“Amundsen. Ostatni wiking” to zarówno ekscytująca biografia literacka, jak i wspaniała opowieść o prawdziwym północnym wojowniku, który już za życia stał się legendą.
„Dzień dobry, drogi Lindstrømie. Przygotowałeś dla nas jakąś kawę?” – tymi słowami miał przywitać Roald Amundsen zaskoczonego kucharza po trzech miesiącach wyczerpującej wyprawy (1300 km!) rankiem 26 stycznia 1912 roku. Wyprawy, której efektem było pierwsze zdobycie bieguna południowego. Amundsen, ambitny Norweg, o włos wygrał wyścig z tragiczną ekspedycją brytyjską dowodzoną przez porucznika Roberta Falcona Scotta.
„Amundsen. Ostatni wiking” ukazuje życie człowieka, który bił na głowę tych, którzy ścigali się, by nanieść na mapę świata ostatnie nieznane zakątki: Przejście Północno-Zachodnie, Przejście Północno-Wschodnie i biegun południowy.
Prawdziwy północny wojownik, który już za życia stał się legendą. Ścigany przez wierzycieli. Uwielbiany przez kobiety. Należał do epoki wypraw badawczych, która niebawem miała dobiec końca za sprawą technologii, handlu i reklamy. Jego nazwisko nosi część Oceanu Spokojnego, lodowiec i stacja badawcza Amundsen-Scott na Antarktydzie.
«Amundsen» to prawdziwa historia przygodowa z gatunku tych, które wyczarowują skrzypienie nart na cienkim lodzie, dreptanie setki psów i zapach tytoniu po długim dniu na szlaku.
„Wall Street Journal”
Fascynująca biografia, która w porywający sposób odmalowuje życie podróżnika.
James McConnachie, „London Sunday Times”
Dogłębnie zbadany, od początku do końca przyjemny w lekturze żywot jednego z największych odkrywców w historii. Znakomita biografia wściekle ambitnego podróżnika, który pokonał ostatnie niedostępne zakątki świata, nim postęp techniczny sprawił, że podróżowanie stało się łatwe.
„Kirkus Reviews”
Oto nowa biografia jednego z najsłynniejszych i najbardziej zasłużonych polarnych odkrywców w historii. Amundsen miał na swoim koncie więcej osiągnięć niż ktokolwiek w jego czasach. I choć sam Amundsen uważał, że przygody są przede wszystkim efektem niewystarczającego planowania, a dokładne plany i przygotowania stały się wręcz jego znakiem firmowym, historię ostatniego wikinga czyta się właśnie jak wciągającą po uszy książkę przygodową. Polecam z całego serca.
Mikołaj Golachowski, polarnik i pisarz
Stephen Bown opowiadając o Amundsenie odkrywa przed nami świat pionierskich wypraw, odkryć geograficznych, odwagi na skraju szaleństwa i rozmachu w realizowaniu wyznaczonych celów. Bardzo inspirująca lektura!
Diana Chmiel, „Bardziej lubię książki niż ludzi”
Niewiele osób wie, że Roald Amundsen, znany jako zdobywca obydwu biegunów, był także piratem, Napoleonem strefy podbiegunowej, rowerzystą i najbardziej rozsądnym z awanturników swoich czasów. Książka Bowna to kawał rzetelnej literackiej roboty. I wielka biografia wielkiego (dosłownie i w przenośni) człowieka, który z bieguna powstał i w biegun się obrócił.
Natalia Szumska, „Kronika kota nakręcacza”
Amundsen. Ostatni wiking
Przekład: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 9 maja 2018
Amundsen. Ostatni wiking
A jednak nawet dziś słyszymy pełne zdziwienia pytania: cóż za pożytek z podróży badawczych? Cóż dobrego nam dają? Zawsze sobie odpowiadam, że małym umysłom starcza miejsca jedynie na myśli o chlebie i maśle.
Roald Amundsen, Biegun południowy[1]
Choć w Arktyce spędziłem dużo czasu, zawsze pragnąłem tam wracać. Kipling mówi, że człowiek, który czuje zew Wschodu, nigdy nie usłyszy nic innego, ale dla niektórych zew Arktyki i lodu jest równie silny.
Helmer Hanssen, Voyages of a Modern Viking
Nikogo nie kusi bardziej niż odkrywcę, by przyswoić sobie doktrynę środków uświęcających cel. Badacz szybko odkrywa, że świat roi się od ciekawskich, gotowych w imię słusznej sprawy ocalić go, jak zapewne sądzą, przed nim samym. Poradzić sobie z takimi ludźmi można tylko na jeden sposób: przystając na ich warunki, a następnie robiąc, co się chce. Zbyt wiele jest na świecie rzeczy, które potrafią zasadnie zniechęcić, by poddawać się sztucznym problemom.
Lincoln Ellsworth, Beyond Horizons
[1] Polski przekład powstał na podstawie wydania niemieckiego, jest niekompletny i nosi tytuł Zdobycie bieguna południowego (przeł. Bronisław Wojciechowski, Warszawa 1957). Oryginał to Sydpole, czyli Biegun południowy (tym tytułem posługuję się także w niniejszym tłumaczeniu). Wykorzystuję przekład Wojciechowskiego tam, gdzie to możliwe, i uzupełniam go lub koryguję w miejscach, w których to konieczne (przyp. tłum.).
WSTĘP
OSTATNI Z WIKINGÓW
Próbowałem być trochę poetyczny… „Nigdy nie spoczywający duch ludzki”… „Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!”… Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie było jeszcze zbyt wcześnie rano!
„Flaga faszystowskich Włoch powiewa na wietrze nad lodami bieguna”, ogłosił przez radio generał Umberto Nobile, dowódca sterowca Italia. Było to 24 maja 1928 roku. Dzień wcześniej ogromny zeppelin wyleciał wraz z załogą z bazy na Spitsbergenie i teraz spokojnie krążył nad mroźnym bezmiarem wierzchołka świata. W maleńkiej gondoli, przymocowanej pod monstrualną komorą z gazem, gramofon wygrywał z trzaskiem włoską piosenkę ludową La Campana di San Giusto[2] (wł. Dzwony San Giusto), a członkowie załogi świętowali, popijając likier domowej roboty.
Miesiąc wcześniej papież Pius XI publicznie pobłogosławił we Włoszech załogę i dowódcę. Pragnął zachęcić ich do „poświęcenia wierzchołka świata” i w tym celu wręczył im ogromny dębowy krzyż. Zejście z gondoli na lód okazało się jednak niemożliwe z powodu wiatru, który utrzymywał sterowiec 150 metrów nad ziemią, a wyrzucenie wielkiego krzyża przez drzwi okazało się kłopotliwe. Członkowie załogi z powagą patrzyli, jak gwałtownie spada na lód wraz z przytwierdzoną do niego flagą włoskiej Narodowej Partii Faszystowskiej trzepoczącą na polarnym wietrze. Potem, w „nabożnym milczeniu”, wyrzucili także herb Mediolanu i medalik z Najświętszą Marią Panną od Ognia.
Po krótkiej ceremonii, na którą składało się odśpiewanie faszystowskiego hymnu bojowego Giovinezza oraz zamaszyste saluty, statek powietrzny powoli zawrócił, by w drodze powrotnej na Spitsbergen zmagać się z przeciwnymi wiatrami oraz mgłą. Z uwagi na kiepską widoczność Nobile nie był w stanie określić położenia Italii. Załoga straciła orientację i generał rozkazał zniżyć się bliżej lodu dryfującego, aby uzyskać lepszą widoczność. Znajdowali się nadal niemal 300 kilometrów na północny wschód od Spitsbergenu, gdy tył sterowca zrobił się „ciężki” i zaczął przechylać się w stronę lodu. Zaniepokojeni sytuacją oficerowie próbowali wraz z Nobilem odzyskać kontrolę nad Italią, zwiększając prędkość silników. Ale było za późno. Tył sterowca uderzył w poszarpaną powierzchnię lodu i zaczął po niej sunąć. „Wstrząs był straszny. Coś trafiło mnie w głowę, a potem utknąłem i zostałem zmiażdżony. Poczułem wyraźnie, bez żadnego bólu, jak pękają mi kości. Jakaś rzecz spadła z wysoka i poleciałem głową do przodu. Instynktownie zamknąłem oczy i z całkowitą jasnością i spokojem pomyślałem: »No to po wszystkim!«”, pisał potem Nobile.
W chwili uderzenia jeden z członków załogi wypadł z gondoli i zginął na miejscu. Dziewięciu innych wydostało się z wraku i zeskoczyło lub runęło na lód. Z uszkodzonego sterowca buchnęły płomienie i zeppelin zawirował w smudze dymu. Sześciu mężczyzn zostało uwięzionych w gondoli i ślad po nich zaginął. Dziewięciu ocalałych, w tym kilku ciężko rannych, zbiło się w grupkę pośród resztek sprzętu i pudeł, które wyrzucono ze sterowca. Suczka Nobilego, Titina, nie ucierpiała podczas zderzenia i badała posępną okolicę. Po kilku dniach bez łączności radiowej Włoch przyjął w końcu do wiadomości, że ekspedycja rzeczywiście jest w tarapatach i potrzebuje pomocy; zapasy żywności, które ocalały z katastrofy, wystarczyłyby jedynie na miesiąc.
Kiedy wieści o nieszczęściu dotarły do Oslo, Roald Amundsen był na uroczystym obiedzie. Usłyszawszy, co się stało, wstał i oświadczył: „Gotów jestem natychmiast ruszać. Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc”. Ale gdy norweski rząd zaczął planować wyprawę ratunkową, z Włoch nadeszła zdumiewająca wiadomość. Benito Mussolini odrzucił wszelką pomoc ze strony Norwegów (mimo że sterowiec spadł w pobliżu północnej granicy Norwegii), zwłaszcza jeśli akcją ratunkową miałby kierować Amundsen. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy Nobile i Amundsen prowadzili pełen wzajemnych złośliwości publiczny spór – pokłosie wcześniejszej wspólnej ekspedycji na biegun północny – i Mussolini nie chciał, aby to wróg uratował Nobila. Byłaby to zniewaga dla Włochów. Początkujący dyktator, który w tamtym czasie zaczął wcielać w życie plan umacniania wizerunku swego kraju jako ważnego gracza na arenie międzynarodowej, perspektywę ratunku ze strony innych narodów uważał za poniżającą. Kapitan Hjalmar Riiser-Larsen, organizator norweskiej akcji ratunkowej i przyjaciel Amundsena z dawnych czasów, pisał zdumiony: „Nie mogę pozbyć się myśli, że Włosi woleliby, aby wyprawa zakończyła się chwalebną śmiercią [niż] żałosnym powrotem do domu”.
Aby nie urazić Mussoliniego, organizatorzy norweskiej ekspedycji po cichu usunęli Amundsena z jej składu. Podstarzały, ale dumny podróżnik, który oficjalnie ponad rok temu zakończył karierę zdobywcy, nie zamierzał ze spokojem przyjąć takiego afrontu. Mierzący ponad metr osiemdziesiąt, zahartowany i nadal, mimo pięćdziesięciu sześciu lat na karku, potężnie zbudowany Norweg nie mógł oprzeć się pragnieniu, żeby raz jeszcze znaleźć się w centrum uwagi, może po to, by zakończyć kłótnię z Nobilem i odzyskać reputację, która przez ostatnie dwa lata została mocno zszargana.
W latach 20. XX wieku sterowce uważano za przyszłość transportu powietrznego. Spektakularna katastrofa lotnicza w bezmiarze pustkowia morza polarnego budziła publiczne zainteresowanie – zarówno państwa, jak i szukający rozgłosu ludzie chcieli być postrzegani jako uczestnicy tej ekscytującej eskapady. Amundsen zaczął więc przygotowywać własny plan ratunkowy. Głównym zmartwieniem, podobnie jak przez całą jego burzliwą karierę, były wówczas pieniądze. Dopiero niedawno spłacił większość długów, dlatego też przyjaciele i bliscy nie pałali entuzjazmem do finansowania jego udziału w czymś, co przerodziło się w międzypaństwową rozgrywkę o prestiż.
Wśród Norwegów panowało silne przekonanie, że pominięcie Amundsena, aby zadowolić Mussoliniego, jest nie tylko głupie, lecz również wstydliwe dla ich kraju. Dzięki wstawiennictwu Fredrika Petersa, norweskiego biznesmena mieszkającego w Paryżu, rząd francuski szybko zatwierdził wysłanie pod dowództwem Amundsena dwusilnikowego dwupłatowca Latham 47, wyposażonego w pontony i z załogą na pokładzie. Samolot miał pomóc w gorączkowych poszukiwaniach pozostawionych samym sobie włoskich rozbitków i zarazem sprawić, by Francja stała się jednym z uczestników wielkiej gry ratunkowej, aktorem w dramacie, który często zapełniał szpalty dzienników i magazynów w całej Europie i Ameryce Północnej. Choć więc narzeczona Amundsena zdążała mu na spotkanie przez Atlantyk, norweski poszukiwacz przygód zaczął się przygotowywać się do niebezpiecznej wyprawy na Spitsbergen.
Nie bez powodu Amundsen potrafił z miejsca wzbudzić tak wielkie zainteresowanie na arenie międzynarodowej: był najsłynniejszym norweskim odkrywcą, a prawdopodobnie w ogóle najsłynniejszym na świecie współczesnym badaczem. Jego porywające wyczyny przez niemal dwie i pół dekady poszerzały granice wiedzy geograficznej i przynosiły rozrywkę milionom ludzi. Żaden żyjący człowiek nie zasługiwał bardziej na zaszczyt odegrania głównej roli w wielkim międzynarodowym widowisku, w którym ostatecznie wzięło udział osiem państw, dziesiątki statków i samolotów oraz ponad półtora tysiąca osób.
Wielkich tajemnic geograficznych, które przez stulecia frapowały śmiałków, było na początku XX wieku całe mnóstwo. Na mapach świata, skądinąd coraz bardziej szczegółowych, nadal znajdowały się białe plamy. W czasach, gdy wielokrotnie odwiedzano Tybet, Afrykę i Amazonkę, pływano po wszystkich oceanach i przemierzano wszystkie pustynie, Przejście Północno-Zachodnie, biegun południowy i biegun północny, które kusiły pokolenia poszukiwaczy przygód, wciąż nie zostały podbite. A jednak w ciągu dwudziestu lat jeden człowiek miał zostać ich niekwestionowanym zdobywcą.
Choć Norweg Roald Amundsen znany jest jako pierwszy człowiek, który dotarł na biegun południowy – czego paradoksalnie nie uważał za swoje największe osiągnięcie – to należy go również zapamiętać jako jednego z największych odkrywców wszech czasów. Wyczyny Amundsena, podobnie jak dokonania szanowanego brytyjskiego marynarza Jamesa Cooka, nie mają sobie równych. W odróżnieniu od innych wypraw – zwłaszcza tych brytyjskich spod znaku „naszej cywilizowanej drogi”, imperium stawiającego czoła reszcie świata – Norweg traktował swoje cele jako wyzwania fizyczne i umysłowe. Planował je niczym operacje wojskowe. Jego styl – racjonalne, nie zaś romantyczne podejście do podróży i badań – zapewniał sukcesy tam, gdzie innym się nie udawało; w najsurowszych, najbardziej nieprzyjaznych miejscach na ziemi, gdzie jeden błąd mógł oznaczać porażkę, a może i śmierć. Realizacja celów w stylu wojskowym – z nieodłącznym zapałem i krzykliwą przebojowością – na zawsze zmieniła sposób postrzegania świata fizycznego i organizacji przyszłych ekspedycji.
Norweg umiał przyciągnąć uwagę. Aby sfinansować wyprawy, jeździł z wykładami, podczas których opowiadał mrożące krew w żyłach historie o swych grożących śmiercią przygodach i geograficznych podbojach. W prasie nazywano go „ostatnim z wikingów”, on zaś szybko nauczył się, żeby nigdy nie robić niczego, nie zapewniwszy sobie uprzednio zaliczki (i zapłaty za prawa do opowieści). Imponujący, arogancki, skłonny do rywalizacji Amundsen był skrupulatnym organizatorem. Uniknął skrajnych cierpień i wczesnej śmierci, które były powszechne wśród podróżników. Publicznie bywał małomówny i grubiański, zarzucano mu przebiegłość i bezduszność, a jego pogoń za sławą i uznaniem publiki postrzegano jako coś niestosownego czy też niedżentelmeńskiego; uznawano, że Norweg narusza niepisany kodeks, jakim powinien kierować się poważany poszukiwacz przygód. Amundsen traktował wyprawy odkrywcze jako podniecające przedsięwzięcie, które przynosiło ukojenie jego niespokojnej duszy, ale nie uświadamiał sobie lub nie brał pod uwagę politycznych i nacjonalistycznych motywacji, które inspirowały i pomagały finansować innych badaczy. Jednym z nich był Robert Falcon Scott z Brytyjskiej Ekspedycji Antarktycznej, który zginął, ścigając się z Amundsenem na biegun południowy.
Przez minione stulecie biografowie i historycy obszarów polarnych przeciwstawiali Amundsena Scottowi i porównywali obu odkrywców. Życie i osiągnięcia Norwega sprowadzono do tego pojedynczego wydarzenia, przedstawiając go często jako nieokrzesanego odtwórcę epizodycznej roli w tragedii Scotta. Ale Amundsena nie uważano powszechnie za człowieka oziębłego i prostego. Jego amerykański przyjaciel Lincoln Ellsworth twierdził, że „był on jak dziecko, które tak często zawodzili inni, że koniec końców nie ufał nikomu. Zamknął się więc w lodowej skorupie. (…) Nie było człowieka serdeczniejszego, chłopaka, który figlowałby weselej niż Amundsen po pięćdziesiątce, gdy go poznałem”. Norweski podróżnik intuicyjnie wyczuwał przy tym nastrój i myśli innych. Gdy uznał, że zebranym nieswojo jest ciągle podnosić na niego wzrok, sugerował, by wszyscy, łącznie z nim, usiedli.
Choć Amundsen walczył o powszechne poważanie, oblekając swoje wyczyny w płaszczyk dokonań naukowych, uważał, że tak naprawdę dokonuje podbojów, bije rekordy i dopisuje je do CV, zdobywa symboliczne trofea, które umieszcza się nad kominkiem – czyli postępował w dużej mierze tak, jak współcześni zawodowi podróżnicy. Kiedy usłyszał, że Amerykanin Richard Evelyn Byrd zamierza polecieć na biegun południowy, powiedział przyjacielowi: „Oczywiście, że Byrd może polecieć na biegun, jeśli chce, ale po co? Nie rozumiem czegoś takiego. Byłem tam, Scott tam był – nie ma tam nic więcej do odkrycia. Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć wybrać się w miejsce, gdzie był już ktoś inny? Albo udać się tam tylko po to, by dotrzeć na miejsce w inny sposób?”. Któregoś razu pisał z kolei, że cieszy się, iż nie urodził się później, bo nie pozostałoby mu nic innego niż podróż na księżyc. Był w najwyższym stopniu człowiekiem czynu, aktorem w wielkim dramacie własnego autorstwa. Nie reklamował sprzętu, by w ten sposób sfinansować swoje ekspedycje, tylko dlatego, że nie było go zbyt wiele, a turystyka nie stała się jeszcze rozrywką klasy średniej, ale za to przy każdej okazji zachwalał inne produkty (buty, pastę do zębów, konserwy).
W początkach XX wieku Amundsen był wielką postacią życia publicznego. W epoce sprzed internetu, telewizji, radia i łatwego podróżowania celował w sprzedawanie publiczności emocji i przygód. Wystarczy pobieżnie przejrzeć archiwum „New York Timesa” z lat 1903–1928, żeby znaleźć ponad 400 poświęconych mu artykułów. To entuzjastyczne wyrazy uznania dla jego osiągnięć, powiadomienia o zaszczytach, jakie nań spadły, wręczonych mu orderach i oficjalnych pochwałach, ogłoszenia o nadchodzących wykładach, jego komentarze odnośnie do wydarzeń na świecie oraz szczegółowe informacje na temat własnych planów. Część z tych tekstów przywodzi na myśl kronikę towarzyską – można się dowiedzieć, jaką prestiżową nagrodę Amundsen otrzyma w Paryżu, co prezydent Theodore Roosevelt napisał w liście odczytanym podczas obiadu na cześć Amundsena w Nowym Jorku albo jakiego niemieckiego medalu naukowego norweski odkrywca zrzekł się w trakcie wojny. Na łamach prasy omawiano nawet licytacje jego rękopisów, do których stawali wydawcy.
Amundsen pisał o swoich wyczynach z cierpkim, umniejszającym własną wartość poczuciem humoru, wolnym od nacjonalistycznego patosu i filozofii dla ubogich, fałszywego moralizowania i płytkich introspekcji, tak popularnych w wypowiedziach wielu innych podróżników tamtej epoki. Często używał żartobliwego i umyślnie sensacyjnego tonu; był urodzonym gawędziarzem zaśmiewającym się z własnych opowieści. „(…) próbowałem być trochę poetyczny… »Nigdy nie spoczywający duch ludzki«… »Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!«… Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie było jeszcze zbyt wcześnie” – pisał tuż przed wyruszeniem na nartach na biegun południowy. Przeżywszy niebezpieczną sytuację w Arktyce, zauważył, że „napięcie towarzyszące mi od trzech tygodni minęło jak ręką odjął i znów mam apetyt. Stałem się niemal dzikusem. Na olinowaniu wisiało wiele renów, na które rzuciłem się teraz z nożem w ręce. Z zajadłością raz po raz odcinałem surowe mięso i pożerałem je w plastrach i całych kawałach, dopóki – niczym wygłodzone zwierzę – kompletnie się nie przesyciłem”[3]. Innym razem, cytując powieściopisarza Reksa Beacha, rozmyślał nad tym, że „bogini sukcesu to kobieta, która obstaje przy tym, by ją zdobyć, a nie adorować. Trzeba ją schwytać i uprowadzić, nie zaś stać pod jej oknem z mandoliną”[4].
Amundsen był artystą estradowym najwyższej klasy, tyle że to geograficzne podboje, których dokonywał z prostotą i wdziękiem, stanowiły jego rzemiosło. Ludzie łaknęli jego opinii, rzucali się na jego książki i ustawiali w kolejce na wykłady. Mimo to przez większość kariery zawodowej balansował na krawędzi bankructwa, ścigany przez komorników nawet w miejscach publicznych i podczas ceremonii. Jeśli chodzi o biznesową stronę wypraw, Amundsen był obojętny, o ile nie nieudolny – wszystko, co zarobił i pożyczył, wkładał w kolejną wielką przygodę. W pewnym momencie uwikłał się nawet w proces o długi z bratem. Ellsworth, przyjaciel odkrywcy i współuczestnik jego ekspedycji, przypominał sobie: „W jego pokoju w hotelu Waldorf często słyszałem tajemniczy szelest papieru na podłodze – kolejny nakaz stawiennictwa przed sądem wsunięto pod drzwi”. Wiele o charakterze Norwega mówi jednak to, że gdy tylko dysponował pieniędzmi, które przyniosła mu ostatnia książka bądź trasa z wykładami, zawsze spłacał wierzycieli.