzyłam drzwi do klatki i wreszcie stanęłam pod drzwiami mojego mieszkania. Weszłam do środka i nagle doznałam olśnienia. Mieszkania w Nowym Jorku przypominały buteleczki ketonalu, nie tylko było się do nich trudno dostać, ale także miały niemal identyczną wielkość.

Raz w tygodniu chodziłam na terapię do doktora Petrova. Był znajomym ojca z czasów dzieciństwa, kiedy obaj mieszkali w Londynie. Miał siwe włosy, spiczastą bródkę, a w jego głosie wciąż rozbrzmiewał delikatny brytyjski akcent. Tak naprawdę to wcale nie potrzebowałam terapii, ale chodziłam tam raz na tydzień, żeby sensownie wydać pieniądze ojca.
Rankiem po wizycie w wypożyczalni wyszłam z domu na terapię. Mżyło. Momentalnie moje policzki zrobiły się mokre od wiszącej w powietrzu wilgoci. Kilka pozostałych na drzewach liści uginało się pod ciężarem kropli, które po sekundzie wahania opadały samobójczo. Część kończyła żywot na jezdni przed moim budynkiem, w kałuży, w dźwiękach dżdżystej symfonii.
Pewien szczegół wizyt u Petrova wprost uwielbiałam: jego gabinet mieścił się na jednej z tych małych, staromodnych przecznic, dzięki którym prawie zapominało się, jakim obskurnym miastem potrafi być Nowy Jork. Po obu stronach ulicy ciągnęły się rzędy czerwonobrunatnych kamienic, których jasne okiennice okalały kolorowe skrzynie z kwiatami. Ich pnącza opadały, wijąc się wokół przewodów elektrycznych i drewnianych krat. Tablice informacyjne były wzorem uprzejmości: „Psy wyprowadzamy na smyczy” albo „Za zakłócanie ciszy grozi grzywna w wysokości 500 dolarów”. To idylliczne miejsce emanowało spokojem. Ale na mieszkanie tutaj stać było jedynie ludzi, których bogate babcie, za życia obwieszone kilogramami biżuterii i grywające w tenisa z Robertem Mosesem[2], zapisały im w spadku owe kamienice z regulowanym czynszem.
Poczekalnia Petrova z królewskimi fotelami i wytartym dywanem w kolorze złota przypominała przytulny salon. Całą ścianę zajmował regał wypełniony klasyką literacką – totalnie nietrafiony pomysł, bo któż by zdążył przeczytać Ulissesa w oczekiwaniu na wezwanie lekarza. Trzeba by ponad trzystu wizyt, aby ukończyć lekturę, co tylko dowodziło, że jedynie szaleniec mógłby zgłębić Joyce’a. Zresztą żadna poczekalnia nie była odpowiednim miejscem na czytanie. Każda książka wymagała bowiem szczególnego czasu i okoliczności. Wszystko, co wyszło spod pióra Henry’ego Millera, na przykład, dopraszało się atmosfery zadumy i samotności. Powieści Carson McCullers domagały się okna i gorącej letniej nocy. Sylvia Plath była dobrym wyborem dla przyszłego samobójcy lub osoby, która chciała za takowego uchodzić.
Na stoliku u Petrova leżały zgoła inne lektury: katalogi ze sklepów odzieżowych, prasa psychologiczna i raporty finansowe firm farmaceutycznych. Podziwiałam doktora za umiejętne łączenie ulotek i pracy zawodowej.
Drzwi do gabinetu otworzyły się i wyszedł z nich niski mężczyzna, który szybko mnie minął, nawet na chwilę nie podnosząc wzroku. Żaden z pacjentów, wychodząc z sesji terapeutycznej, nigdy nie nawiązuje ze mną kontaktu wzrokowego, jakby zawstydzał ich fakt, że zostali nakryci przez osobę, która podobnie jak oni szuka porady u psychologa.
Petrov przywitał mnie na progu, gestem dłoni zapraszając do środka.
– Jak się dzisiaj miewasz, Carrie?
Na jego biurku piętrzyły się książki, ściany były obwieszone dyplomami. Petrov usiadł w czerwonym fotelu, a ja naprzeciwko. Na kolanie położył żółty kołonotatnik.
– Dobrze, dziękuję.
– Czy w minionym tygodniu zdobyłaś jakichś nowych przyjaciół?
Pomyślałam, że to mój ojciec podrzucił mu ten wątek. Nie miałam wielu znajomych, jednak nie bez powodu, o czym wkrótce.
– Przez ostatnie dni padało – odpowiedziałam – dlatego głównie siedziałam w domu.
Ręka Petrova zatrzepotała nad kartką. Co on mógł tam pisać? Że padał deszcz?
– Nie wychodziłaś zatem z domu. Co zamierzasz robić w tym tygodniu? Masz jakieś plany towarzyskie?
– Dziś czeka mnie rozmowa o pracę – poinformowałam go. – Tuż po naszym spotkaniu.
– Świetnie! – pochwalił mnie. – Co to za praca?
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Mam się spotkać ze znajomym ojca. Jestem pewna, że chodzi o bezsensowne i bezcelowe zajęcie.
– Może twoje nastawienie sprawi, że tak będzie.
– Jeśli sugeruje pan, że to zadziała jak samospełniająca się przepowiednia, to uważam to za pospolity psychobełkot – uniosłam się. – Kiedy mówię, że praca może być pozbawiona sensu, to może się tak okazać, choć może być zupełnie inaczej. Rzeczywistość nie ma żadnego związku z moimi słowami.
– Może mieć – upierał się Petrov. – Sugestia, którą wyrażasz, działa paraliżująco. – Oparł się wygodnie i kontynuował: – Uważam, że bardzo często w podobny sposób udaremniasz wiele spraw. Przeanalizujmy twoje podejście do przyjaźni. Opowiadasz mi o nowo spotkanej osobie i, oczywiście wyszczególniając powody, przypisujesz jej łatkę hipokryty lub półinteligenta. Być może używasz zbyt szerokich lub przeciwnie, zbyt wąskich definicji tych słów. Ludzie bez dyplomów też bywają mądrzy.
– Z takimi osobnikami nie da się prowadzić inteligentnej rozmowy – stwierdziłam. – Poza tym nawet jeśli udałoby się spotkać wystarczająco bystrych, naprawdę niegłupich ludzi, to najprawdopodobniej okazaliby się obłudnikami i kłamcami.
Taka była prawda. Na studiach miałam do czynienia z mnóstwem rzekomo inteligentnych osób, których zajmowały jedynie durne, niebezpieczne rzeczy: picie na umór, narkotyki i nieskrępowany seks z kim popadnie. Na początku każdy trzymał się od tego z daleka, ale z czasem pokusa narastała, dlatego wszyscy moi koledzy i koleżanki szybko jej ulegali, a potem próbowali usprawiedliwiać się sami przed sobą. Nawet osoby o spokojnym usposobieniu, bardzo religijne, wynajdowały absurdalne wymówki. Szanowałam osoby wierzące, a tym bardziej ateistów, ale nie powinno się oszukiwać samego siebie w kwestii przyczyn zmiany przekonań. Zresztą poza kampusem hipokryzja aż kwitła, szczególnie w Nowym Jorku.
– Chciałbym usłyszeć teraz coś pozytywnego – poprosił Petrov. – Cokolwiek. Powiedz, co sprawia ci przyjemność. Zdanie typu: „Kocham zachody słońca” albo „Uwielbiam spacery po plaży”.
– Uwielbiam, kiedy ludzie słodzą jak przy składaniu życzeń.
Petrov westchnął.
– Spróbuj jeszcze raz.
– Dobrze. – Zastanawiałam się przez chwilę. – Uwielbiam ciszę i spokój.
Popatrzył na mnie.
– Kontynuuj.
– Chyba nie o to chodziło.
Kolejne westchnięcie.
– Podaj jeszcze jeden przykład.
– Uwielbiam… kiedy przeciągam się w łóżku, a wokół panuje cisza: bez trąbienia klaksonów, odgłosów rozmów czy telewizji, nie słychać nic poza buczeniem prądu w gniazdkach. Czasem jednak lubię odgłosy ulicy, muszę być tylko w odpowiednim nastroju.
– Świetnie – ocenił Petrov. – Teraz powiedz, co cię zasmuca. Tylko inny przykład niż hipokryci i ludzie o niewystarczającym ilorazie inteligencji. Opowiedz, kiedy ostatnio zdarzyło ci się płakać.
Zamyśliłam się.
– Już dawno nie płakałam.
– Wiem.
Nie cierpiałam, kiedy Petrov uważał, że ma wiedzę odnośnie mojej osoby na tematy, o których mu nawet słowem nie wspomniałam.
– Skąd pan o tym wie?
– Ponieważ zawsze masz się na baczności. Ponieważ wysłano cię na uniwersytet, kiedy miałaś piętnaście lat, a to wiek, w którym kompetencje społeczne i świadomość seksualna nie są jeszcze dostatecznie rozwinięte. Na studiach ludzie nie mają hamulców: alkohol leje się strumieniami, ludzie sypiają ze sobą na prawo i lewo i eksperymentują, z czym popadnie. Większość próbuje się dostosować do schematu, ale ty wolałaś się wypisać, i to całkowicie. To było zupełnie zrozumiałe. Teraz jednak upłynął już rok, odkąd skończyłaś studia, a wciąż nie podejmujesz żadnych prób wejścia w społeczne interakcje. Inteligencja i towarzyskie obycie nie zawsze idą w parze. Nikt nie powiedział, że łatwo być geniuszem.

 
Wesprzyj nas