@Observi to gwiazda Instagrama. Vicky Decker natomiast jest szarą myszką. Co je łączy? Tak naprawdę to jedna i ta sama osoba. Tylko, które z tych wcieleń jest prawdziwe?


#niewidzialnaOffline Vicky Decker nie rzuca się w oczy. Jest przeciętna, chorobliwie nieśmiała, nie ma znajomych. Czuje się samotna.

Jako @Observi jest duszą towarzystwa. Wrzuca zdjęcia z imprez, kolorowe stories, na których jest roześmiana, wśród znanych ludzi. Ma coraz więcej followersów, zbiera tysiące lajków i komentarzy.

Na Instagramie jest gwiazdą, po raz pierwszy w życiu. W końcu może być tym, kim chce. Fikcyjny profil dopracowuje w każdym szczególe. Uświadamia sobie, że mogłaby spędzić resztę życia, nie wychodząc z pokoju.

Im bardziej jest popularna jako @Observi, tym lepiej rozumie, że w realnym świecie roi się od ludzi, którzy są równie #samotni i #niezauważani jak ona. By pomóc im i sobie, musi pokazać światu swoją prawdziwą twarz.

Czy zdobędzie się na odwagę i zacznie żyć naprawdę?

Sharon Huss Roat
#niewidzialna
Przekład: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 6 września 2017
 
 

#niewidzialna


Niniejsza książka to fikcja literacka. Wszystkie imiona, nazwiska, nazwy przedsiębiorstw, miejsc, zdarzeń i wypadków zostały wymyślone przez autorkę lub wykorzystane w formie fikcyjnej. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, zarówno żywych, jak i nieżyjących, jest całkowicie przypadkowe.

Dedykuję tę książkę wszystkim,
którzy kiedykolwiek czuli się odrzuceni, pominięci
lub niewystarczająco dobrzy.

Rozdział 1

Stoję przy szafce i czuję, jak na moim podkoszulku wykwitają plamy potu. Przecież nikt tego nie zobaczy, zapewniam w duchu samą siebie. Nie pod gigantycznym swetrem, który włożyłam, ani pod niemal nieprzeniknioną gęstwiną moich włosów.
Mimo to odciągam brudnożółtą dzianinę od pach. Rano mama rzuciła na mnie okiem i zdołała się powstrzymać od wypowiedzenia na głos tego, co zapewne sobie pomyślała – że nie zostanę miss popularności, przebrana za gigantyczny kleks musztardy diżońskiej.
– Jesteś gdzieś tam w środku? – zażartowała tylko i umilkła, smarując kanapkę musztardą.
Jej wzrok wędrował od mojego swetra do musztardy i z powrotem.
Taka jest subtelna.
Mam świadomość, że w tym kolorze nie wyglądam najlepiej. Nie podkreśla barwy moich orzechowych oczu, nie pomaga wyróżnić się w tłumie. W zasadzie ten konkretny odcień brązowawej żółci doskonale pasuje zarówno do moich włosów, jak i do koloru ścian szkoły. Dlatego właśnie go noszę. Jeśli to, co zamierzam zrobić, pójdzie nie tak, jak trzeba, zdołam wtopić się w otoczenie i zniknąć, nim ktokolwiek zauważy.
To moja najlepsza przyjaciółka Jenna zmusza mnie, żeby to zrobiła. Wczoraj wieczorem łączyłyśmy się przez FaceTime ze swoich pokojów – mojego tam gdzie zwykle, a jej w bardzo odległym stanie Wisconsin, gdzie obecnie mieszka. Jej mama dostała tam naprawdę dobrą pracę, więc cała rodzina przeprowadziła się w połowie sierpnia, parę tygodni przed początkiem naszej drugiej klasy liceum.
– Martwię się o ciebie – powiedziała Jenna.
Przesunęłam się na bok, więc teraz widziała tylko moją kotkę o imieniu Kat, zwiniętą w pręgowaną kulkę na łóżku.
– Minęły dwa miesiące. – Jenna zbliżyła twarz do ekranu i wyszeptała: – Rozmawiałaś z kimkolwiek w ciągu tych dwóch miesięcy?
– Z tobą – odparłam.
– Z prawdziwym człowiekiem.
– Ty nie jesteś prawdziwa?
– Nie o to mi chodzi. – Przechyliła telefon i postawiła go na toaletce, żebym miała widok na jej nową sypialnię, którą od razu znienawidziłam. – Z prawdziwym człowiekiem, na żywo. Nie z rodzicami. Nauczyciele się nie liczą.
Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio odezwałam się do kogoś w szkole, poza mamrotaniem: „Sorry”, gdy ktoś na mnie wpadł, albo szeptaniem: „Na zdrowie”, kiedy uczeń obok mnie kichnął. W zasadzie odkąd pamiętam, gadałam wyłącznie z Jenną. W rozmowach z innymi to ona zawsze odzywała się w imieniu nas obu, nawet jeśli pytanie było skierowane do mnie. Ja się wahałam, a wtedy ona wyskakiwała z odpowiedzią. Tak to działało między nami. Za to ja sznurowałam jej buty. Byłam w tym lepsza, więc Jenna nigdy nie nauczyła się wiązać sznurówek. Teraz kupuje buty zapinane na pasek albo zamek błyskawiczny, i wsuwane.
A ja z nikim nie rozmawiam.
– Przecież wystarczy się przywitać – powiedziała Jenna. – Tak się przecież zaprzyjaźniłyśmy, pamiętasz? Powiedziałaś: „Hej”, a potem samo się potoczyło.
– Miałam pięć lat – odparłam. – I nie wiedziałam, czym to grozi.
– No to udawaj, że znowu masz pięć lat. – Roześmiała się. – Siedzisz po turecku na trawie i liżesz lody sorbetowe, kiedy dziewczynka z tragiczną grzywką wychodzi z domu po drugiej stronie ulicy. Wygląda tak, jakby ktoś obciął jej włosy maczetą. Przywitaj się z biedactwem.
– To nie takie proste – westchnęłam. – Przecież mnie znasz.
Jej twarz znowu pojawiła się na ekranie.
– Znam cię doskonale i właśnie dlatego musisz to zrobić, inaczej przez resztę liceum będziesz samotna i nieszczęśliwa. Pewnie zaczniesz ukrywać się w kiblu.
Naprawdę dobrze mnie znała.
Dlatego właśnie obiecałam jej, że dzisiaj przywitam się z kimś w szkole. Tym kimś, kogo wybrałam, jest Hallie Bryce. Jej szafka sąsiaduje z moją, więc do Hallie na ogół dociera to, co zdołają wyprodukować moje struny głosowe. Nie będę musiała się wysilać ani do nikogo podchodzić.
Odchrząkuję, żeby sprawdzić, czy moje gardło nadal działa, i w tym samym momencie zauważam idealny koczek Hallie, która sunie po korytarzu w moim kierunku. Natychmiast słyszę pulsowanie krwi w uszach.
Hallie podchodzi do szafki i przykuca, żeby ustawić szyfr – a właściwie nie kuca, fachowe określenie tego, co robi, to grand plié, co przeczytałam na jej instagramowym koncie, gdzie zamieszcza jedynie baletowe zdjęcia (zwykle samej siebie na puentach w rozmaitych miejscach, w których zazwyczaj trudno natknąć się na baletnicę. Na drzewie. Na plaży. Na tle miejskich ruin). Nie obserwuję jej, to znaczy nie kliknęłam „Obserwuj” na Instagramie. Wolę kryć się w cieniu. Nie chodzi o nic strasznego, raczej o podziw z oddali. „Też bym tak chciała” – coś w te klocki.
No więc robi to plié tuż obok, a ja muszę tylko wyartykułować jedno krótkie słowo i misja będzie wypełniona. Nawet nie wymagam od siebie wypowiedzenia: „Cześć”, już nie wspominając o czymś tak szalonym jak: „Co u ciebie?”. „Hej” wystarczy.
Hallie zerka na mnie i unosi pięknie wykrojoną brew. Czeka, bo się na nią gapię. Wiem, że się gapię, ale nie mogę oderwać od niej wzroku ani nawet się poruszyć, ani zachować jak normalny człowiek.
Hallie ściąga brwi na kształt litery V i lekko przechyla głowę.
– Mówiłaś coś? – pyta.
Doskonale wie, że nic nie powiedziałam, jest po prostu uprzejma.
Wbijam wzrok w podłogę. Nie ma mowy o żadnym „hej”, teraz próbuję tylko uspokoić oddech.
Hallie wzdycha, wstaje, zamyka szafkę i odchodzi, kręcąc piruety. No dobra, po prostu idzie, ale w ten swój baletowy sposób – obciągnięte palce, stopy na zewnątrz. Patrzę na nią i ciężar spada mi z serca. Gdy mój lęk się ulatnia, przez chwilę czuję ulgę, ale szybko zastępuje ją stan, który mogę określić jednym zdaniem: „Jestem do niczego”.
Jedna prosta rzecz. Tylko tyle musiałam zrobić.
Wędruję wzrokiem do wnętrza swojej szafki i zdjęcia przyklejonego do ściany z tyłu. Ja i Jenny stoimy na nim obok siebie. Mam na sobie jej różową sukienkę na ramiączkach, za ciasną, ale zdaniem Jenny idealną dla mnie. Uśmiechamy się szeroko, szczerząc zęby.
Dotykam zdjęcia, bo to pomaga, sama nie wiem dlaczego. Jeszcze tylko siedem godzin i będę wracała autobusem do domu, pisząc wiadomości do Jenny. Przyznam się do porażki, ale i tak pozostaniemy przyjaciółkami. Powiedziała, że po jej przeprowadzce dzieląca nas odległość nie wpłynie na naszą przyjaźń. Skończymy liceum, razem pójdziemy na studia i razem zamieszkamy, jak planowałyśmy.
Zamykam szafkę i ruszam na pierwszą lekcję, skupiona na tym, żeby się nie potknąć, nie oberwać plecakiem ani nie dać sobie wykłuć oka pałką do perkusji. To ostatnie zagrożenie jest jak najbardziej realne, bo przede mną idzie Adrian Ahn i wywija pałkami.
Adrian to oficjalny gwiazdor rocka w liceum imienia Edgara H. Richardsona. Gra w zespole o nazwie East 48. Są nieźli, moszują i skaczą w tłum wydzierających się na całe gardło fanów. (Nie to, żebym ich widziała na żywo, ale wrzucają nagrania na YouTube). Adrian jest pół-Koreańczykiem i farbuje długie włosy na ciemnoczerwono. Dziś związał je w luźny kok i wetknął w niego ołówek. Coś takiego przejdzie tylko w jego wykonaniu.
Gapię się na tył jego głowy (na pewno nie na tyłek, choć też jest niczego sobie). Właśnie się zastanawiam, co by się stało, gdybym wyciągnęła mu z włosów ołówek, kiedy Adrian niespodziewanie obraca się na pięcie i wyrzuca pałkę w powietrze. Zatrzymuję się gwałtownie, żeby na niego nie wpaść, co robi chłopak idący obok mnie. Zderza się z Adrianem i popycha go, uniemożliwiając mu złapanie pałki, która właśnie szybuje w powietrzu…
I leci prosto w kierunku mojej twarzy. Odruchowo wyciągam rękę i łapię pałkę.
– No, no! – odzywa się Adrian, gdy odzyskuje równowagę. – Niezłe oko.
Mrugam, patrząc na pałkę w swojej wyciągniętej dłoni. OMG, złapałam pałkę Adriana Ahna. A on się do mnie odezwał. Mam szansę z kimś porozmawiać – i to z kimś, kto odezwał się do mnie pierwszy!
– Hej – wyrzucam z siebie.
Nic innego nie przychodzi mi do głowy, pewnie dlatego, że przez cały ranek powtarzałam to słowo, przygotowując się do powitania Hallie. Od razu wiem, że nie to powinnam powiedzieć.
Dlatego oczywiście powtarzam:
– Hej!
– Tobie też hej – śmieje się Adrian.
Stoimy na środku korytarza. Mijający nas uczniowie bez przerwy na mnie wpadają.
– Mogę, hm, to zabrać?
Adrian wskazuje na pałkę w mojej dłoni, którą nadal trzymam wysoko nad głową, jak Statua Wolności. Szybko wyciągam ją w jego stronę.
– Eee… tak. Masz tu swoją pałkę. Złapałam ją. Oczywiście w samoobronie. Można tym wydłubać oko. Ale proszę, jest twoja. Cieszę się, że mogłam pomóc.
O Boże. „Cieszę się, że mogłam pomóc”? Naprawdę powiedziałam to na głos? Ten słowotok to okazjonalny skutek uboczny wiecznego milczenia – całkiem jakby mózg przechowywał każdą idiotyczną myśl i znienacka wymiotował wszystkimi naraz.
Na domiar złego kończę te wywody radosnym:
– Zmierzaj dalej i żyj dostatnio!
Adrian znowu się śmieje.
– Ty też, Spock.
Nie wyjaśniam mu, że nie cytowałam Wulkanina Spocka, który mówił: „Żyj długo i dostatnio”, bo na szczęście mój mózg całkiem się wyłącza. W tej samej chwili porywa nas tłum uczniów.
Dlatego w twoim życiu brakuje tego, co fajne, Vicky. Nie masz ani przyjaciół, ani szans na miłą rozmowę.
Zamiast iść na historię, wpadam do najbliższej łazienki dla dziewczyn, usiłując zapanować nad nagłą falą nudności. Nic mi z tego nie wychodzi i wymiotuję do muszli, jedną ręką podtrzymując włosy, a drugą opierając o uchwyt na papier toaletowy.
Dziewczyna, którą minęłam w biegu do kabiny, mówi: „Błe” i ucieka z łazienki. Spuszczam wodę i wpatruję się w muszlę, teraz czystą i szybko się napełniającą.
Wzdrygam się, słysząc pukanie do drzwi. Odwracam głowę i widzę po drugiej stronie parę trampków Converse, z symbolem jin-jang wymalowanym permanentnym flamastrem na gumie na palcach. Uwielbiam ten symbol. Jenna i ja odkryłyśmy go latem przed siódmą klasą i został naszym prywatnym szyfrem. Bazgrałyśmy go wszędzie, podpisywałyśmy nim liściki. Ściągnęłyśmy z sieci emotkę z jin-jang, żeby przesyłać ją w esemesach. Nawet zrobiłyśmy sobie tymczasowe tatuaże, przysięgając uroczyście, że za kilka lat naprawdę się wytatuujemy.
Właścicielka conversów z jin-jang pyta:
– Nic ci nie jest?
– W porządku! – krzyczę, zbyt głośno.
Dlaczego wrzeszczę?
– Na pewno? – dopytuje się dziewczyna.
– Tak – szepczę.
Teraz za cicho. Zachowuję się jak wariatka. Nie zawsze było ze mną tak źle, a może było, tylko nie zauważyłam tego przed wyjazdem Jenny. To tak, jakby chodziło się po równoważni, kiedy ktoś trzyma cię za rękę i wszystko jest w porządku, i nagle ten ktoś niespodziewanie cię puszcza, a wtedy nie możesz się ruszyć.
Dziewczyna w czerwonych conversach waha się przez chwilę, po czym odwraca się i wychodzi. Ocieram usta papierem toaletowym i znowu spuszczam wodę. Już za późno, żebym zdążyła na lekcję, więc wyciągam z plecaka chusteczkę dezynfekującą (zawsze mam zapas pod ręką) i czyszczę deskę sedesową, na której spędzę czas do następnej przerwy. Jeszcze nie było dzwonka, ale lada chwila go usłyszę, a na myśl o wejściu do sali po nim znów robi mi się niedobrze.
Spóźnienie na lekcje znajduje się bardzo wysoko na Liście Grozy, czyli liście głupot, które mnie przerażają. Ułożyłam ją na początku roku i dodaję do niej kolejne punkty, gdy coś mnie denerwuje albo zawstydza, albo chcę zniknąć. Lista jest już tak długa, że zapamiętanie jej to rodzaj zabawy, jak wyrecytowanie wszystkich pięćdziesięciu stanów. Znajduje się na niej:
Zainicjowanie rozmowy
Spóźnienie na lekcję
Nawiązanie kontaktu wzrokowego
Zajęcie wyznaczonego miejsca
Samodzielny wybór miejsca do siedzenia
Powiedzenie jakiejś głupoty
Wywołanie do tablicy
Najszybsze napisanie klasówki
Najwolniejsze napisanie klasówki
Praca w grupach
Samodzielna prezentacja
Stołówka
Jedzenie przy ludziach
Wuef
Publiczne kichanie
Teraz mogę dodać do listy „Złapanie pałek” i „Niezłapanie pałek”. Jedno i drugie jest upokarzające.

 
Wesprzyj nas