“Smocze kły” to kolejny, porywający thriller autora bestsellerowej powieści “Park Jurajski”. Przełomowe odkrycia. Zażarta rywalizacja. Przygoda, która tworzy historię.


Smocze kłyRok 1876, Dziki Zachód. Wojsko amerykańskie prowadzi zaciętą walkę z indiańskimi plemionami, a na fali gorączki złota wszędzie zaczynają wyrastać miasteczka bezprawia.

W tej scenerii toczy się również słynna wojna o kości. Dwóch rywalizujących ze sobą profesorów paleontologii poszukuje skamieniałych szczątków dinozaurów, uciekając się do wszelkich możliwych chwytów.

Do tego bezwzględnego świata trafia William Johnson, który ma więcej pieniędzy niż rozsądku. Zdecydowany wygrać nierozważnie zawarty zakład, dołącza jako fotograf do ekspedycji światowej sławy paleontologa, profesora Marsha. Ten jednak nabiera przekonania, że Johnson jest szpiegiem jego wroga, profesora Cope’a, i porzuca go w Cheyenne, mieście zbrodni i występku.

Johnson, chcąc nie chcąc, łączy więc siły z Cope’em i dokonuje odkrycia o historycznym znaczeniu. Ochrona tego nadzwyczajnego skarbu zmusi go do stawienia czoła kilku najniebezpieczniejszym i najbardziej znanym postaciom Dzikiego Zachodu…

***

Jeden z najbardziej pomysłowych i błyskotliwych twórców thrillerów.
„The Observer”

Mistrz opowieści.
„The Sunday Telegraph”

Crichton tworzy thrillery o zręcznie poprowadzonej i zapierającej dech w piersiach akcji.
„The Daily Telegraph”

Klasyczny Crichton, łączący osiągnięcia nauki z dreszczykiem emocji.
„Daily Mirror”

Doskonała zabawa.
„The Independent”

Michael Crichton
Smocze kły
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 8 maja 2018
 
 

Smocze kły

Wstęp

Widoczny na starej fotografii William Johnson jest przystojnym młodzieńcem o łobuzerskim uśmiechu i nieco naiwnej minie. Z wystudiowaną niedbałą swobodą opiera się o jakiś gotycki budynek. Jest wysoki, lecz zdaje się nie przywiązywać wagi do wzrostu. Fotografia jest podpisana „New Haven, 1875” i najwyraźniej została zrobiona po tym, jak opuścił dom, aby rozpocząć studia w Yale College.
Późniejsze zdjęcie, podpisane „Cheyenne, Wyoming, 1876” ukazuje zupełnie odmienionego Johnsona. Z długimi wąsami, postawniejszy i muskularniejszy, o kwadratowej szczęce, stoi pewnie i prosto na szeroko rozstawionych nogach — po kostki w błocie. Wyraźnie widać szczególnego kształtu bliznę na jego górnej wardze, która, jak twierdził w następnych latach, była pamiątką po ataku Indian.
Niniejsza opowieść relacjonuje to, co się wydarzyło w czasie dzielącym te dwa zdjęcia.

ZA DZIENNIKI i notatniki Williama Johnsona jestem wdzięczny spadkobiercom W.J.T. Johnsona, a szczególnie wnuczce siostry Johnsona, Emily Silliman, która pozwoliła mi wykorzystać obszerne cytaty z niepublikowanego materiału. (Wiele zawartych w nim faktów trafiło do druku w 1890 roku, w trakcie zaciekłej walki Cope’a z Marshem o prymat, do której w końcu został wciągnięty rząd Stanów Zjednoczonych. Jednak same te teksty, a nawet ich wyjątki, zostały opublikowane dopiero teraz).

CZĘŚĆ I

WYPRAWA NA ZACHÓD

Młody Johnson dołącza do ekspedycji

William Jason Tertullius Johnson, starszy syn filadelfijskiego armatora Silasa Johnsona, rozpoczął studia w Yale College jesienią 1875 roku. Według jego opiekuna w Exeter Johnson był „zdolny, przystojny, wysportowany i bystry”. Jednocześnie opiekun dodał, że Johnson jest „uparty, leniwy i strasznie rozpuszczony, a także najwyraźniej zainteresowany jedynie zaspokajaniem własnych zachcianek. Jeśli nie znajdzie jakiegoś celu w życiu, może się stoczyć w otchłań lenistwa i występku”.
Takimi słowami można by opisać tysiące młodych ludzi w dziewiętnastowiecznej Ameryce, młodzieńców, którzy mieli apodyktycznych, energicznych ojców i dużo pieniędzy, lecz nie za bardzo wiedzieli, jak spędzać czas.
Podczas pierwszego roku studiów na Yale William Johnson potwierdził wszystkie obawy swojego opiekuna. Został zawieszony w listopadzie za uprawianie hazardu i ponownie w lutym, po pijatyce zakończonej rozbiciem wystawy sklepowej w New Haven. Silas Johnson zapłacił za szkody. Pomimo tych wybryków młody Johnson nadal traktował uprzejmie, a nawet nieśmiało kobiety w swoim wieku, gdyż w tych kontaktach jeszcze nie dopisywało mu szczęście. Aczkolwiek one najwidoczniej znajdowały powody, by szukać jego towarzystwa, nie bacząc na ewentualne różnice pozycji. Jednakże pod każdym innym względem pozostał niereformowalny. Na początku wiosny, w pewne słoneczne popołudnie, Johnson rozbił jacht swojego współlokatora, wprowadzając go na mieliznę w cieśninie Long Island. Łódź zatonęła w kilka minut, a Johnsona uratował przepływający trawler. Zapytany, co się stało, Johnson wyznał zdumionym marynarzom, że nie umie żeglować, gdyż nauka żeglarstwa byłaby „skrajnie nudna, a poza tym wydaje się dość prosta”. Zaatakowany przez współlokatora Johnson przyznał, że nie poprosił o pozwolenie użycia jachtu, ponieważ „nie chciało mi się ciebie szukać”.
Ujrzawszy rachunek za zatopiony jacht, ojciec Johnsona poskarżył się przyjaciołom, że „koszt wykształcenia młodego dżentelmena na Yale jest w dzisiejszych czasach rujnująco wysoki”. Ojciec był statecznym szkockim emigrantem i starał się ukrywać wybryki swojej latorośli; w listach wielokrotnie nakazywał Williamowi, aby znalazł sobie jakiś życiowy cel. William jednak wydawał się zadowolony ze swego rozrywkowego trybu życia i gdy oznajmił, że nadchodzące lato zamierza spędzić w Europie, ojciec stwierdził: „ta perspektywa budzi we mnie głęboką finansową zgrozę”.
Tak więc rodzina była zdziwiona, gdy William Johnson niespodziewanie postanowił latem 1876 roku wyruszyć na Zachód. Nigdy publicznie nie wyjaśnił, dlaczego zmienił zdanie. Jednak jego znajomi z Yale znali powód. Postanowił wyruszyć na Zachód z powodu zakładu.
W swoim skrupulatnie prowadzonym dzienniku zanotował:

Zapewne każdy młody człowiek w którymś okresie swego życia ma jakiegoś zaprzysięgłego rywala i na pierwszym roku Yale ja też go miałem. Harold Hannibal Marlin miał tyle samo lat co ja — osiemnaście. Był przystojny, wysportowany, wygadany, okropnie bogaty i mieszkał w Nowym Jorku, który uważał za pod każdym względem lepszy od Filadelfii. Uważałem, że jest nieznośny. On odwzajemniał to uczucie.
Marlin i ja rywalizowaliśmy na każdym polu — w nauce, na boisku i w niedojrzałych żartach płatanych po nocach. Nie było dziedziny, w której byśmy nie współzawodniczyli. Nieustannie się spieraliśmy, zawsze mając odmienne zdania.
Pewnego wieczoru przy kolacji oznajmił, że przyszłość Ameryki zależy od rozwoju ziem leżących na Zachodzie. Powiedziałem, że nie, że przyszłość naszego wielkiego narodu na pewno nie jest uzależniona od rozległych pustkowi zamieszkanych przez dzikie tubylcze plemiona.
Odparł, że nie wiem, o czym mówię, ponieważ tam nie byłem. Trafił w czuły punkt — ponieważ Marlin istotnie był na Zachodzie, a przynajmniej w Kansas City, gdzie mieszkał jego brat, i nigdy nie omieszkał podkreślić swojej przewagi w kwestii tej podróży.
Nigdy nie udało mi się tego zneutralizować.
— Wyjazd na Zachód to nic takiego. Każdy głupi może tam pojechać — powiedziałem.
— Jednak nie wszyscy głupcy tam pojechali, a przynajmniej nie ty.
— Nigdy nie miałem na to najmniejszej ochoty — rzekłem.
— Powiem ci, co myślę — odparł Hannibal Marlin, sprawdzając, czy inni go słyszą. — Myślę, że się boisz.
— To absurd.
— Och, tak. Miła wycieczka do Europy jest bardziej w twoim stylu.
— Do Europy? Europa jest dla staruszków i stetryczałych uczonych.
— Zapamiętajcie moje słowa, tego lata będziesz zwiedzał Europę, zapewne pod parasolem.
— Nawet jeśli tam pojadę, to wcale nie…
— Aha! Widzicie? — Marlin zwrócił się do zebranych przy stole. — Boi się. Boi. — Uśmiechnął się znacząco i wyrozumiale, w sposób, który mnie irytował i nie pozostawiał mi wyboru.
— Skoro o tym mowa — oznajmiłem chłodnym tonem — już zdecydowałem, że tego lata zrobię sobie wycieczkę na Zachód.
To go zaskoczyło i starło z jego warg uśmieszek satysfakcji.
— Ach, tak?
— Tak — potwierdziłem. — Jadę z profesorem Marshem. Każdego lata zabiera ze sobą grupkę studentów.
W zeszłym tygodniu w gazecie było ogłoszenie, które niejasno sobie przypominałem.
— Co takiego? Z grubym Marshem? Profesorem od kości?
— Właśnie.
— Jedziesz z Marshem? Jego grupy mają spartańskie warunki i mówi się, że bezlitośnie je wykorzystuje. To wydaje się zupełnie niepodobne do ciebie. — Zmrużył oczy. — Kiedy wyjeżdżacie?
— Jeszcze nie podał nam daty.
Marlin się uśmiechnął.
— Nie widziałeś na oczy profesora Marsha i wcale z nim nie pojedziesz.
— Pojadę.
— Nie.
— Mówię ci, to już postanowione.
Marlin westchnął w ten swój wyniosły sposób.
— Założę się o tysiąc dolarów, że nie pojedziesz.
Marlin zaczynał tracić zainteresowanie siedzących przy stole, ale odzyskał je tym stwierdzeniem. W 1876 roku tysiąc dolarów było dużą sumą pieniędzy, nawet dla bogatych chłopców.
— Stawiam tysiąc dolarów, że nie pojedziesz tego lata na Zachód z Marshem — powtórzył Marlin.
— Szanowny panie, zakład stoi — odrzekłem.
I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że zupełnie bez mojej winy spędzę całe lato na jakiejś upiornie gorącej pustyni w towarzystwie znanego czubka, wykopując stare kości.

Marsh

Profesor Marsh miał biuro w Muzeum Peabody’ego na kampusie Yale. Na grubych zielonych drzwiach wielkie białe litery głosiły: „PROF. O.C. MARSH. TYLKO UMÓWIENI GOŚCIE”.
Johnson zapukał. Nie było odpowiedzi, więc zastukał ponownie.
— Odejdź.
Johnson zapukał po raz trzeci.
Otworzył się niewielki judasz na środku drzwi i spojrzało przezeń jedno oko.
— O co chodzi?
— Chcę się widzieć z profesorem Marshem.
— A czy on chce się widzieć z tobą? — zapytało oko. — Wątpię.
— Przychodzę, bo przeczytałem jego ogłoszenie.
Johnson pokazał ogłoszenie wycięte z gazety z ubiegłego tygodnia.
— Przykro mi. Za późno. Wszystkie miejsca zajęte.
Okienko zamknęło się z trzaskiem.
Johnson nie przywykł, by mu czegoś odmawiano, a szczególnie jakiejś głupiej wycieczki, na którą wcale nie chciał jechać. Gniewnie kopnął drzwi. Popatrzył na chaotyczny ruch na Whitney Avenue. Jednak zagrożony utratą twarzy i tysiąca dolarów opanował złość i jeszcze raz uprzejmie zapukał.
— Bardzo przepraszam, profesorze Marsh, ale naprawdę muszę pojechać z panem na Zachód.
— Młody człowieku, jedyne, co musisz zrobić, to odejść. Idź sobie.
— Proszę, profesorze Marsh. Proszę pozwolić mi dołączyć do pańskiej ekspedycji. — Perspektywa upokarzającej przegranej z Marlinem była dla Johnsona nieznośna. Głos zaczął mu się łamać i łzy stanęły mu w oczach. — Proszę, niech mnie pan wysłucha. Będę robił wszystko, co pan każe, a nawet zabiorę własny ekwipunek.
Okienko znów otworzyło się z trzaskiem.
— Młodzieńcze, wszyscy zabierają własny ekwipunek i wszyscy robią, co każę, oprócz ciebie. Dajesz tu zupełnie niemęskie widowisko. — Oko zmierzyło intruza. — Teraz odejdź.
— Proszę, profesorze, musi mnie pan zabrać.
— Jeśli chciałeś pojechać, powinieneś był odpowiedzieć na ogłoszenie w zeszłym tygodniu. Tak jak wszyscy. Mieliśmy do wyboru trzydziestu kandydatów. Teraz obsadziliśmy już wszystkie wakaty poza… Nie jesteś może przypadkiem fotografem?
Johnson dostrzegł szansę i rzucił się na nią.
— Fotografem? Tak, proszę pana! Jestem.
— No cóż! Powinieneś był tak mówić od razu. Wejdź.
Drzwi otworzyły się na oścież i Johnson po raz pierwszy ujrzał krępą, postawną i imponującą postać Othniela C. Marsha, profesora paleontologii Yale College. Średniego wzrostu uczony najwyraźniej cieszył się zdrowym apetytem.
Marsh poprowadził gościa w głąb muzeum. W powietrzu unosił się kurz i smugi światła przeszywały go jak włócznie. W tym wielkim jak katedra wnętrzu Johnson ujrzał ludzi w białych fartuchach pochylonych nad wielkimi kamiennymi blokami i wykuwających z nich kości za pomocą dłut. Zauważył, że pracują ostrożnie, co chwilę oczyszczając powierzchnie pędzelkami. W odległym kącie składano olbrzymi szkielet — konstrukcję z kości sięgającą aż pod sufit.
— Giganthopus marshiensis, moje największe odkrycie — rzekł Marsh, ruchem głowy wskazując ogromne zwierzę. — Przynajmniej do dziś. Odkryłem ją w 1874 na Terytorium Wyomingu. Zawsze myślę, że to samica. Jak pan się nazywa?
— William Johnson, proszę pana.
— Czym się zajmuje pański ojciec?
— Mój ojciec jest armatorem.
Kurz w powietrzu dusił i Johnson zakaszlał. Marsh spojrzał na niego podejrzliwie.
— Jesteś niezdrów, Johnson?
— Nie, proszę pana, jestem zdrowy jak ryba.
— Nie znoszę chorych w moim otoczeniu.
— Cieszę się doskonałym zdrowiem, proszę pana.
Marsh nie wyglądał na przekonanego.
— Ile masz lat, Johnson?
— Osiemnaście, proszę pana.
— I od jak dawna jesteś fotografem?
— Fotografem? Och, hm, od dziecka, proszę pana. Mój… ojciec robił zdjęcia i nauczyłem się od niego.
— Masz swój sprzęt?
— Tak… a właściwie nie… ale mogę go zdobyć. Od ojca, proszę pana.
— Jesteś zdenerwowany, Johnson. Dlaczego?
— Po prostu bardzo chcę z panem pojechać, proszę pana.
— Czyżby?
Marsh przyjrzał mu się, jakby Johnson był jakimś dziwnym anatomicznym okazem. Czując się nieswojo pod jego bacznym spojrzeniem, Johnson spróbował komplementu.
— Słyszałem o panu wiele ekscytujących rzeczy, proszę pana.
— Istotnie? A co takiego słyszałeś?
Johnson się zawahał. Prawdę mówiąc, słyszał tylko, że Marsh jest nawiedzonym maniakiem zawdzięczającym akademickie stanowisko monomanii na tle skamieniałych kości oraz wujowi, słynnemu filantropowi George’owi Peabody’emu, który finansował to muzeum, profesurę Marsha oraz jego coroczne wyprawy na Zachód.
— Tylko to, że studenci uważają towarzyszenie panu za zaszczyt i przygodę, proszę pana.
Marsh przez chwilę milczał.
— Nie lubię komplementów i jawnych pochlebstw — rzekł w końcu. — I nie lubię, gdy się do mnie mówi „proszę pana”. Możesz mi mówić „profesorze”. Co do zaszczytu i przygody, to proponuję piekielnie ciężką pracę i to w nadmiarze. Jednak powiem jedno: wszyscy moi studenci wracają cali i zdrowi. No więc dlaczego tak bardzo chcesz jechać?
— Z powodów osobistych, proszę… profesorze.
— Wszystkie powody są osobiste, Johnson. Pytam o twój.
— Cóż, profesorze, interesują mnie skamieniałości.
— Interesują cię? Mówisz, że cię interesują? Młodzieńcze, te skamieliny — szerokim gestem wskazał na pomieszczenie — te skamieliny nie budzą zainteresowania. One wywołują głębokie zaangażowanie, religijny ferwor i naukowe spekulacje, budzą gorące dyskusje i spory, a nie jedynie zainteresowanie. Nie, nie. Przykro mi. Nie, nie, zaiste.
Johnson przestraszył się, że tą niefortunną uwagą zaprzepaścił swoje szanse, lecz nagle Marsh znów się rozpromienił.
— Nieważne — rzekł — potrzebuję fotografa, więc jesteś mile widziany. — Wyciągnął rękę i Johnson ją uścisnął. — Skąd jesteś, Johnson?
— Z Filadelfii.
Ta nazwa wywołała niezwykłą reakcję Marsha. Puścił dłoń Johnsona i cofnął się o krok.
— Z Filadelfii! Ty… ty… jesteś z Filadelfii?
— Tak, proszę pana, czy to coś złego?
— Nie mów do mnie „proszę pana”! I twój ojciec jest armatorem?
— Tak.
Twarz Marsha spurpurowiała; cały trząsł się z wściekłości.
— I pewnie na dodatek jesteś kwakrem? Co? Kwakrem z Filadelfii?
— Nie. Właściwie jestem metodystą.
— Czy to nie to samo?
— Nie sądzę.
— Jednak mieszkasz w tym samym mieście co on.
— Czyli kto?
Marsh zamilkł, ze zmarszczonymi brwiami wbijając wzrok w podłogę, a potem nagle znów się rozpromienił i wyprostował. Jak na tak masywnego mężczyznę był zaskakująco zwinny i wysportowany.
— Nieważne — powiedział, znowu uśmiechnięty. — Nie jestem zwaśniony z żadnym z mieszkańców Miasta Braterskiej Miłości, cokolwiek by mówili. Jednak wyobrażam sobie, że zastanawiasz się, dokąd tego lata wyprawię się na poszukiwanie skamieniałości.
To nawet nie przyszło Johnsonowi do głowy, lecz aby okazać właściwe w tej sytuacji zaciekawienie, potwierdził:
— Jestem trochę ciekaw, owszem.
— Wyobrażam sobie. Tak. Wyobrażam sobie, że jesteś. No cóż, to tajemnica — syknął Marsh, przysuwając twarz do twarzy Johnsona. — Rozumiesz, co mówię? Tajemnica. I pozostanie tajemnicą znaną tylko mnie, dopóki nie wsiądziemy do pociągu zmierzającego na Zachód. Czy to całkowicie jasne?
Johnson cofnął się, zaskoczony tym wybuchem.
— Tak, profesorze.
— Dobrze. Jeśli twoja rodzina zapragnie poznać cel twojej podróży, powiesz im, że jest nim Kolorado. To nieprawda, gdyż w tym roku tam nie pojedziemy, ale to nieistotne, ponieważ i tak nie będziesz mógł się z nimi kontaktować, a Kolorado to cudowne miejsce na wyimaginowany pobyt. Zrozumiano?
— Tak, profesorze.
— Dobrze. Teraz słuchaj: wyjeżdżamy czternastego czerwca z Grand Central Depot w Nowym Jorku. Wracamy nie później niż pierwszego września na ten sam dworzec. Jutro pójdziesz do sekretarza muzeum, który da ci listę ekwipunku do zabrania oprócz, w tym wypadku, twojego sprzętu fotograficznego. Jakieś pytania?
— Nie, proszę pana. Nie, profesorze.
— Zatem widzę cię na peronie czternastego czerwca, panie Johnson.
Uścisnęli sobie ręce. Dłoń Marsha była wilgotna i zimna.
— Dziękuję, profesorze.
Johnson odwrócił się i ruszył do drzwi.
— Hej, hej! A ty dokąd?
— Do wyjścia.
— Sam?
— Znajdę drogę…
— Nikomu, Johnson, nie wolno bez eskorty poruszać się po tym biurze. Nie jestem głupcem i wiem, że szpiedzy chcieliby zobaczyć moje ostatnie notatki albo najnowsze kości wydobyte ze skał. Mój asystent, pan Gall, odprowadzi cię do wyjścia.
Usłyszawszy swoje nazwisko, chudy i zmizerowany mężczyzna w fartuchu odłożył dłuto i poszedł z Johnsonem do drzwi.
— Czy on zawsze jest taki? — szepnął Johnson.
— Ładna dziś pogoda — rzekł Gall i uśmiechnął się. — Miłego dnia panu życzę.
I William Johnson znów znalazł się na ulicy.

 
Wesprzyj nas