“Żmijowisko” to opowieść o tragedii, która niszczy i o rodzinie, która musi stawić czoło próbie przekraczającej ludzkie wyobrażenia.


ŻmijowiskoOstatnie wspólne wakacje… Tragedia, która niszczy. Czas, który nie przynosi pocieszenia. Koniec, od którego nie ma ucieczki.

Grupa trzydziestolatków, przyjaciół ze studiów, co roku wyjeżdża wspólnie ze swoimi rodzinami na wakacje. Tym razem trafiają do zagubionej wśród jezior i lasów agroturystykiw niewielkiej wsi Żmijowisko. Bawią się jak zwykle – odreagowują stres szybkiego wielkomiejskiego życia. Jest alkohol, są narkotyki. A także skrywane od lat urazy, dawne uczucia i wzajemne pretensje.

Podczas jednej z mocno zakrapianych imprez ktoś kogoś prawie topi. Wywiązuje się kłótnia, podczas której otwierają się dawne rany. Następnego dnia córka jednej z par, piętnastoletnia Ada, znika. Pomimo poszukiwań nikomu nie udaje się jej odnaleźć. Rozpływa sięw powietrzu.

Rok później jej ojciec wraca do Żmijowiska, by podjąć ostatnią próbę odnalezienia córki. „Ada była ciągle najważniejsza. Każdego dnia o niej myślałem, każdego. O tym, co się stało. O tym, co moglibyśmy zrobić inaczej.” Przez te dwanaście miesięcy znienawidziła go cała Polska. Ale – jak się okazuje – nie wraca tam sam…

“Żmijowisko” to opowieść o tragedii, która niszczy. O rodzinie, która musi stawić czoło próbie przekraczającej ludzkie wyobrażenia. Uczuciach, które trwają pomimo mijających lat i nie niosą pocieszenia. Zdradzie, bólu i miłości. Strachu, zbrodni i karze. O tym, ile jesteśmy w stanie zrobić dla naszych dzieci i jak wiele nas to kosztuje.

Wojciech Chmielarz (ur. 1984) – autor kryminałów, dziennikarz, zdobywca Nagrody Wielkiego Kalibru (2015), pięciokrotnie nominowany do tej nagrody. Publikował m.in. w „Pulsie Biznesu”, „Pressie”, „Nowej Fantastyce”, „Pocisku” i „Polityce”. Uznawany za jednego z najbardziej obiecujących pisarzy kryminalnych młodszego pokolenia. Autor cyklu powieści o komisarzu Jakubie Mortce: “Podpalacz” (2012), “Farma lalek” (2013), “Przejęcie” (2014), “Osiedle marzeń” (2016), cyklu gliwickiego: “Wampir” (2015) i “Zombie” (2017) oraz postapokaliptycznej powieści “Królowa głodu” (2014).

Wojciech Chmielarz
Żmijowisko
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 9 maja 2018
 
 

Żmijowisko


PROLOG

Próbowała się zabić dwa razy. Za pierwszym razem wzięła środki nasenne. Całą garść rohypnolu, który popiła wódką. Poczuła się odprężona i cholernie szczęśliwa. Złe myśli same uciekły jej z głowy, chociaż wcześniej oblepiały zwoje mózgowe warstwą czarnej lepkiej smoły. A potem niespodziewanie się przestraszyła. Pobiegła do toalety, obijając się po drodze boleśnie o ściany. Klęknęła przy sedesie i włożyła sobie dwa palce głęboko w usta. Zaczęła wymiotować, a deska klozetowa spadła na nią i uderzyła w potylicę. Kiedy wyrzygała już wszystko, co miała w żołądku, a z jej ust wylewała się tylko pożółkła kwaśna ślina, wróciła do sypialni i zasnęła na szesnaście godzin.
Za drugim razem to była kwestia impulsu. Luty. Mokro, zimno i ciemno. Długo płakała w ubikacji. Zużyła prawie całą rolkę papieru toaletowego, wycierając łzy z twarzy. W końcu wstała. Przeszła do dużego pokoju. Otworzyła drzwi balkonowe. Owiało ją chłodne powietrze. Przełożyła najpierw jedną nogę przez barierkę, potem drugą. Spojrzała w dół. Pod sobą miała pięć pięter, a na samym dole chodnik wyłożony kostką brukową. Po drodze nic, co spowolniłoby spadanie. Nic, co mogłoby uratować jej życie.
– Mamo?
Zerknęła za siebie. W balkonowych drzwiach stał Ignaś. Zupełnie zapomniała, że jest w domu. Szybko zeszła z barierki. Serce waliło boleśnie, obijając się o żebra. Przytuliła synka i wbiegła z nim do domu. Zaczęła znowu płakać.
Pocieszała się, że mały ma dopiero trzy lata. Że nie zapamięta widoku mamy, która planowała się rzucić z szóstego piętra. A potem uświadomiła sobie, że nie zapamięta również Ady. Nie chciała żyć w świecie, w którym jedyne wspomnienia jej syna o siostrze będą pochodziły z opowieści innych ludzi.
Matki zawsze mówią, że wszystkie swoje dzieci kochają tak samo.
Matki kłamią.
Ada zajmowała w jej sercu więcej miejsca niż Ignaś. I chociaż ona miała piętnaście lat, a on tylko trzy, to Kamila wiedziała, że nic już się nie zmieni. Wstydziła się tego. Starała się o tym nie myśleć, ale taka była prawda.
To dziecko ukształtowało całe jej dorosłe życie. Pojawiło się, kiedy ona, zaledwie dwudziestojednoletnia studentka, raz zaszalała bez zabezpieczenia. Pamiętała swój strach, kiedy najpierw na teście pojawiły się dwie kreski, a potem wizytę u ginekologa, który potwierdził ciążę. Poradził jej, żeby się cieszyła. Chciała go wtedy uderzyć, bo dla niej to było jak koniec. Zabrakło jej jednak odwagi, żeby zapytać o skrobankę.
Potem poczuła, jak rośnie w niej życie. Pierwsze ruchy w jej macicy. Nieśmiałe, później coraz silniejsze kopnięcia, bolesny poród, bo lekarz idiota nie chciał dać znieczulenia, i wreszcie najpiękniejszy na świecie zapach świeżo urodzonego dziecka i kolejne bóle, kiedy wyrzucała z siebie łożysko. Małżeństwo z chłopakiem, który tak naprawdę nie dorósł do tego, żeby być ojcem, ale przynajmniej bardzo się starał. Ciasne mieszkanko, żebranie po znajomych o meble i ubranka, siedzenie po nocach z płaczącym z powodu kolki dzieckiem i równoczesne uczenie się do sesji. Ciągła obawa o pieniądze. Fuchy łapane gdzie tylko się da. Pomoc przyjaciół i rodziny. Potem pierwsze wakacje we trójkę. Praca, mała stabilizacja. Lepsza praca. Kredyt. Nawet udało się go przewalutować, zanim było za późno. Większe mieszkanie. Samochód.
Ignaś przybył na gotowe. Od początku miał własny pokój, niewielki, bo z przerobionej kuchni, którą przenieśli do dużego pokoju, łącząc z salonem. Mieli pieniądze. Mniej, niżby chcieli, ale więcej niż kiedyś. Nawet pięćset złotych dostali, chociaż spokojnie daliby sobie radę bez.
Kochała go. Był jej małym pięknym synkiem.
Ale nie aż tak jak córkę.
Ady już nie było. Zniknęła. Rozpłynęła się w ciemnościach letniej nocy. Pozostawiła po sobie ogromną dziurę. Kamila była przekonana, że nigdy nic jej nie wypełni.
Myliła się.
Wypełnił ją, aż po same brzegi, matczyny ból po straconym dziecku.

TERAZ, LATO 2017

1

Słońce nad Polską wygląda inaczej. Jest daleko. Wydaje się chłodniejsze, mniejsze, nieobecne, jakby znalazło się nad tym krajem przypadkiem. A pomimo to w jakiejś dziwnej pasywno-agresywnej relacji bombarduje dziko promieniami. Bez umiaru i nachalnie, próbując w trzy miesiące nadrobić dziewięć pozostałych, kiedy rzadko potrafi przebić się przez gęsty kożuch chmur. W Nigerii słońce sprawia wrażenie, że chce się do ciebie zbliżyć. Promienie są tak mocne, że niemal czuć, jak uderzają w skórę. Aż chciałoby się je dotknąć, utkać z nich jedną z tych wielokolorowych tkanin, które noszą tamtejsze kobiety.
Adaoma pokochała Nigerię, kiedy tylko postawiła tam stopę. Żadne miasto, żaden Londyn, Paryż czy Nowy Jork nie ma w sobie takiej energii jak Lagos. Uwielbiała tam wracać. Wtapiać się w głośny tłum, obserwować innych, chodzić na imprezy, gdzie roztańczeni ludzie rzucali w siebie nawzajem banknotami. Jednak jej prawdziwe życie było tutaj, w Polsce. W kraju, który bywał lepszy i gorszy, któremu wiele brakowało, ale który był jej domem. Jej miejscem na ziemi, którego za nic nie zamieniłaby na żadne inne. Nieważne, ile osób by pisało w internecie, że nie jest prawdziwą Polką i nigdy nie będzie. Albo ile by ją stąd wyganiało za Morze Śródziemne, bo to ono, jak twierdzili, oddziela człowieka od małpy. Chowała swoją pogardę za wyćwiczonym uśmiechem i w duchu życzyła im wszystkiego najgorszego, zdając sobie sprawę, jak arcypolskie to jest zachowanie.
Pod jej adidasami chrzęściły kamienie, pękały suche patyczki, trzeszczało igliwie i szyszki, które spadały ze wzbijających się w górę sosen. Było duszno i gorąco. Nie tak jak w Lagos, ale dość. Sportowa koszulka przywierała jej do ciała, pot spływał wzdłuż pleców, tworząc na nich niewielkie strumienie. Pobiegła za daleko. Przeszarżowała i od dłuższej chwili zamiast truchtać, po prostu szła. W bidonie skończyła się woda, a do gospodarstwa zostały jeszcze niecałe trzy kilometry. Miała nadzieję, że zdąży wrócić przed burzą.
Najgorsi byli jednak młodzi mężczyźni. Szli za nią od pewnego czasu. Dołączyli mniej więcej wtedy, gdy opuściła miasteczko. Trójka wyrostków, która popijała piwo na ławeczce przed domem i paliła fajki. Kiedy ich minęła, najpierw obrzucili ją ciężkimi, nieprzyjemnymi spojrzeniami. Potem zorientowali się, że zmierza w kierunku lasu, i podążyli za nią.
Szli szybciej od niej, chociaż nieznacząco. Nie dało się jednak ukryć, że dzieląca ich odległość wciąż się zmniejszała. Adaoma kilka razy przyspieszyła, a oni zrobili to samo. Zastanawiała się, czy nie powinna zacząć biec, ale obawiała się, że wtedy ruszyliby w pogoń. I to będzie już koniec, wszystko stanie się oczywiste. Teraz jeszcze mogła udawać, że tylko idą w tym samym kierunku. I liczyć na to, że coś wybije im z głów głupie pomysły.
Słyszała ich głosy. Wyłapywała pojedyncze słowa, zwroty takie jak: kurwa, ruchanie, czarna dupa. Wbijali wzrok w jej pośladki. W pewnym momencie jeden z nich zagwizdał. Ostry nieprzyjemny dźwięk spłoszył dwa ptaki odpoczywające na gałęzi nieopodal. Popełniła błąd i mimowolnie się obejrzała. Trzy wykrzywione agresją pomieszaną z żądzą twarze. Znudzeni chłopcy wreszcie zobaczyli zabawkę, nad którą mogą się poznęcać. Zdradziła się ze swoim strachem, co tylko ich rozochociło.
– Poczekaj, czarnulko!
– Czekaj, czekaj! Chcemy tylko pogadać!
Niespełna trzy kilometry do gospodarstwa. Cały ten odcinek prowadził przez las. Modliła się, żeby kogoś spotkać. Leśniczego. Rodzinę zbierającą grzyby lub jagody.
Kogokolwiek, kto mógłby jej pomóc.
– Czekaj! Kurwa, bambuska chyba nie rozumie! Czekaj, kurwa, mówię!
Czy gdyby zaczęła teraz biec, zdołałaby uciec? Nie wyglądali na przesadnie wysportowanych. Palili. Parne powietrze przeszkadzało im tak bardzo jak jej. Ale ona zrobiła już ponad dziesięć kilometrów.
– Ty, może banana rzucić, żeby się zatrzymała?
– Mam dla niej wielkiego białego banana, który mógłby ją zainteresować – usłyszała i zaraz potem rozległ się obrzydliwy głośny rechot.
– Chodź, bambo! Mamy banana!
Czy wiedzieli, kim jest? Czy widzieli jej zdjęcia? Najgłupsza rzecz, na jaką się w życiu zgodziła. Rozbierana sesja dla magazynu dla panów. Ówczesny agent przekonywał ją, że to pomoże. Uwierzyła mu. Kiedy przyszła do studia, fotograf dał jej na początek skąpy stanik, sukienkę z liści palmowych oraz kolorową tarczę i dzidę. Rzuciła tym wszystkim o ziemię, nazwała go kretynem i wybiegła z budynku. Dzień później z oficjalnymi przeprosinami zadzwonił wydawca. Powiedział, że już zwolnił osoby, które zaplanowały sesję, i zapraszał gorąco, żeby spróbowała jeszcze raz. Chciała odmówić, ale agent przekonał ją po raz kolejny. Za drugim razem pokazali jej eleganckie pomieszczenie, gdzie wszystkie meble, a także ściany i podłogi były lśniąco białe. Położono ją na łóżku w śnieżnej pościeli. Kolejny fotograf tłumaczył, że chce zagrać kontrastem czarnej skóry i bieli. Zazgrzytała zębami, ale mu uległa. Nie chciała robić kolejnej awantury. Do dzisiaj znajdywała te zdjęcia na wysokich miejscach wyszukiwania, kiedy tylko wpisywała w Google swoje nazwisko.
– Czarna małpka dostanie białego banana!
– Dupeczko, poczekaj. Będzie fajnie.
– Nie każ się gonić!
– Może oni tak w Afryce mają. Trzeba najpierw dogonić dupę i jebnąć ją dzidą przez głowę…
– Jebnąłbym ją swoją dzidą, ale gdzie indziej.
Dochodziła do leśnego skrzyżowania, gdzie powinna skręcić w prawo, by dotrzeć do Żmijowiska. Od strony przecinki usłyszała wyraźny warkot samochodowego silnika. Przyspieszyła kroku i wtedy w kłębach kurzu, w odległości zaledwie kilku metrów minął ją srebrny ford focus. Podbiegła do przodu, podniosła rękę. Chciała już krzyczeć, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale, o dziwo, auto samo się zatrzymało, zanim cokolwiek zrobiła. Potem kierowca wrzucił wsteczny i podjechał do niej powoli. Otworzył drzwi od strony pasażera.
W środku siedział Arek. Schudł przez ostatnie dwanaście miesięcy. Jego twarz była teraz pociągła i sucha. Na policzkach miał kilkudniowy zarost, pod oczami głębokie cienie. W pierwszej chwili z trudem go poznała. I może też o to mu chodziło. O zmianę wizerunku, utrudnienie identyfikacji.
– Wsiadaj – powiedział, zerkając na stojących za nią chłopaków.
Wślizgnęła się do samochodu. Na tylnym siedzeniu dostrzegła tekturowe pudło wypełnione po brzegi papierami, a obok torbę podróżną. Na podłodze walały się puszki po energizerach i opakowanie po żarciu z McDonalda. A także jedna przybrudzona frytka.
– To nie są twoi znajomi? – zapytał, spoglądając w stronę trzech chłopaków.
– Nie.
– Tak myślałem.
Ruszył. Adaoma patrzyła w boczne lusterko. Dostrzegła w nim malejące z każdą chwilą sylwetki młodych mężczyzn. Jeden z nich stał z wyciągniętą wysoko w górę ręką i pokazywał im środkowy palec.
– Nie wyglądało to dobrze – powiedział Arek. – Nic ci nie jest?
– Nie. To tylko paru głupich gnojków.
– Chcesz się napić?
Chciała. W gardle miała sucho. Ale bała się, że nawet łyk wody wywoła wymioty. Podziękowała.
– Skręcę klimę. Jesteś cała spocona.
– Nie trzeba.
– Do Żmijowiska? – zapytał Arek.
Potwierdziła.
– Robert też przyjechał? – Jego głos zadrżał lekko, kiedy zadał to pytanie.
– Nie. Jestem sama. A ty?
– Też sam.
– A Kamila?
Wzruszył ramionami.
– Przepraszam, to nie moja sprawa.
Zwolnił, kiedy pokonywali kolejny zakręt. Las się kończył. Zza drzew można było dostrzec pierwsze budynki gospodarcze. Znaleźli się w na wpół otwartej przestrzeni. W kwadracie pól bezlitośnie wyrwanym lasowi. Wjechali do osady. W Żmijowisku mieszkały zaledwie trzy rodziny. Po trawnikach biegały dzieci w brudnych ubraniach, a pod ścianami leżały kundle, które na widok jadącego samochodu tylko podniosły głowy. Minęli domy i po pięćdziesięciu metrach dojechali do ostatniej posesji, otoczonej drewnianym płotem. Przy bramie, z drewnianego słupa zwisała zawieszona na łańcuchach tabliczka „Agroturystyka Żmijowisko”, a obok niej wycięta z drewna uśmiechnięta szeroko sympatyczna żmija. Arek wrzucił kierunkowskaz i wjechał na teren. Zaparkował obok rzędu innych samochodów o rejestracjach z całej Polski. Oboje wysiedli.
Przed nimi rozciągał się malowniczy widok na pobliskie jezioro. Podłużne, lekko się wijące, dość wąskie. Żeby do niego dotrzeć, wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów ścieżką w dół, na niewielką plażę, gdzie teraz nikogo nie było. Po lewej znajdował się spory budynek. Dawna stodoła przerobiona na jadalnię. Dobiegały z niej dziecięce głosy. Dobudowano do niej dwa skrzydła z pokojami dla gości. Nieopodal stał dom jednorodzinny, w którym mieszkała rodzina gospodarzy. Obok niego resztki zabudowań gospodarczych, stary traktor, a w zagrodach leniwie wałęsało się kilka kóz i owiec. Dalej postawiono w szeregu pięć domków wczasowych, schludnych i niedawno pomalowanych na biało. Na dużym podwórzu pomiędzy tym wszystkim zmieściły się parking dla samochodów, boisko do siatkówki, trampolina dla dzieci oraz plastikowa zjeżdżalnia.
– Dzięki – powiedziała Adaoma.
– Nie ma problemu.
Z jadalni wyszła tęgawa blondynka w wieku trzydziestu kilku lat, ubrana w getry i szarą koszulkę. Na rękach niosła malutkie dziecko, które mogło mieć mniej więcej pół roku. Zamachała radośnie do Adaomy, ale uśmiech zniknął z jej twarzy, kiedy dostrzegła stojącego obok Arka. Ruszyła do niego szybkim, zdecydowanym krokiem.
– Dzień dobry panu – powiedziała.
– Dzień dobry.
– W czymś mogę panu pomóc? – zapytała szorstko.
Dziecko na jej rękach zaczęło się wiercić. Poprawiła je, przytulając do piersi.
– Chciałem pokój.
– Mamy wszystko zajęte.
– Zarezerwowałem miejsce.
Zmrużyła oczy, przyglądając mu się podejrzliwie.
– Nie sądzę. Wiedziałabym o tym. Może pan się pomylił i zarezerwował coś w mieście?
Adaoma prawie się uśmiechnęła. Miastem kobieta określiła niewielką mieścinę, gdzie poza sezonem mieszkało może ze dwa, trzy tysiące osób.
– Na pewno nie – powiedział Arek. – Rozmawiałem z pani mężem.
– To niemożliwe. Mąż nie zajmuje się takimi rzeczami. Rezerwacji pilnuję ja.
– To może go spytajmy – zaproponował i wskazał palcem za kobietę.
Gospodyni odwróciła się. W ich stronę szedł postawny brodaty mężczyzna w roboczym ubraniu poplamionym farbą i olejami. Przed chwilą coś naprawiał, bo w dłoni trzymał jeszcze młotek i parę gwoździ. Miał kędzierzawe włosy, przez co, pomimo dorosłego wieku, wyglądał trochę jak niesforny chłopiec.
– Krzysiek!
– Co jest?
– Pan mówi, że zarezerwowałeś mu pokój.
Mężczyzna stanął obok kobiety.
– No tak – potwierdził.
– Ale przecież wiesz, że nie mamy wolnych miejsc.
– Myślałem, że możemy…
– Nie mamy wolnych miejsc – przerwała mu ostro, a każde jej słowo ważyło tyle, co kamień młyński.
Gospodarz uśmiechnął się głupkowato i widać było, że gorączkowo próbuje znaleźć wyjście z niezręcznej sytuacji. Zanim jednak zdążył cokolwiek wymyślić, blondynka zwróciła się do Arka.
– Jak pan sam widzi, nie ma dla pana pokoju. Bardzo przepraszam za pomyłkę. Jeśli wpłacił pan zaliczkę, oczywiście zwrócimy.
– Nie chodzi o zaliczkę… – Stęknął. – Przejechałem kilkaset kilometrów do was i…
– Jest komplet! – powiedziała stanowczo. – Bardzo. Mi. Przykro.
Arek założył ręce za głowę. Kobieta zbliżyła się do niego o pół kroku, jakby chciała go w ten sposób zmusić, by wsiadł do samochodu i wreszcie odjechał.
– Może zatrzymać się u mnie – włączyła się Adaoma.
Gospodyni spojrzała na nią zaskoczona. Podobnie zresztą jak on.
– W moim domku są przecież dwa pokoje. W jednym może zamieszkać Arek.
– Ale ten drugi pokoik jest maleńki! – zaprotestowała kobieta.
– Poradzimy sobie.
– Tam jest tylko jedna łazienka!
– Dam sobie radę. Ściągnę z lustra kilka kosmetyków i znajdzie się miejsce na drugą szczoteczkę do zębów.
Blondynka desperacko szukała kolejnych argumentów, żeby zaprotestować, ale promienny uśmiech Adaomy sygnalizował, że jest gotowa je wszystkie rozbroić. Gospodyni zerknęła w stronę męża, szukając u niego wsparcia, jednak on zachowywał się tak, jakby sytuacja go nie dotyczyła.
– Będzie pani niewygodnie, ale jeśli pani tak chce, to proszę bardzo – powiedziała z rezygnacją. – Proszę poczekać, pójdę po drugi klucz. Krzychu, pomożesz?
Mężczyzna drgnął, kiedy usłyszał swoje imię, a potem w jego oczach pojawił się cień obawy, kiedy zorientował się, że ma iść z żoną. Wymamrotał coś pod nosem i ruszył za nią.
– Dzięki – powiedział Arek. – To tylko na kilka dni.
– Nie ma sprawy. Daj mi chwilę, dobrze? Ogarnę tam swoje rzeczy.
– Jasne. Poczekam tutaj.
Adaoma wahała się, czy powinna coś jeszcze powiedzieć, dodać, ale wyglądał na zmęczonego podróżą. Ona zresztą też, po incydencie z trójką chłopaków czuła się ciągle rozdygotana. Dlatego po prostu poszła do domku, żeby przygotować miejsce dla drugiego lokatora.

 
Wesprzyj nas