Melanie i Carlos szukają ukojenia w sztuce. Ona w malarstwie, by zbliżyć się do zmarłej matki artystki. On w fotografii, by spojrzeć na świat oczami przyjaciela, który odebrał sobie życie.


Ale dopiero wspólne rozmowy przynoszą im ukojenie. Melanie i Carlos odkrywają jedną z najpiękniejszych tajemnic – o tym, że zainteresowanie życzliwej osoby to jedno z niewielu skutecznych lekarstw na smutek.

„Mam tak przynajmniej dwadzieścia razy dziennie. Robię coś albo coś mówię, albo coś widzę i mam ochotę wysłać pocztówkę do tego miejsca bez adresu, w którym teraz przebywasz: «Szkoda, że Cię tu nie ma»”…

Nie ma dobrych słów, by wyrazić ból po stracie. Nie ma słów, które pomogłyby walczyć z pustką po kimś, kto odszedł. To dlatego Melanie zaczęła malować. Jej matka była dość ekscentryczną artystką, wspaniałą kobietą. Zmarła przedwcześnie na raka. Melanie maluje, by poczuć jej bliskość.

To dlatego Damon zaczął robić zdjęcia. Carlos, jego najlepszy przyjaciel, był fotografem. Odebrał sobie życie. Damon chce zrozumieć, dlaczego. Wierzy, że przez obiektyw jego aparatu zobaczy świat oczami Carlosa.

Dla obojga sztuka to terapia, światło nadziei w trudnym powrocie do normalności. Spotykają się podczas prób do szkolnej wersji Otella. Mają ze sobą wiele wspólnego, coraz dłuższe rozmowy przynoszą obojgu ulgę.

Przekonują się, że czasami wystarczy, by ktoś nas wysłuchał, bo zainteresowanie życzliwej osoby to najlepsze lekarstwo na smutek.

Sonia Belasco
Mów do mnie
Przekład: Danuta Fryzowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 15 lutego 2018
 
 

Mów do mnie


Damon

Wciąż wspominam, jak wybraliśmy się do wesołego miasteczka – tego w Wirginii, z tą wypasioną karuzelą na wysięgniku, która obraca cię do góry nogami. Nazwałeś mnie cieniasem, bo nie chciałem na nią wsiąść. Wiesz, stary – lubię dreszczyk emocji i w ogóle, ale życie jest wystarczająco emocjonujące bez wymiotowania. Tylko o to mi chodziło.
Może dla ciebie to było za mało, może cię hamowałem, byłem zbyt drętwy. Ty przed niczym się nie cofałeś. Zawsze robiłeś to, na co miałeś ochotę.
Ale gdybyś chciał, gdybyś… gdybyś chociaż chciał o tym porozmawiać. Wysłuchałbym cię.
Nawet jeśli nie mógłbym…
Stary, byłeś moim najlepszym przyjacielem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie wiem, jak to się stało, że tu wylądowałem. W głowie mam jeden wielki mętlik – tyle domów i ludzi, autobusy i psy, chodniki i sklepy, klaksony i trawniki, a nad tym wszystkim jasny błękit letniego nieba.
I oto jestem tutaj.
Ponownie.
Otacza mnie wszechobecna zieleń. Nad moją głową wznoszą się klony i dęby, wtapiając się w korony zimozielonych drzew, prawie nieprzepuszczających światła. Gałęzie nakładają się na siebie niczym splecione palce. Przebijające słońce pstrzy ziemię świetlistymi punkcikami, pokrywając mszystą ściółkę dywanem gwiazd.
Kieruję obiektyw ku niebu, kadruję drzewa i robię zdjęcie.
Pstryk.
Obracam aparat w dłoniach. Widzę ręce Carlosa, jego paznokcie – krótkie i obgryzione – suchą skórę i białe kostki palców pewnie zaciśniętych na przyciskach. Moje dłonie są inne – skóra ma ciemniejszy odcień brązu, palce są dłuższe i bardziej smukłe. Nie układają się tak naturalnie na aparacie.
Carlos miał dłonie stworzone do aparatu, jakby się z nim urodził. Robił zdjęcie i nawet tego nie zauważałem, jego ruchy były tak zwinne, jakby aparat był przedłużeniem jego ciała, kolejną kończyną.
Przełączam na wcześniejsze zdjęcie przedstawiające kamienny posąg kobiety w drapowanej szacie i długiej chuście na głowie, siedzącej przed budynkiem Archiwum Narodowego. Na cokole u jej stóp odzianych w sandały wyryta jest podniosła, lecz prosta maksyma: „Przeszłość jest prologiem”.
Widzę zieleń i swoją rękę sięgającą ku…
Wypuszczam powietrze i odwracam się.
Jezu.
Ponownie nabieram powietrza.
Widzę ją.
Po raz pierwszy widzę tu kogoś innego. Trudno jej nie zauważyć: we włosach pasemka w kolorze czerwonych karmelków, uszy obwieszone kolczykami, podarte dżinsy i czarny T-shirt z dużym, bąbelkowym napisem „Ostra jak żyleta”.
Jestem w stanie w to uwierzyć. Jestem w stanie uwierzyć, że jest ostra jak żyleta.
Siedzi na ziemi oparta o drzewo.
To drzewo. To samo przeklęte drzewo.
Boże, ona płacze. Makijaż spływa jej po policzkach. Trzęsą się jej ramiona. Przyciąga kolana do piersi, napierając na pokryty chropowatą korą pień drzewa, jakby chciała je przewrócić.
Podnoszę aparat i robię jej zdjęcie.
Pstryk.
Dlaczego to zrobiłem?
Dziewczyna siedzi spokojnie i mnie nie zauważa.
Odwracam się i odchodzę.
Nie może mnie zobaczyć. Jeszcze sobie pomyśli…
Co ja wyprawiam? Nie mogę zrobić jej zdjęcia, a potem zniknąć jak jakiś porąbany…
Chrząkam, zaznaczając swoją obecność.
Ona podnosi wzrok.
Cholera.
– Nic ci nie jest? – pytam.
– Słucham? – odzywa się wysokim, ale stłumionym głosem.
– Nic ci nie jest? – powtarzam i podchodzę bliżej.
– Kim jesteś? – chce wiedzieć.
– Nic ci… – podejmuję jeszcze raz.
– Wszystko w porządku – odpowiada wreszcie.
– Płaczesz – stwierdzam głupio. – Na pewno nic ci nie…
– Kim jesteś? – pyta ponownie.
Szelest liści odciąga moją uwagę. Spoglądam poza nią. Gdy mrużę oczy, nadal widzę…
Dziewczyna odwraca głowę, by sprawdzić, co jest za nią, po czym spogląda na mnie z uniesionymi brwiami.
– A z tobą wszystko w porządku?
– Ja… – zaczynam, ale urywam w pół zdania. – Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Lepiej sobie pójdę.
Odchodzę, po drodze potykając się o własne nogi. Torba fotograficzna obija mi się o biodro, a ziemia chrzęści pod moimi butami.
Dopiero gdy wychodzę z lasu, wypuszczam powietrze z płuc. Czuję, jak serce pulsuje mi w gardle.
Idiota ze mnie. Skończony idiota.
Podnoszę aparat i przyglądam się fotografii na wyświetlaczu. Uchwyciłem dziewczynę z bliska, dość wyraźnie – oczy ciemne, nieruchome.
Płakała, a ja i tak zrobiłem jej zdjęcie.
Dlaczego pozwoliłem, żeby mnie zobaczyła?
Co takiego zobaczyła?

Ściany mojej nowej sypialni pokryte są zdjęciami Carlosa. Rozpakowałem je jako pierwsze, gdy tylko się tu wprowadziliśmy, jakiś miesiąc temu – przed ubraniami, przed książkami, nawet przed szczoteczką do zębów. Rozkładam się na łóżku i wodzę po nich wzrokiem: leniwy zachód słońca na plaży w Karolinie Północnej, zamarznięta rzeka w Bostonie, nieregularna panorama Atlanty odcinająca się na tle nieba. Pamiątki z wycieczek, które odbywaliśmy zwykle we dwójkę, bo bliscy Carlosa nigdy nigdzie nie jeździli, nigdy nie mieli pieniędzy i nigdy nie chcieli spędzać ze sobą więcej czasu niż to konieczne.
Widzę swoich rodziców; roześmiani dzielą się wielkim tropikalnym drinkiem z maleńkimi parasolkami, których jest chyba z dziesięć. Jest i moja babcia, wystrojona do kościoła; stoi w pastelowym, kwiecistym kostiumie i przerażająco wielkim niedzielnym kapeluszu, spoglądając wytrwale w stronę obiektywu znad dwuogniskowych okularów. Są też pejzaże, portrety, fotki niepozowane, a nawet dziwaczne artystyczne abstrakcje – czarno-białe, kolorowe i w sepii, wszystkie wykonane troskliwymi dłońmi Carlosa.
– Ciągle się gapisz – powiedziałem mu kiedyś. – Dziwak.
– Cóż, ziomuś, po prostu miło się na ciebie patrzy – odparł z przekąsem; w kącikach jego oczu zmarszczki rozbawienia utworzyły małe nawiasy.
Posłałem mu gniewne spojrzenie, na co Carlos parsknął śmiechem, krótko i głośno, jakby stawiał wykrzyknik.
Z Carlosem zaprzyjaźniłem się już w przedszkolu. Przywłaszczył sobie jedną z moich zabawkowych ciężarówek i nie chciał jej zwrócić. Rodzice dopiero co nauczyli mnie, że należy się dzielić z innymi, więc powiedziałem, że może ją zatrzymać.
– Nie chcesz jej z powrotem? – zapytał Carlos.
Pokręciłem przecząco głową, choć tak naprawdę chciałem ją odzyskać. Oczywiście, że chciałem. I to bardzo. Była czerwona, lśniąca i bardzo szybka. Ale pozwoliłem, by ją zatrzymał, bo Carlos pragnął jej bardziej niż ja.
– Okej – stwierdził w końcu. – W sumie możemy razem się nią bawić.
Któregoś razu powiedział:
– Nie wiem, dlaczego w ogóle próbuję walczyć z tym twoim zen. Stary, jesteś jakimś cholernym mentalnym ninją.
Carlos. Dobrze mnie znał, ale nie wiedział wszystkiego.
Szkoda, że już się nie dowie. Chciałbym mu powiedzieć, jak bardzo się mylił.
Ale nie mogę.
Gdy teraz rozmyślam o Carlosie, nie widzę tego poważnego, bladego chłopaka w czarnym garniturze, leżącego w trumnie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Widzę Carlosa, który szczerzy się głupkowato i wyciera dłonie w moją koszulkę, zostawiając na niej tłuste ślady. Odepchnąłem go wtedy, warcząc:
– Odbiło ci?!
– Tak jest o wiele lepiej, stary – zapewnił mnie. – Zrobiłem porządek z twoją paskudną koszulką.
– Zaraz ja zrobię porządek z twoją paskudną facjatą – fuknąłem, a on zaśmiał się sztucznie, głośno i szyderczo.
– A ja z facjatą twojej…
– Goń się! – przerwałem mu. – Kiedy w ogóle zaczyna się film? Pewnie nie zdążymy, bo zachciało ci się tych obrzydliwych frytek z chili i serem.
– Mamy jeszcze pół godziny. Wyluzuj, cabrón[1]. Martwisz się bardziej niż moja matka.
– Trudno się dziwić. Dajesz jej dużo powodów do zmartwień.
– Martwi się, bo tak ma – prychnął sarkastycznie.
– Nie, martwi się, bo raz cię już aresztowano, pendejo[2].
Carlos machnął lekceważąco ręką.
– Nieprzyzwoite obnażanie się. Jakiś kretynizm. Nie było w tym nic nieprzyzwoitego.
– Zrozum, nie możesz posuwać laski w miejscu publicznym, bo tak ci się podoba – wyjaśniłem.
– Czemu nie, do cholery? Kochajmy się, nie wojujmy, racja?
„Czemu nie, do cholery?”. To jego stały tekst. Trochę mu zazdrościłem – tego, jaki był wyluzowany w kontaktach z płcią przeciwną i nigdy się przy tym nie denerwował. Spotykał się z przeróżnymi dziewczynami: o długich, krótkich, prostych i kręconych włosach; o wydatnych kościach policzkowych bądź pucułowatych buziach; z typowymi pyzami, laskami chudymi, wysokimi oraz niskimi, i z całą masą innych – wystarczyło, że któraś okazała mu choć trochę zainteresowania.
Z żadną jednak nie był długo.
– To nie dla mnie – powiedział mi kiedyś.
Wyśmiałem go i zapytałem:
– Słucham? Nie chcesz się zakochać?
– Za dużo stresu – skwitował, po czym odwrócił wzrok i zmienił temat, jakby powiedział coś, czego nie powinien.
Pamiętam, jak pewnego dnia w ostatniej klasie gimnazjum powiedziałem Carlosowi, że rodzice planują wysłać mnie do Gate. Siedziałem na ganku przed jego domem i patrzyłem, jak raz za razem podrzuca w górę piłkę nożną.
– Hej – zagadnąłem. – Wiem, że to niby prywatne liceum, ale może będzie fajne, nie?
Carlos odwrócił się i spojrzał na mnie zmrużonymi w skupieniu ciemnymi oczami.
– Mają tam program stypendialny? – spytał. – Co prawda dzieciaki z prywatnych szkół to lamusy, ale może nie będzie tak źle, jeśli będziemy się trzymać razem.
Drzwi do mojego pokoju uchylają się ze skrzypnięciem. Wyrwany z zamyślenia, wstrzymuję oddech. Mama wsuwa głowę przez szparę.
– Cześć, synku – wita się. – Mam coś dla ciebie.
Jej ciemne loki podskakują, gdy podchodzi i wręcza mi małą książeczkę w miękkiej papierowej oprawie. To egzemplarz Otella.
– Wystawiają tę sztukę jesienią w Hamiltonie – wyjaśnia.
Mama postanowiła przeprowadzić prywatne dochodzenie i wybadać moje nowe liceum. Przez całe lato zasypywała mnie zdobytymi informacjami. Wiem, że próbuje wzbudzić we mnie entuzjazm w związku ze zbliżającym się rokiem szkolnym, ale to całe gadanie o szkole sprawia tylko, że mam ochotę w coś przywalić. Rozumiem, Gate to przeszłość. W Gate bez Carlosa byłoby… szkoda gadać. Duchy straszące po korytarzach, kupa dzieciaków, które tak naprawdę go nie znały, ale każdy i tak miałby coś do powiedzenia na jego temat.
Ale Hamilton High… Cóż, szkoła jak szkoła. Nie ma się czym ekscytować.
– No i? – odpowiadam.
Mama posyła mi dziwne spojrzenie i bierze się pod boki.
– Pomyślałam, że może będziesz chciał spróbować swoich sił.
Ostatniej jesieni w Gate wystawialiśmy Płoty Augusta Wilsona. Poszedłem na przesłuchanie ot tak, dla kaprysu, i od razu dostałem główną rolę – Troya Maxsona, rozczarowanego marzyciela.
– Podobasz mi się, Damon – powiedział mi kiedyś reżyser. – Dobrze sobie radzisz na scenie. Grasz z sercem.
Obracam książkę w dłoniach, myśląc o tym, co zapamiętałem z lektury. Przerabialiśmy ją kilka lat temu na angielskim: Otello, sztuka o zielonookim potworze. Maur Otello, dowódca wojsk i odszczepieniec, poślubia białą dziewczynę, a potem ją morduje, gdy jego rzekomo najlepszy przyjaciel Jago zarzuca jej zdradę.
W sam raz na poprawę nastroju.
– Wrócisz do wioślarstwa? – pyta mama. – W Hamiltonie mają drużynę wioślarską. Są chyba całkiem nieźli.
Przecieram oczy.
– Nie, nie sądzę.
Nie bez…
Pamiętam, jak pewnego dnia wróciłem ze szkoły z zadowolonym uśmieszkiem i formularzem zgody, który wręczyłem tacie do podpisu.
– Wioślarstwo – przeczytał na głos; brwi skakały mu w górę i w dół, jakby nie mógł się nadziwić. – Chcesz dołączyć do sekcji wioślarskiej?
Nigdy nie byłem typem sportowca; owszem, doceniam proste przyjemności płynące z samotnego biegania, lubię to uczucie bólu i napięcia w udach i łydkach, świst powietrza w uszach, ale nigdy nie chciałem należeć do żadnej drużyny, nigdy nie chciałem w nic grać, nigdy nie pragnąłem wygrywać.
Jednak gdy stałem na brzegu rzeki Potomak, obserwując załogę wioślarzy prujących wodę mocą precyzyjnych pociągnięć i uderzeń wiosłami, coś we mnie drgnęło i ogarnęła mnie nagła potrzeba.
Też tak chcę, pomyślałem. Chcę na wodę.
To oznaczało, że byłbym jedynym czarnym wśród hałaśliwej bandy nadętych białych kolesiów. I co z tego? Nie zraziłem się, nawet gdy w szatni podczas odprawy przed treningiem ten dupek Brad nachylił się nade mną i rzucił: „Co, zabrakło miejsca w drużynie koszykarskiej?”. Przywykłem do tego.
Nie przywykłem za to do bólu. Wioślarstwo to nie przelewki – to wczesne pobudki i długie godziny ćwiczeń, to pęcherze na palcach i dłoniach, to czerwone półkoliste odciski na łydkach od wrzynającej się w cienką skórę ruchomej ławeczki. To dwudziestokilometrowe biegi, nieustanne pieczenie w piersi, dyszenie, sapanie i ściskanie w żołądku. To bieganie po schodach przez trzy godziny i wymiotowanie za trybunami.
To poczucie, że nie jesteś wystarczająco dobry, że odstajesz od reszty, poczucie wyczerpania, zażenowania, przegranej.
Ale wioślarstwo to także słońce wschodzące nad rzeką, barwiące niebo kolorowymi smugami niczym dziecko malujące palcami. To śniadania spożywane w samotnej ciszy, przerywanej jedynie przez głuche cykanie świerszczy i warkot przejeżdżających autobusów. To chwile, kiedy nagle wszyscy członkowie załogi zgrywają się, wiosłując synchronicznie ku wspólnemu celowi w takt wydawanych basem rytmicznych komend sternika.
Wioślarstwo to sport, który uprawiałem z Carlosem, zuchwałym, napakowanym żartownisiem, jedynym poza mną „kolorowym” chłopakiem, który stawił się na eliminacjach, dumnie oświadczając: „Niech sobie mówią, co chcą, stary. Ten Salwadorczyk naprawdę potrafi wiosłować”.
„Może nie będzie tak źle, jeśli będziemy się trzymać razem”.
Nie wrócę do wioślarstwa. Nie teraz. Nie bez niego.
Może jednak zagram w tej sztuce. Bo czemu nie?
Nie mam absolutnie nic do stracenia.
– Dzięki, mamo – mówię, a ona posyła mi to znajome spojrzenie w stylu: „Co ja mam z tobą począć? Jak ci pomóc? Porozmawiaj ze mną”.
Ale ja nie chcę rozmawiać.

 
Wesprzyj nas