Mamy początek ubiegłego wieku. Do Rodziny przybywa z daleka młoda dziewczyna, narzeczona Syna…


Panna młodaRodzina przyjmuje ją w swojej eleganckiej rezydencji, nie poświęcając gościowi większej uwagi. Syna nie ma, w odległym kraju troszczy się o to, żeby interes tekstylny dobrze prosperował. Przysyła do domu zbędne prezenty.

Panna młoda cierpliwie czeka na przyjazd narzeczonego, a tymczasem dostosowuje się do niezmiennych zwyczajów, jakie panują w domu, zwłaszcza do obfitych i niekończących się śniadań. Dni wypełniają podekscytowanie, radość i nieustający gwar, noce zaś strach i udręka, bo jak głosi legenda, właśnie w godzinach nocnych od wielu pokoleń umierają członkowie tej Rodziny.

O zachowanie codziennego rytmu troszczy się perfekcyjny majordomus Modest. Przez sen działa i doradza Wuj, który nie przebudza się, nawet gdy rozgrywa partię tenisa.

Ojciec, człowiek stanowczy, choć łagodny, w każdy czwartek udaje się do miasta. Córka co noc walczy z koszmarami. A Matka żyje w aurze swojej legendarnej urody. Wszystko rozgrywa się w cieniu ogólnego oczekiwanie na powrót Syna.

I w tej atmosferze czekania bohaterowie starają się znaleźć dla siebie ratunek.

***

Jak nazwać “Pannę młodą” Alessandra Baricco? Może surrealistyczną apologią? Filozoficzno-libertyńską relacją? Kapryśną i jednocześnie odważną historią miłosną?
Lorenzo Mondo, „Tuttolibri” (dodatek do „La Stampa”)

Dzieła tego autora są niewątpliwie czymś wyjątkowym na literackim tle naszego kraju – pod względem niezbadanej lekkości, umiejętności wzbudzania emocji i niepowtarzalnej siły przyciągania.
Alfonso d’Agostino, www.masedomani.com

Alessandro Baricco – urodzony w 1958 r. niezwykle ceniony włoski pisarz, autor sztuk teatralnych, krytyk muzyczny i teatralny, eseista i filozof. Międzynarodową sławę zapewniła mu powieść “Jedwab”, a kolejne potwierdziły tylko jego pozycję jako uznanego artysty i autorytetu. Jego książki ukazują się w licznych przekładach na całym świecie, zostały przetłumaczone m.in. na francuski, angielski, niemiecki, hiszpański, rosyjski i chiński.

Alessandro Baricco
Panna młoda
Przekład: Lucyna Rodziewicz-Doktór
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 11 kwietnia 2018
 
 

Panna młoda


Schody liczą trzydzieści sześć kamiennych stopni, starzec wchodzi po nich wolno, ostrożnie, jakby zbierał je po kolei, by przepchnąć na pierwsze piętro: pasterz i jego łagodne stado. Ma na imię Modest. Służy w tym domu od pięćdziesięciu dziewięciu lat, jest więc jak jego kapłan.
Pokonawszy ostatni stopień, staje na początku szerokiego korytarza, który nie kryje przed nim żadnych niespodzianek: po prawej stronie zamknięte pokoje Państwa, a jest ich pięć; po lewej siedem okien zaciemnionych przez drewniane lakierowane okiennice.
Dopiero świta.
Starzec przystaje, żeby uaktualnić swoją listę. Odnotowuje poranki inaugurowane w tym domu zawsze w ten sam sposób. Każdy z nich gubi się w wielotysięcznej masie. Liczba jest zawrotna, ale to mu nie przeszkadza: poranny obrzęd należy bowiem do jego obowiązków, odpowiada jego skłonnościom i wynika z przeznaczenia.
Wygładziwszy dłońmi wyprasowane spodnie, unosi nieznacznie głowę i rusza przed siebie. Pomija drzwi do pokojów Państwa, za to zatrzymuje się przy pierwszym oknie i otwiera okiennice. Robi to płynnie i precyzyjnie. Czynność tę powtarza przy każdym oknie, siedem razy. Dopiero wtedy odwraca się, by ocenić światło brzasku, które wiązkami wpada przez szyby. Zna każdy jego odcień i w oparciu o niego potrafi odgadnąć, jaki będzie dzień: czasami nawet umie przepowiedzieć, co ze sobą przyniesie. To ważne, bo wszyscy na nim polegają.
Słabe słońce, lekki wietrzyk, myśli. Tak dziś będzie.
Potem zawraca, tym razem skupia się na pominiętej ścianie. Otwiera drzwi do pokojów Państwa, jedne po drugich, i głośno obwieszcza początek dnia, pięciokrotnie powtarzając to samo zdanie, z taką samą modulacją i intonacją.
Dzień dobry. Słońce słabe, lekki wietrzyk.
Potem znika.
Przestaje istnieć do chwili, aż pojawi się w sali śniadaniowej.

Zwyczaj uroczystego budzenia, które z czasem się wydłużyło i nabrało odświętnego charakteru, wywodzi się z dawnych dziejów, które na razie lepiej przemilczeć. Dotyczy całego domu. Obowiązuje ścisła zasada, że nie wolno wstać przed świtem. Wszyscy czekają na brzask i na taniec Modesta przy siedmiu oknach. Dopiero wtedy kończy się skazanie na łóżko, nocna ślepota i senna niewola. Na głos starca umarli powracają do życia.
Wylegają z pokoi bez ubrań, bez orzeźwienia oczu i rąk odrobiną wody. Z zapachem snu we włosach i na zębach mijamy się na korytarzach, na schodach, w drzwiach, obejmując się jak wygnańcy, którzy powracają z odległej krainy, niedowierzając, że uwolniliśmy się od uroku, jakim jest dla nas noc. Rozproszeni przez przymusowy sen, znowu stajemy się rodziną i jak rzeka krasowa, która wyłania się z ciemności z nadzieją, iż dotrze do morza, spływamy na parter do wielkiej jadalni. Robimy to zazwyczaj, śmiejąc się.
Naszym morzem jest stół do śniadań – nikt nie pomyślał nawet, by mówić o tym posiłku w liczbie pojedynczej, bo tylko liczba mnoga jest w stanie oddać jego bogactwo, obfitość i nierozsądną długość. Widać tu sens pogańskiego dziękczynienia za ocalenie przed klęską, przed snem. Nad wszystkim czuwa Modest i dwóch kamerdynerów, którzy krzątają się niedostrzegalnie. W dzień powszedni, nie postny i nie świąteczny, zwyczajowe menu obejmuje biały i ciemny chleb tostowy, masło na srebrnej tacy, konfiturę z dziewięciu owoców, miód i krem z kasztanów, osiem rodzajów ciastek, zwieńczonych przez niedościgniony croissant, cztery różnorakie ciasta, puchar z bitą śmietaną, owoce sezonowe pokrojone z geometryczną symetrią, zestaw rzadkich owoców egzotycznych, świeże jaja gotowane na trzy sposoby, świeże sery oraz ser angielski zwany stilton, cienkie plasterki szynki, mortadelę w kostkach, bulion wołowy, owoce gotowane w czerwonym winie, ciasteczka kukurydziane, cukierki anyżkowe na trawienie, wisienki z marcepanu, lody orzechowe, dzban gorącej czekolady, szwajcarskie praliny, lukrecję, orzechy arachidowe, mleko, kawę.
Herbaty nikt nie lubi, rumianek jest tylko dla chorych.
Nietrudno więc zrozumieć, że posiłek, przez większość uważany za szybki początek dnia, w tym domu stanowi złożoną i niekończącą się procedurę. Tradycja wymaga od domowników wielogodzinnej obecności przy stole – jak we włoskiej imitacji najszykowniejszego z brunchów – aż do obiadu, którego w tym domu zwyczajnie nie da się spożyć. Co jakiś czas ktoś ukradkiem wstaje, by wrócić do stołu częściowo ubranym albo umytym, z wypróżnionym pęcherzem. Są to jednak ledwo dostrzegalne szczegóły. Bo trzeba powiedzieć, że do wielkiego stołu dosiadają się goście, krewni, znajomi, petenci, dostawcy, ewentualne kręgi władzy, duchowni i zakonnice: każdy z jakąś sprawą. Rodzina ma w zwyczaju przyjmować interesantów w trakcie obfitego śniadania i nikt, nawet oni sami, nie są w stanie odróżnić ostentacyjnie demonstrowanej nieformalności od szczytu arogancji, czyli przyjmowania ludzi w piżamie. W każdym razie świeże masło i wspaniale wypieczone tarty skłaniają do życzliwości. Zresztą już sam trzymany w lodzie, szczodrze serwowany szampan tłumaczy obecność wielu z przybyłych.
Dlatego wokół stołu do śniadań nierzadko zobaczyć można dziesiątki osób naraz, chociaż rodzina składa się z pięciu członków, a właściwie z czterech, od kiedy Syn przebywa na Wyspach.
Ojciec, Matka, Córka, Wuj.
I Syn, tymczasowo za granicą, na Wyspach.
Koło trzeciej po południu udają się wreszcie do swoich pokojów, by wrócić po półgodzinie, eleganccy i pachnący, co nie umyka uwadze zebranych. Godziny popołudniowe poświęcamy interesom – fabryce, posiadłościom, domowi. O zmierzchu – zajęcia indywidualne: rozważania, rozmyślania, modlitwa bądź kurtuazyjne wizyty. Potem późna kolacja, skromna, spożywana w pośpiechu, bez podniosłości: odbywa się już pod osłoną nocy, dlatego wolimy pozbyć się jej jak zbędnej preambuły. Po niej bez pożegnania udajemy się do snu, w nieznane, i każdy radzi sobie z tym po swojemu.
Od stu trzynastu lat wszyscy w naszej rodzinie umierają we śnie.
To wiele wyjaśnia.

Tamtego ranka głównym tematem był pożytek płynący z morskich kąpieli, co do którego Jego Ekscelencja, ładując do ust bitą śmietanę, żywił wątpliwości. Dostrzegał w nich wyraźną moralną niewiadomą, nie ośmielając się skądinąd jednoznacznie jej zdefiniować.
Ojciec, człowiek dobrotliwy, ale w potrzebie bezlitosny, pomagał mu sprecyzować opinię.
Ekscelencjo, bądź łaskaw mi przypomnieć, gdzie dokładnie jest o tym mowa w Ewangelii.
Wymijającej odpowiedzi towarzyszył dzwonek u drzwi wejściowych, na który wszyscy zwrócili niewielką uwagę, jako że najpewniej chodziło o kolejne odwiedziny.
Dzwonkiem zajmował się Modest. Otworzył i ujrzał przed sobą Pannę młodą.
Nie oczekiwano jej tego dnia, a może tak, tyle że zapomniano.
Jestem Panna młoda, powiedziałam.
Panna, zauważył Modest. Potem rozejrzał się ze zdziwieniem, bo trudno było uwierzyć, że przybyłam sama, choć nie było nikogo w zasięgu wzroku.
Zostawiono mnie na początku alei, powiedziałam, chciałam policzyć w spokoju kroki. I postawiłam walizkę na ziemi.
Miałam, jak ustalono, osiemnaście lat.
Nie miałabym żadnych oporów, żeby pokazać się nago na plaży, ogłaszała tymczasem Matka, gdyż zawsze wykazywałam pewną skłonność do gór (niezbadane były jej liczne konkluzje). Mogłabym wyliczyć co najmniej dziesięć osób, ciągnęła, które widziałam nago, i nie mówię o dzieciach czy konających starcach, dla których żywię głębokie zrozumienie, chociaż…
Przerwała, gdy Panna młoda weszła do sali, nie dlatego, że Panna młoda weszła, ale dlatego, że została anonsowana przez ostrzegawcze kaszlnięcia Modesta. Nie powiedziałem jeszcze, że przez pięćdziesiąt dziewięć lat służby starzec wypracował krtaniowy system komunikacji, który wszyscy w rodzinie nauczyli się odczytywać, jakby chodziło o pismo klinowe. Nie miał potrzeby sięgać po słowa, gdyż pojedyncze kaszlnięcie – w rzadkich przypadkach podwójne, wyraziste – towarzyszyło jego ruchom jak przyrostek objaśniający ich znaczenie. Przykładowo nie było potrawy, której by nie opatrzył uściśleniem płynącym z nagłośni i wyrażającym jego osobistą ocenę. W tej konkretnej sytuacji wprowadził Pannę młodą ledwie zaakcentowanym, odległym syknięciem. Wszyscy wiedzieli, że sugeruje on daleko idącą ostrożność, i z tego powodu Matka zamilkła, czego robić nie miała w zwyczaju, jako że anonsowanie gościa w normalnych okolicznościach równało się nalaniu wody do szklanki – spokojnie by ją wypiła. Zamilkła więc, odwracając się do nowo przybyłej. Odnotowała jej młodziutki wiek i mechanicznie, acz wytwornie rzuciła:
Skarbie!
Nie miała najmniejszego pojęcia, kim jest ta dziewczyna.
Chwilę później w jej zazwyczaj chaotycznym umyśle coś musiało zaświtać, bo zapytała:
Jaki mamy miesiąc?
Ktoś powiedział „maj”, prawdopodobnie Aptekarz, bo szampan sprawiał, że stawał się nadzwyczaj dokładny.
Wtedy Matka znowu powtórzyła „Skarbie!”, tym razem jednak świadoma, co mówi.
Jak ten maj szybko nastał tego roku, pomyślała.
Panna młoda dygnęła.

Zapomnieli, ot co. Wszystko zostało ustalone, ale tak dawno, że szczegóły zatarły się w pamięci. Nie chodzi o to, że zmienili zdanie: to zbyt męczące. W tym domu, gdy już coś raz postanowiono, nigdy nie zmieniano zdania ze względu na oszczędne gospodarzenie emocjami. Po prostu nikt się nie zorientował, że czas minął szybko, i oto Panna młoda się stawiła, prawdopodobnie po to, żeby zrobić to, co dawno ustalono przy oficjalnej aprobacie wszystkich: poślubić Syna.
Stan faktyczny wyglądał tak, że Syna nie było.
Nikt jednak nie zamierzał się skupiać na takim szczególe, dlatego bez wahania podniósł się radosny i gremialny chór powitań, lekko zabarwiony zaskoczeniem, ulgą i wdzięcznością za właściwy obrót spraw, który nie baczy na ludzkie roztargnienie.
Ponieważ już zacząłem tę opowieść (i to pomimo bulwersującej serii epizodów, które mnie dotknęły i które raczej powinny mnie zniechęcić do tego przedsięwzięcia), zmuszony jestem przedstawić kolejność wydarzeń tak, jak je sobie przypominam, czyli że na przykład Syn i Panna młoda spotkali się, gdy ona miała lat piętnaście, a on osiemnaście, i stopniowo zaczęli dostrzegać w sobie wyborne panaceum na chwiejność serca i młodzieńczą nudę. Przedwcześnie byłoby wyjaśniać, jakimi szczególnymi drogami, warto jednak wiedzieć, że dosyć szybko doszli do fortunnego wniosku, że pragną się pobrać. Rodzinom nie mieściło się to w głowie z przyczyn, które być może będę miał sposobność wyłuszczyć, jeśli smutek nieco odpuści, jednak szczególna osobowość Syna, którą wcześniej czy później postaram się opisać, oraz niezłomna determinacja Panny młodej, którą mam nadzieję przekazać, sugerowały ostrożność. Postanowiono, że lepiej się wstrzymać i skupić się na rozwiązaniu przeszkód natury technicznej, w pierwszym rzędzie kwestii niezbyt doskonałej równości statusów społecznych. Trzeba przypomnieć, że Panna młoda była jedyną córką bogatego hodowcy bydła, który szczycił się aż pięcioma synami, natomiast Syn należał do rodziny, która od trzech pokoleń czerpała zyski z handlu wełną i luksusowymi tkaninami. Ani po jednej, ani po drugiej stronie nie brakowało pieniędzy, były jednak bez wątpienia całkiem odmiennej natury: jedne brały się z tkalni i dawnej wytworności, drugie z gnoju i atawistycznej harówki. Początkowo górę wzięło niezdecydowanie, którym wstrząsnął dopiero uroczysty komunikat Ojca, że małżeństwo między fortuną rolną i finansjerą przemysłową stanowi naturalny rozwój przedsiębiorczości na Północy i wytycza wyraźną drogę ku transformacji całego kraju. Stąd konieczność wyjścia poza społeczne schematy, które należą już do przeszłości. Dokładnie tymi słowami, wzbogaconymi o kilka siarczystych przekleństw, Ojciec zatwierdził związek, a jego argumentacja, łącząca zdrowy rozsądek z naturalnym instynktem, została przez wszystkich uznana za przekonującą. Postanowiliśmy poczekać, aż Panna młoda stanie się nieco mniej młoda: należało uniknąć ewentualnego porównania tak przemyślanego małżeństwa z pewnymi chłopskimi związkami, zawieranymi w pośpiechu i po zwierzęcemu. A zwłoka, bez wątpienia wygodna, jawiła nam się jako dowód na niezwykle moralną postawę. Co rychło potwierdził lokalny kler, zapominając o przekleństwach.
Czyli mieli się pobrać.
Skoro o tym mowa, jako że tego wieczoru czuję w sobie pewną niespójną lekkość, wywołaną być może przez smutne światło panujące w pokoju, który mi przydzielono, pragnę dodać coś na temat wydarzeń, jakie nastąpiły wkrótce po zaręczynach, i to z inicjatywy, o dziwo, ojca Panny młodej. To mężczyzna milczący, może i dobry na swój sposób, ale również skłonny do gniewu, inaczej mówiąc, nieobliczalny, jakby zbyt częsty kontakt ze zwierzętami pociągowymi zaszczepił w nim swoistą niegroźną nieprzewidywalność. Pewnego dnia w kilku słowach zakomunikował, że zamierza ostatecznie przypieczętować swoje interesy sukcesem i wyjechać do Argentyny na podbój pastwisk i rynku, który przestudiował w każdym szczególe podczas skąpanych w gnoju i mgle zimowych wieczorów. Nieco stropieni znajomi doszli do wniosku, że do tak wielkiej determinacji przyłożył się chłód, jaki wdarł się do małżeńskiego łoża, być może nadzieja na drugą młodość oraz prawdopodobnie infantylne przekonanie o nieograniczonych możliwościach. Wyruszył za ocean z trzema synami, z konieczności, oraz z Panną młodą – dla pociechy. Żonie i pozostałym synom, którzy mieli pilnować ziemi, obiecał, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, ściągnie ich do siebie, co faktycznie zrobił po roku, sprzedając wszystkie posiadłości w ojczyźnie i stawiając całą ojcowiznę na jedną szalę na pampie. Przed wyjazdem jednak złożył wizytę Ojcu Syna i przyrzekł na swój honor, że Panna młoda, jak tylko ukończy osiemnasty rok życia, stawi się, by dopełnić obietnicy małżeństwa. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, co w tych stronach jest gestem świętym.
Co do narzeczonych, przy pożegnaniu wydawali się spokojni, jednak w duchu czuli się zagubieni: muszę przyznać, że mieli powód i do jednego, i do drugiego.
Po wyjeździe właścicieli ziemskich Ojciec spędził kilka dni w nietypowym jak na niego absolutnym milczeniu, zaniedbując praktyki i zwyczaje, które sam uznawał za niezbywalne. Z podobnych absencji zrodziły się w przeszłości najpamiętniejsze decyzje, dlatego cała Rodzina spodziewała się wielkich nowin, gdy Ojciec wreszcie wypowiedział się krótko i dobitnie. Orzekł, że każdy ma swoją Argentynę i że dla nich, jako liderów w sektorze włókienniczym, taką Argentyną jest Anglia. Od dłuższego bowiem czasu spoglądano przez cieśninę na pewne fabryki, które w zaskakujący sposób zoptymalizowały linię produkcyjną: jednym słowem z daleka pachniało zawrotnymi zyskami. Trzeba pojechać, powiedział Ojciec, i ewentualnie skopiować. Potem zwrócił się do Syna.
Ty pojedziesz, skoro już się ustatkowałeś, powiedział, kantując nieco w kwestii długości pobytu.
I tak Syn wyjechał – szczęśliwy nawet z tego powodu – z misją zbadania angielskich tajemnic, by sprowadzić to, co najkorzystniejsze dla przyszłej fortuny Rodziny. Nikt się nie spodziewał, że wróci po kilku tygodniach, nikt jednak się nie zorientował, że nie wrócił po kilku miesiącach. Ale tacy już byli, nie zauważali, że dni mijają, bo skupiali się na tym, by przeżyć ten jeden doskonały dzień, powtarzany w nieskończoność: czas był dla nich zjawiskiem nieokreślonym, które pobrzmiewa w życiu jak język obcy.
Co rano Syn wysyłał z Anglii telegram o tej samej treści: Wszystko w porządku. Odnosił się, rzecz jasna, do zagrożenia związanego z nocą. Tylko tyle chcieliśmy wiedzieć, co do reszty, podejrzewanie, że Syn podczas przedłużającej się nieobecności może zajmować się czymś innym niż pracą, co najwyżej okraszoną przez godną pozazdroszczenia niewinną rozrywkę, wiązało się z przesadnym trudem. Najwyraźniej tak wiele angielskich fabryk zasługiwało na dogłębną analizą. Przestaliśmy więc na niego czekać, bo przecież kiedyś wróci.
Wcześniej jednak wróciła Panna młoda.

 
Wesprzyj nas