“Dawno zapowiedziana nieobecność” to tajemnicza i alegoryczna opowieść o niełatwych poszukiwaniach własnej tożsamości, kiedy na drodze stają trudne doświadczenia z dzieciństwa i historia własnego kraju.
Wydaje się, że przyszłość dwudziestojednoletniego Tomasza nie kryje niespodzianek. Ma piękną narzeczoną z dobrej rodziny i wygodne życie. Ojciec, przedwojenny fabrykant obuwia, właściciel dochodowej fabryki, szykuje go na swojego następcę. Jednak jego samego dławi niewyjaśniona tęsknota, jego rodzina wydaje się być naznaczona dziwną skazą, a on pragnie zbuntować się przeciw woli ojca.
Pewnego dnia dochodzi do zdarzenia, które diametralnie odmienia jego życie. Przed maskę jego eleganckiego samochodu wbiega zakrwawiona kobieta. Tomasz wysiada z samochodu, próbuje jej pomóc, ale z nią zaczyna się dziać coś niezgodnego ze zdrowym rozsądkiem…
Tajemnicza i alegoryczna opowieść o niełatwych poszukiwaniach własnej tożsamości, kiedy na drodze stają trudne doświadczenia z dzieciństwa i niełatwa historia własnego kraju. I kiedy to, co jest najbardziej nami, okazuje się najbardziej niezrozumiałe. Opowieść tym ciekawsza, że głęboko naznaczona filozoficznym i stoickimi poszukiwaniami autora.
Tomasz Mazur – doktor filozofii, absolwent i wieloletni pracownik Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, stoik, pisarz. W roku 2007 założył Centrum Praktyki Stoickiej, w ramach którego prowadzi warsztaty i spotkania popularyzujące filozofię stoicką. Obecnie pracuje w Liceum Społecznym „Dwójka” w charakterze koordynatora programu matury międzynarodowej oraz, poza szkołą, prowadzi filozoficzne warsztaty, wykłady i seminaria.
Dawno zapowiedziana nieobecność
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 stycznia 2018
Dawno zapowiedziana nieobecność
Ale to życie. Radość, smutek, zdrowie, choroba. Wszystko przemija. Istnieje tylko dzieciństwo, wczesne dzieciństwo pełne blasku, które chcielibyśmy przeżyć na nowo, żeby się rozeznać, rozeznać się lepiej. To magia. Naiwność. Kiedy stary świat jest nowy. A życie to wieczysta zgnilizna, nieustanne niszczenie, życie jak ogień odradza się z własnych popiołów, młody tajemniczy feniks, stary sfinks bez tajemnic. Życie. Śmierć. I to już wszystko tak.
Blaise Cendrars, Od portu do portu,
przeł. J. Rogoziński
OBECNOŚĆ
1.
Szedłem długim szpitalnym korytarzem. Mijałem kolejne drzwi. Matkę zostawiłem za sobą, zamkniętą w jej pokoju, zatopioną w jej własnym świecie, uśmiechniętą łagodnie, ze wzrokiem nieobecnym i najbardziej odległym, wpatrzoną w rzeczy, których nie pojmowałem. Nie byłem smutny, byłem przyzwyczajony. W ogóle dotychczas niemal wszystko robiłem z przyzwyczajenia, za pomocą starannie wykształconych nawyków.
Dotarłem do głównego holu, zatrzymałem się przy recepcji. Recepcjonista w białym uniformie z żółtymi emblematami podniósł na mnie znużony wzrok. Wziął ciężki pęk kluczy i ruszył ze mną do drzwi wyjściowych. Rzuciłem jakąś grzecznościową uwagę. Odpowiedział coś mętnie, niewyraźnie. Otworzył drzwi ze zgrzytem. Wypuścił mnie na świeże jesienne powietrze. Pożegnałem się z nim uprzejmie, skinął mi głową machinalnie. Niebawem znowu się zobaczymy. Przychodziłem tu mniej więcej raz na tydzień. Kolejny nawyk.
Zapadł już wieczór. Nie było chłodno, ale założyłem swoje eleganckie skórzane rękawiczki. Dotyk skóry na dłoniach uspokajał mnie, nie wiem czemu. Jakby rękawiczki były częścią jakiejś zbroi, razem z surdutem, który teraz odruchowo poprawiłem, kierując się do automobilu zaparkowanego na podjeździe.
Przeszedłem chodnikiem jakieś sto metrów i zatrzymałem się obok mojego pojazdu. Oprócz niego na podjeździe stał jeszcze jeden automobil i dwa wozy zaprzęgnięte w konie. Rozejrzałem się, jakbym czegoś szukał albo na coś czekał. Spojrzałem na budynek sanatorium. Zimna żółtawa bryła. Jej widok przeszywał mnie dreszczem.
Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Byłem już spóźniony na przyjęcie, ale nie spieszyło mi się. Nie lubiłem tych przyjęć. Dusiłem się od sztucznych uśmiechów i wymuszonych uprzejmości, wystudiowanych póz, nadziei, aspiracji, cichych rywalizacji, podstępów, pertraktacji. Ojciec chciał wżenić mnie w jakąś bogatą żydowską rodzinę. Pewnie w końcu dopnie swego, jak zwykle. Było mi wszystko jedno. W pewnym sensie już dawno się poddałem. Brakowało mi własnej motywacji. Zazdrościłem ludziom z silną motywacją, wielkimi oczekiwaniami, pasją. Nie mam pojęcia, skąd brali te rzeczy. Ja sam po prostu przyjmowałem bieg wydarzeń. Może nie miałem własnej osobowości, może jej nie potrzebowałem. Pomyślałem teraz, że osobowość może jest tylko dodatkiem do człowieka, niekoniecznym, zbędnym, luksusowym. Uśmiechnąłem się smutno na tę myśl.
Ściemniało się. Jeszcze raz spojrzałem na odpychającą bryłę sanatorium. Jej kanciaste kształty odcinały się ostro na tle purpurowego nieba, po którym przesuwały się z wolna poszarpane i niesymetryczne różowo-szare obłoki. Skąd w człowieku ta potrzeba odcinania się od otaczającej go harmonii natury? Im bardziej rozwinięta cywilizacja, tym bardziej nienaturalne stają się jej wytwory. W naturze dominują różnorodność, złożoność, nieciągłości, w świecie ludzkich wytworów wręcz odwrotnie. Budynki i koleje żelazne mocno wyróżniają się na tle przyrody.
Tymczasem sam człowiek staje się coraz bardziej niezrozumiały, niepojęty dla siebie samego. I pomyślałem, że nie miał racji Sokrates, sądząc, że skoro nie da się zrozumieć świata, lepiej badać sprawy ludzkie. Sprawy ludzkie bardziej są niezrozumiałe niż świat.
Możemy przewidzieć zaćmienie słońca, ale nie potrafimy przewidzieć drgnień serca drugiego człowieka. Może stąd ta potrzeba prostoty w projektowaniu budynków. Im bardziej jesteśmy skomplikowani, tym prostsze i banalniejsze stają się zewnętrzne przejawy naszego ludzkiego życia.
Moja własna matka, dziwna i niezrozumiała dla siebie samej, dla mnie, dla lekarzy, tkwiła od lat zamknięta w tej tępej, żółtawej, sraczkowatej bryle. Pomyślałem, że w tym zestawieniu streszcza się kondycja człowieka.
Po drugiej stronie miasta, majacząc w oddali, wznosił się brunatny kanciasty masyw fabryki mojego ojca, niczym pięść wbita w ziemię. Zmrużyłem oczy, próbując wydobyć z gęstniejącego półmroku zarysy budowli. Kiedy byłem małym chłopcem, jawiła mi się jako tajemniczy i magicznym zamek, gdzie zły czarnoksiężnik więzi piękną księżniczkę, której zawsze szukałem, ale nigdy nie znalazłem.
Pomyślałem o moim przyrodnim bracie, ale nie wiem dlaczego. Z jakiegoś powodu przyszedł mi teraz do głowy. Może dlatego że spędziliśmy razem sporo czasu na zabawach w fabryce, podczas gdy ojciec zajmował się swoimi sprawami. Zabierał nas do fabryki, żebyśmy „się pobrudzili”, tak się wyrażał. Dopaliłem papierosa, wsiadłem do automobilu i uruchomiłem go. Tym razem zapalił bez problemu. To dopiero początki motoryzacji, pomyślałem, może kiedyś wymyślą samochody, których uruchomienie nie będzie obciążone tak dużą niepewnością. Trudno mi było zliczyć, ile to już razy mijały mnie powozy konne, kiedy stałem na poboczu, daremnie starając się ruszyć z miejsca. Woźnice obrzucali mnie wtedy wzrokiem wyrażającym satysfakcję i wyższość. Śmiali się z nowości motoryzacyjnych. Nie wierzyli, że to się przyjmie. Ale ja wierzyłem. Pociągała mnie nauka i technika, wierzyłem w postęp. Może miałem to po ojcu.
2.
Jechałem szeroką aleją. Nie było praktycznie żadnego ruchu. Mijałem kolejne eleganckie kamienice. W oddali widniał duży pałac ze strzelistymi kolumnami. Nie pamiętałem jego nazwy. Zapalili już latarnie, które stojąc w długich równych rzędach wzdłuż drogi, rozrzucały dookoła migotliwe ciepłe światło, rysujące na murach cienie i smugi. Silnik pracował kojąco. Moje dłonie w skórzanych rękawiczkach pewnie ujmowały kierownicę.
Na ulicy prawie nie było przechodniów.
Moją uwagę zwróciło jakieś poruszenie. Sto metrów przede mną, z zabudowań po prawej stronie, wybiegła jakaś postać, a za nią jeszcze kilka osób. Zwolniłem. Zauważyłem, że ta pierwsza postać miała na sobie skromny strój, który mógł sugerować rolę służącej. Poruszała się nienaturalnie, lekko przygarbiona, dłonią uciskając brzuch. Wbiegła na ulicę i upadła wprost pod koła mego automobilu. Bardzo już zwolniłem, więc zatrzymałem się bez kłopotów.
Tymczasem do kobiety dobiegła grupka podążająca jej śladem. Pochylili się nad nią. Wysiadłem z auta i dołączyłem do nich. Nieznajoma leżała na jezdni, płakała, jęczała cicho, chyba coś mówiła, właściwie coś starała się powiedzieć. Jedną ręką wciąż uciskała brzuch w miejscu, z którego obficie płynęła krew. W ranie tkwił nóż.
– Nie wyjmuj – powiedział ktoś. – Nie wolno wyjmować.
– Ale krwawi – powiedział ktoś inny.
Pochyliłem się nad ranną, starając się jakoś pomóc. Jednak nic nie przychodziło mi do głowy, nie wiedziałem, co mógłbym zrobić. Podtrzymałem jej głowę, zacząłem mówić coś uspokajającego. Wbiła we mnie wzrok pełen bólu. Nie mogłem uwolnić się od jej spojrzenia. Jakieś bezbrzeżne cierpienie wypełniało całą jej twarz. Wciąż starała się coś powiedzieć. Złapała mnie za rękę, szlochała, dyszała ciężko, paroksyzmy bólu przechodziły skurczami przez jej ciało. Wydaje mi się, że mogła mieć jakieś dwadzieścia lat. Trudno jednak było mieć pewność, bo krzywiła się, ściągała brwi, raz wydając się starszą, innym razem młodszą. Było w niej coś starego i młodego jednocześnie. Może człowiek jest zawsze młody, tylko cierpienie go postarza.
Rozejrzałem się, szukając jakiegoś wsparcia albo rady, chcąc się dowiedzieć, czy już wezwano jakieś służby porządkowe, chcąc spytać, co się w takich sytuacjach właściwie robi. Ale dookoła mnie nie było nikogo. Jak to? Wszyscy gdzieś się rozeszli. Zostałem sam z umierającą, która nie przestawała ściskać mnie za rękę, łapczywie chwytając oddech. Umazała mi surdut krwią. Przez chwilę zacząłem się tym zupełnie absurdalnie przejmować, że co to niby sobie pomyślą na przyjęciu, że trzeba by wrócić do domu się przebrać, ale to by dodatkowo zwiększyło moje spóźnienie. Przecież i tak już byłem po czasie. Głupio, że o tym myślałem, ale jakoś nie mogłem przestać. Ratowałem się tymi myślami przed narastającą paniką.
Tymczasem z ranną zaczęło się dziać coś jeszcze, coś dziwnego, niewytłumaczalnego, przerażającego. Zaczęła się zmniejszać, cofać w rozwoju, młodnieć. Ubywało jej gwałtownie. Jeszcze jej twarz wykrzywiał grymas bólu, jeszcze broczyła krwią, ale już jednocześnie wszystko się w niej wygładzało, odświeżało i uspokajało. Nie mogłem tego pojąć. Czy to się naprawdę działo? A może tylko mi się zdawało, może to ja popadałem w obłęd? Czy skończę tak jak matka? Rozejrzałem się nerwowo. Samochód stał na swoim miejscu, reflektory miał zapalone, silnik pracował, bo go nie wyłączyłem. Była już noc. Latarnie wciąż świeciły, lekki wiatr dotknął mojej twarzy. Było raczej ciepło. Wszystko wyglądało całkowicie normalnie. Oprócz leżącej u moich stóp kurczącej się kobiety, która uspokoiwszy się już, jakby zdziwiona tym, co się z nią dzieje, spojrzała na mnie odległym wzrokiem i zwolniła uścisk.
Zdjąłem rękawiczki, dotknąłem jej coraz wątlejszego ramienia. W miejsce początkowego przerażenia naraz poczułem zachwyt, niemal religijne uniesienie. Na ulicy przede mną leżała obecnie dziesięciolatka z dużymi zdziwionymi oczami. Rana na brzuchu przestała broczyć, wszystko było ciche. Dziewczyna dalej się kurczyła, dalej młodniała, jej rysy wygładzały się jeszcze bardziej. Miała już pięć, może cztery lata. Proces nie ustawał. Klęczałem przed nią.
Nie wiem, ile to trwało. Pół godziny? A może pół minuty? W końcu zatrzymało się. Na ulicy u moich stóp leżało teraz kwilące kilkumiesięczne niemowlę. Po ranie na brzuchu nie było śladu. Nóż wysunął się z niej stopniowo. Jedynie widać było jeszcze ślady krwi na za dużej teraz bluzce. Niemowlę tonęło w pokrwawionych ubraniach służącej, którą było kilka chwil wcześniej. Wziąłem je czule na ręce, opatulając tym, co przed chwilą było spódnicą, a teraz pełniło funkcję chusty. Dziecko rozglądało się z zaciekawieniem, dotknęło dłonią mojej twarzy, zagaworzyło.
Trzymając je na ręku, wstałem z kolan i podszedłem do samochodu, żeby wyłączyć silnik oraz reflektory. Następnie rozejrzałem się uważnie dookoła, starając się ustalić, z którego domu wybiegła służąca i gdzie mogli się skryć spieszący za nią ludzie. Nie pamiętałem twarzy żadnej z tych osób, co mocno utrudniało sprawę. Ruszyłem w stronę najbliższego budynku, będącego, zdaje się, skrzydłem pałacu. Zapukałem do drzwi. Czekałem chwilę, zapukałem jeszcze raz. Nic się nie wydarzyło.
Podszedłem do innych drzwi nieopodal. Zapukałem raz i drugi. Otworzył mi lokaj w eleganckim surducie. Spojrzał na mnie surowo, a ja zrozumiałem, że w ogóle nie wiem, co powiedzieć.
– Stąd, zdaje się, wybiegła przed chwilą kobieta – zacząłem niepewnie. – Zostawiła dziecko na ulicy.
Wskazałem znacząco głową na niemowlę, ale to nie zrobiło na lokaju najmniejszego wrażenia.
– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział oschle i zamknął drzwi.
Podszedłem do jeszcze kilku domostw, ale z podobnym skutkiem. Zrobiło się już późno. Ludzie byli nieufni. Zbywali mnie. Któraś z tych osób na pewno coś wiedziała, na pewno coś ukrywała. Nie byłem jednak w stanie ustalić która. Tymczasem niemowlę zaczęło się niecierpliwić, popłakiwało, stękało. Stałem na ulicy, sam, z płaczącym niemowlęciem, z którego posiadania nie mogłem się w żaden sposób wytłumaczyć. Nikt by mi przecież nie uwierzył. Nie mogłem go tu też zostawić.
Wziąłem je ze sobą do samochodu i ostrożnie położyłem na przednim siedzeniu pasażera, odpaliłem silnik i ruszyłem. Zrozumiałem, że moje życie nigdy już nie będzie takie samo.
3.
Ogień płonął w kominku, ktoś przed chwilą dorzucił świeżych drew. Trzaskały cicho. Byliśmy w salonie naszej rodzinnej rezydencji. Babka zajmowała się dzieckiem. Zdążyła już zorganizować odpowiednie ubranka, służąca właśnie doniosła butelkę mleka i babka zabrała się do karmienia. Siedziała z małą na kanapie nieopodal kominka. Zagadywała ją pieszczotliwie. Nie zadawała mi żadnych pytań, jakby wszystko było dla niej oczywiste, jakby spodziewała się tego.
Ojciec wręcz przeciwnie. Dopytywał się i indagował. Czułem, że muszę mu przedstawić jakieś proste wyjaśnienie, skoro prawda była niewiarygodna. Odruchowo zdecydowałem się na banał: romans z dziewczyną z plebsu, która urodziła mi dziecko, a potem umarła na jakąś dziwną chorobę i zostawiła mi małą. Nic nie wiem o jej rodzinie, chyba była sierotą. Mój rodzic tymczasem wwiercał się we mnie wzrokiem. Właściwie to było bez sensu, że podałem się za jej ojca. Po czasie pomyślałem, że mogłem przecież powiedzieć, że znalazłem niemowlę na podjeździe naszej posesji. To byłoby znacznie prostsze. Ale słowo się rzekło, nie mogłem się wycofać. Byłem na to zbyt dumny. Gdybym teraz zaczął zmieniać wersje, nabraliby podejrzeń, że coś kręcę.
Do salonu wszedł sekretarz ojca z wyrazem gotowości i usłużności w postawie. Ojciec podszedł do niego, zostawiając mnie na moment samego. Słyszałem urywki ich rozmowy.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć. Proszę zadbać o milczenie wszystkich osób, które mogą się czegoś domyślać – powiedział na koniec mój rodzic.
Sekretarz skinął w milczeniu głową i wyszedł cicho. Bałem się tego człowieka, podejrzewałem, że moja rodzina wykorzystywała go niekiedy do załatwiania spraw trudnych i delikatnych, które wymagały poruszania się na granicy prawa. Mój ojciec był bardzo wpływową osobą, miał kontakty w różnych środowiskach, spotykał się z ministrami. Był surowy, wymagający, zdyscyplinowany, rzadko się śmiał, życie traktował niczym jakieś trudne zadanie do wykonania. Można powiedzieć, że do każdego dnia szykował się jak do misji, skupiony, rzeczowy, chłodny, niemal zawsze dopinał swego. Dorobił się olbrzymiego majątku w przemyśle obuwniczym. Ostatnio otworzył też fabrykę ekskluzywnych pasków.
Znowu zwrócił się do mnie, westchnął ciężko, ale złagodził spojrzenie i jakby się nawet uśmiechnął. Uśmiechnął się?
– Wszystko załatwimy – powiedział z pewnością siebie.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Kto załatwi? Jak? Co będzie z małą?
Do salonu wślizgnęła się dyskretnie moja młodsza siostra Izabella. Miała dziesięć lat i wiecznie zalękniony wzrok. Przypominała małego strachliwego szczeniaka, uciekającego z piskiem na odgłos każdego nowego i zaskakującego dźwięku. Wchodząc, od razu zorientowała się, że dzieje się coś niezwykłego. Utkwiła wzrok w naszych zatroskanych twarzach, stanęła niepewnie w wejściu. Ojciec odprawił ją jednym szorstkim gestem. Wyszła pospiesznie. Chyba nie zauważyła dziecka.
– Wszystko załatwimy, wszystko będzie dobrze – powtórzył tymczasem ojciec, zwracając się do mnie konfidencjonalnie i niemal czule, jakbym tym wyskokiem wykupił sobie przepustkę do jakiejś innej ligi czy kasty bardziej doświadczonych mężczyzn, którzy dają upust swoim namiętnościom, ale też robią potem porządek, wszystkiego dopilnowują.
Tak, zrozumiałem teraz, być może pierwszy raz ojciec spojrzał na mnie jak na mężczyznę, bo wreszcie „narozrabiałem”. Za tydzień kończyłem dwadzieścia jeden lat. Najwyższy czas, żebym narozrabiał. Ojciec chciał, żebym po urodzinach rozpoczął terminowanie w fabryce. Może tę aferę z dzieckiem uznał za rodzaj inicjacji albo transakcji. On załatwi sprawę dziecka, a ja, niby w zamian, grzecznie wypełnię misję jego następcy, przejmując obuwnicze imperium, zaopatrując w luksusowe obuwie całą Europę, a może nawet inne kontynenty, kto wie?
Podeszła babka. Objęła nas czułym rozumiejącym spojrzeniem. Kochała bezwarunkowo zarówno ojca, jak i mnie. Zawsze chroniła mnie przed jego przesadną surowością, a jego przed moim nadmiernym krytycyzmem. Była spoiwem.
– Zasnęła – powiedziała szeptem. – To bardzo piękne dziecko.
Ojciec chrząknął ze zniecierpliwieniem. Spojrzałem w stronę kanapy. Drobny nieruchomy kształt spoczywał na niej bezpiecznie opatulony w jakiś becik. Emanowały stamtąd spokój i bezpieczeństwo. Poczułem nieokreślone ukłucie bólu. Czułem, że coś połączyło mnie z tą istotą i nie powinienem jej porzucać. W zasadzie poczułem z nią więź silniejszą, niż gdybym był jej ojcem, chociaż oczywiście nie mogłem jeszcze wiedzieć, co znaczy być ojcem. Nie miałem porównania.
– Jak ma na imię? – spytała babka.
Nie wiedziałem. Nie zastanawiałem się nad imieniem. Nie przewidziałem tego pytania. Zacząłem gorączkowo przeglądać zawartość pamięci w poszukiwaniu właściwego imienia.
– Olga – wypaliłem wreszcie.
– Bardzo ładnie – skwitowała babka.
Ojciec prychnął tylko, jakby niezadowolony, że ten problem w ogóle ma swoje imię.
Olga.
Olga spała na naszej kanapie snem niewinnego dziecka, którego nie spotkała jeszcze w życiu żadna krzywda.