Barcelona, rok 1959. Podczas gdy w porcie stacjonuje Szósta Flota Stanów Zjednoczonych, urozmaicając codzienność miasta w okresie frankistowskiej dyktatury, w zapyziałej melinie w chińskiej dzielnicy zostaje zamordowany amerykański marynarz.


Granatowe munduryNa pierwszy rzut oka zdarzenie nie wydaje się niczym więcej jak wypadkiem w knajpianej burdzie.

Kiedy sprawa wzbudza zainteresowanie dziennikarki Any Martí, odkrywa ona historię pełną półprawd oraz sprzecznych interesów.

Z jednej strony ścierają się w tej historii ci, którzy szukają winnego wśród Hiszpanów, z drugiej zaś ci, którzy w roli zabójcy woleliby widzieć cudzoziemca.

Sabine Hofmann – urodziła się w 1964 roku w Bochum, w Niemczech, a obecnie mieszka w małym miasteczku Michelstadt. Studiowała filologię romańską i germańską; przez kilka lat była docentem na Uniwersytecie J.W. Goethego we Frankfurcie nad Menem. Tam poznała Rosę Ribas i rozpoczęła się ich długa przyjaźń, która zaowocowała wspólnym pisaniem.

Rosa Ribas – urodziła się w 1963 roku w Prat de Llobregat (obecnie w granicach obszaru metropolitalnego Barcelony). Studiowała filologię hiszpańską na Uniwersytecie Barcelońskim, a od 1991 roku mieszka w Niemczech, we Frankfurcie nad Menem. Oprócz “Daru języków” i “Wielkiego chłodu” opublikowała powieść historyczną El pintor de Flandes, powieść historyczną dla osób uczących się hiszpańskiego Las tres muertes del duque de la Ribera, powieść detektywistyczną La detective miope, powieść w odcinkach Miss Fifty, powieść Pensión Leonardo, pięcioczęściową serię powieści policyjnych o komisarz Cornelii Weber-Tejedor, przetłumaczonych m.in. na język niemiecki i cieszącą się w Niemczech wielkim powodzeniem, a także szereg opowiadań po hiszpańsku lub katalońsku.

Sabine Hofmann, Rosa Ribas
Granatowe mundury
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 11 kwietnia 2018
 
 

Granatowe mundury


1

– Pieprzony świat.
Wybuch nie był najlepszym sposobem na rozpoczęcie dnia, ale w ostatnich czasach tak bardzo wszedł nadinspektorowi Isidrowi Castrowi w zwyczaj jak mocna kawa, którą wypijał przed wyjściem z domu, albo milczące przywitanie z dwoma funkcjonariuszami stojącymi po bokach wejścia do budynku komendy policji.
W ten poniedziałek musiał to powtórzyć po powrocie do swojego gabinetu. Otworzył okno. Ruch panujący na Vía Layetana wypełnił małe pomieszczenie warkotem silników i ludzkimi głosami. Isidro przyjrzał się pojazdom i przechodniom sunącym ulicą w jedną i drugą stronę. Niepewny błękit poranka ustąpił miejsca przygniatającej szarości chmur, które zakryły niebo. Isidro popatrzył na nie ze znawstwem. Tu nawet nie pada jak należy. Tyle lat i nie widział jeszcze takiego deszczu jak w rodzinnej Galicii. Tam padało porządnie, nie tak jak w Barcelonie, gdzie albo leje jak z cebra, albo paskudnie siąpi bez przekonania; bojaźliwie, jak bojaźliwi są ludzie zamieszkujący miasto, którego wciąż nie chciał polubić, choć urodzili się w nim obaj jego synowie. Zapalił drugiego papierosa i wypuścił gęsty kłąb dymu na ulicę, jakby pragnął przesłonić sobie widok. Mimo że żona nie lubiła, gdy oddech czuć mu tytoniem, Isidro kilka miesięcy temu wrócił do nałogu. Szczerze mówiąc, nie całowali się już dużo.
– Pieprzony świat.
Komisarz Goyanes, jego szef, właśnie powierzył mu nową sprawę. To zasadniczo byłoby w porządku, gdyby nie dwie niedogodności. Przede wszystkim nadinspektor w tym momencie był zajęty innym śledztwem; może i skromnym, ale jeszcze niezakończonym. A jeśli coś złościło Isidra, to pozostawianie spraw rozwiązanych zaledwie w połowie. Tym bardziej że teraz najprawdopodobniej ktoś inny zbierze owoce jego pracy nad sprawą fałszywego wnuka. Najgorsze jednak było to, że rzecz, o której właśnie powiedział mu komisarz Goyanes, wiązała się z cudzoziemcami, z Amerykanami. Od chwili, kiedy okręty Szóstej Floty zakotwiczyły w barcelońskim porcie, czyli od roku pięćdziesiątego pierwszego, nie podobały mu się te hordy osiłkowatych marynarzy rozbijających się po ulicach miasta, z tym ich iksowatym krokiem, podniesionym głosem i głupawo przekrzywionymi czapeczkami. Nie lubił Amerykanów. Nie tyle chodziło o to, że są protestantami, bo to ich sprawa, ile o to, jak się wywyższają w roli obrońców wolności, jakby to było ważne albo potrzebne. Chodziło o tę wyniosłość, z jaką patrzą na Hiszpanów – jak na półkarłów. O sposób, w jaki chodzą, rzucając dolary, by ludzie zbierali je jak cyrkowe foki. O ich język, ich muzykę, o tę przeklętą gumę do żucia, przez którą bez przerwy poruszają szczęką. A tak, tytoń mają doskonały. Ale Isidro wciąż palił hiszpańską krajankę. Zaciągnął się głęboko papierosowym dymem.
I oto Amerykanin nie żyje. Marynarz jednego z zakotwiczonych w porcie okrętów Szóstej Floty. Nie żyje amerykański marynarz.
Zasztyletowany.
– Pieprzony świat! – zaklął znowu, przypominając sobie swoją rozmowę z komisarzem Goyanesem.

– Zdali sobie sprawę, że w lokalu ktoś nie żyje, kiedy zjawiła się tam Żandarmeria Wojskowa.
Chociaż Isidro słuchał uważnie relacji przełożonego, nie odrywał oczu od drgającego nerwowo prawego kącika ust komisarza. Szef od kilku tygodni żył w szczególnym napięciu. Całymi godzinami trwał pogrążony w pełnym przygnębienia letargu, przerywanym frenetycznymi napadami aktywności, podczas których wściekle ryczał, walił pięściami w stół, raz po raz trzaskał drzwiami, a wtrącając się do pracy podkomendnych, tylko im przeszkadzał. Isidra nigdy nie interesowała polityka, zawsze trzymał się z daleka od jej klik i kręgów, ale nie można się zupełnie odciąć od plotek, zwłaszcza gdy coś się za nimi kryje.
– Na górze wody mętnieją – powiedział mu kolega, wskazując kciukiem sufit po ostatniej wściekłej tyradzie komisarza.
Isidro przypomniał mu, że błoto zawsze bierze się z dołu. Tamten zaś, mimo widocznego braku zainteresowania dla trafności tej przenośni, dodał jeszcze, że w kraju wieją teraz nowe wiatry, stara gwardia coraz bardziej traci grunt pod nogami, co dotyczy również jej sługusów takich jak Goyanes, zagorzały falangista.
Isidro przypuszczał, że właśnie temu należy przypisywać nerwowy tik przełożonego i niejaki histeryczny pośpiech, z którym przedstawił mu sprawę.
– Marynarz znajdował się w osobnej salce tawerny, upadł twarzą do dołu na stół. Gdy go podnieśli, zobaczyli, że ma rozcięte gardło.
Wygląda na to, że była jakaś potężna bójka. Do tej pory nie wiadomo nawet, ilu w niej uczestniczyło…
– Ale to jest sprawa amerykańskiej Żandarmerii Wojskowej. To oni zajmują się swoimi burdami. – Isidro wyprostował się na krześle przed zwierzchnikiem. Od kilku tygodni kłucie w krzyżu zwiastowało rwę kulszową. „Wiek robi swoje” – powiedział sobie w duchu. W sierpniu skończył pięćdziesiąt siedem lat. Mimo to wiedział, że ten ból w dole pleców zapewne zawdzięcza zmartwieniom, jakich mu przysparzają synowie, zwłaszcza Cristóbal, starszy.
– Tak, lecz teraz mamy morderstwo na hiszpańskiej ziemi i najwyraźniej w bójce brali udział nie tylko Amerykanie, dlatego ich Żandarmeria Wojskowa poprosiła nas o współpracę, a rządy wojskowy i cywilny wyraziły zgodę. – Goyanes przerwał i utkwił wzrok w jakimś punkcie za swoim podwładnym. – Jeżeli muszą się zabijać, mogliby to robić na swoich okrętach, do ciężkiej cholery. Same z nimi problemy. Sprzedaliśmy im kraj, Isidro. Źle doradzono generalissimusowi1. Choć są antykomunistami, nie mogą być naszymi sprzymierzeńcami, nie wyznają naszych zasad, nie rozumieją naszej moralności… A teraz to.
Zamilkł.
Falangiści, tacy jak Goyanes, najbardziej sprzeciwiali się układom ze Stanami Zjednoczonymi. Isidro czekał w milczeniu. Co prawda podzielał antypatię szefa do Amerykanów, ale najmniejszym gestem nie zamierzał okazać, że się z nim zgadza. Głowa Goyanesa, niemal idealny kwadrat przecięty na dwie części cieniutkim wąsikiem, z dwóch stron była obramowana portretami generała Franco i José Antonia; twarz zdawała się prawie tak samo nieruchoma jak wizerunki na ścianie, gdyby nie ten leciutki tik. W końcu komisarz zamrugał i to najwyraźniej przywróciło go do rzeczywistości z miejsca, w które zawędrował myślami.
– Na górze mówią, że to doskonała okazja, żeby pokazać dobre relacje między naszymi narodami. Co ciekawe, najbardziej zainteresowany jest gubernator cywilny. Chociaż właściwie nie aż tak ciekawe. Myślę, że jego stołek mocno się już chybocze i pasuje mu, żeby zdobyć jakieś zasługi. Tym bardziej teraz, skoro w grudniu amerykański prezydent, ten cały Eisenhower, przybywa z wizytą do Caudilla2. No, wszystko jedno. Liczy się to, że teraz sprawa jest nasza, Isidro. A konkretnie twoja.
– Mam w tej chwili co innego…
Komisarz puścił to mimo uszu. Mówił z zagubionym spojrzeniem.
– To zatruta sprawa, Isidro. Sprawa z ewidentnymi implikacjami politycznymi. Wrogowie nie mogą się już doczekać mojej głowy. Ta sprawa może im dać okazję, ponieważ za każdy błąd zapłacę wysoką cenę. Dlatego mi ją dali. Próbują doprowadzić do mojego upadku.
„A więc twój stołek też się chwieje” – pomyślał Isidro i spytał:
– Dlaczego przekazuje ją pan mnie?
Komisarz walnął pięścią w stół – zdaniem nadinspektora cokolwiek rutynowo.
– Co? Lubisz, jak ci się mówi, że to musisz być ty, bo jesteś najlepszy w brygadzie, tak? – W głosie Goyanesa zabrzmiało takie rozdrażnienie, jakby zadane pytanie jednak go uraziło.
– Ale…
– Posłuchaj, Isidro, musimy z nimi pracować, musimy to zrobić jak najlepiej i pokazać im, że nie jesteśmy takimi tępakami, za jakich nas mają. Musimy…
Goyanes wymienił jeszcze dwie sprawy, które „musieli”, po czym z konieczności zaczerpnął powietrza.
– W porządku, panie komisarzu. Tylko że pomyślałem sobie…
– Mniej myślenia, Isidro, więcej posłuszeństwa.
Isidro poczuł się dotknięty uwagą zwierzchnika, ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał.
– Dobrze. W takim razie wezmę się za to.
– Przyjdzie ci trochę zaczekać. Mówiłem ci, że musimy skoordynować działania z Amerykanami. Jutro dostaniesz cały materiał i będziesz mógł zacząć pracę.
Goyanesowi nie umknęło jego zdziwione spojrzenie.
– Tak, wiem, trup będzie zimny jak głaz, ale to rozkaz odgórny. Dziś mamy się nie ruszać. Jutro o dziesiątej rano oczekują cię w amerykańskim konsulacie. Nie musisz daleko chodzić, pójdziesz ulicą do Junqueras i jesteś na miejscu. Akurat tyle czasu, żeby po drodze zapalić. Tam poznasz amerykańskiego policjanta, który będzie z tobą pracował.
– Jeszcze czego. – Isidro zatrzymał się pośrodku gabinetu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i miną tak pozbawioną wyrazu jak jego głos, gdy zapytał: – A jak mielibyśmy pracować ten Amerykanin i ja?
– Razem.
– Razem.
„Razem” Goyanesa brzmiało rozkazująco, Isidra zaś – jak pytanie bez odpowiedniej intonacji.
– Wiesz, o co mi chodzi, razem prowadzicie dochodzenie, współpracując ze sobą. Przekażą ci informacje, jakie mają o zmarłym, na temat bójki i wszystkiego, czego potrzebujesz.
– Nie mówię po angielsku.
Komisarz wzruszył ramionami.
– Nie szkodzi. Będzie tłumacz.
Ponieważ inspektor nie okazał żadnej reakcji, Goyanes najwyraźniej poczuł się w obowiązku wygłosić coś w rodzaju pocieszenia:
– Nie martw się. Zobaczysz, sprawa ostatecznie okaże się dość banalna. Przy tych wszystkich burdach, jakie wszczynają marynarze, można się było spodziewać, że w końcu do czegoś takiego dojdzie.
Isidro odpowiedziałby mu, że jeżeli tak jasno to widzi, dlaczego odrywa go od pracy dla takiej błahostki, wiedział jednak, że jakakolwiek odpowiedź z jego strony stałaby się zarazem jego pierwszym zastrzeżeniem. Nie warto było tracić na to czasu.
Miał już otworzyć drzwi, kiedy zatrzymał go głos zwierzchnika.
– Jeszcze jedno. Na razie ani słowa o tym komukolwiek, zwłaszcza Segurze i Rovirze. Możesz iść.
Wyszedł. Nie potrzebował tego przypomnienia. Segura i Rovira byli ludźmi komisarza Montesdeoki. Montesdeoca, nowy przełożony przybyły ostatnio z Madrytu, wkroczył na scenę z rozmachem i mówiło się o nim jako o przyszłym szefie Kryminalnej Brygady Dochodzeniowej. W innych czasach to właśnie Goyanes, po błyskawicznym awansie, zastąpiłby swego poprzednika na stołku szefa. Przebiegle utrzymywał się na stanowisku, nawet kiedy niektórzy z jego politycznych protektorów padali ofiarą walk o władzę, o czym Isidro jak na swój gust wiedział aż za dużo. Teraz Goyanes obawiał się, że przyszła jego kolej.
– Pieprzony świat.

Usiadł za swoim biurkiem. Rzucił okiem na notatki ze sprawy fałszywego wnuka. Typek pukał do drzwi żyjących samotnie staruszek mających czerwonych3 krewnych, którzy podczas wojny uciekli z kraju, i podawał się za powracającego z wygnania wnuka. Twierdził, że po latach spędzonych w Ameryce i długim poszukiwaniu rodziny w końcu znalazł krewną. „Kochana babciu, wreszcie moje marzenie się spełniło”. Mówiąc z argentyńskim lub meksykańskim akcentem, zapewne udawanym, oszukiwał starsze kobiety, a one w zaufaniu powierzały mu klucze do swojego mieszkania i pieniądze, po czym znów zostawały same, w dodatku wykorzystane. Niewiele ich dzieliło od schwytania sprawcy. Rozwiązanie było już tylko kwestią dni, kilku dni. I właśnie w tym punkcie Goyanes wtrącił się z drugą sprawą. Isidro wstał, otwarł drzwi gabinetu i krzyknął w głąb korytarza:
– Sevilla!
Jego podkomendny, jedyny człowiek, któremu mógł zaufać, pojawił się prawie natychmiast.
– Rozmawiałeś już z ostatnią poszkodowaną?
– Właśnie miałem to zrobić.
– Co za zbieg okoliczności! Nie mów, że ci przerwałem.
Sevilla tylko zamrugał. Wystarczająco wiele lat pracowali razem, by wiedział, kiedy lepiej zamilknąć. Wobec takiego zachowania Isidro czasami odczuwał dumę tresera, który panuje nad drapieżnikiem, posługując się jedynie głosem i grożąc użyciem bicza. Czuł ponadto odrobinę czegoś w rodzaju smutku, ponieważ nigdy nie mogli zostać przyjaciółmi, mimo że w głębi duszy bardzo cenił Sevillę. Jednak hierarchia wymagała zachowania dystansu. A hierarchia, niczym kręgosłup, nie mogła się złamać – następstwem byłby paraliż lub śmierć.
Podkomendny wciąż stał przed nim ze szczupłym ciałem wyprostowanym jak struna, opuszczonymi rękami klepiąc się z niecierpliwością po udach. Castro zaprosił go, żeby usiadł, i opowiedział mu o swojej rozmowie z Goyanesem.
– W którym lokalu go znaleziono? – spytał Sevilla na końcu.
– W Metropolitano, przy ulicy Conde del Asalto.
– W najelegantszym – rzucił ironicznie Sevilla. – Mam tam iść?
– Nie. Musimy poczekać na Amerykanów.
– W takim razie po co ten cały pośpiech? Mówiłem panu, że jesteśmy już prawie…
– Sevilla, nie zgrywaj gieroja. Kiedy poproszę, żebyś poszedł, to pójdziesz. I kropka.
– Jak pan rozkaże, szefie, ale to nierozsądne.
– Rozsądne, nierozsądne – narzekał Isidro, szukając kolejnego papierosa. – Mniej myślenia, więcej posłuszeństwa.
Z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że powtórzył do podkomendnego zdanie komisarza. W niczym nie chciałby się upodobnić do Goyanesa. Jest jego podwładnym, wykonuje rozkazy i tyle. Kilka razy zastanawiał się, czy nie poprosić o przeniesienie do innego departamentu, ale obawiał się, że go zapytają, dlaczego chce porzucić najbardziej prestiżową ekipę w brygadzie, i że w takiej sytuacji to, co przełykał od lat – niechęć oraz odraza do brudnych manewrów szefa – wypłynie z bulgotem jak ropa z potraktowanego skalpelem wrzodu. Postanowił siedzieć cicho, nie z powodu Goyanesa, ale z uwagi na instytucję, w której służył z dumą i oddaniem. „Niech inni gadają”. Wolał słuchać i wrzucać haczyk z przynętą w już otwarte usta.
Teraz jednak, ku własnemu ubolewaniu, zacytował Goyanesa i chociaż Sevilla nie mógł tego wiedzieć, własne potknięcie uspokoiło Isidra, dlatego poufałym tonem powiedział podkomendnemu, że mają pracować z amerykańską Żandarmerią Wojskową.
– Ciekawe, jak się z nimi porozumiemy.
– Dostaniemy tłumacza.
– I pan uwierzy w to, co on będzie tłumaczył? – Sevilla skrzyżował na piersi długie, chude ręce.
– Zobaczymy. Co nam pozostaje?
Tymi słowami pokrył niepokój, jaki wzbudziło w nim to zastrzeżenie. W konsulacie będzie grał na boisku przeciwnika. Ponadto będzie zależny od osoby, która przetłumaczy, co on mówi, podczas gdy sam nie zrozumie, o czym Amerykanie rozmawiają między sobą, jeżeli na przykład będą się z niego naśmiewali lub próbowali go oszukać. Nie podobała mu się perspektywa takiej bezbronności, nie był przyzwyczajony do tego rodzaju pozycji. I nie chodziło tylko o grę na boisku przeciwnika, lecz także o to, że sędzia też będzie z tej drugiej drużyny.
Sevilla czekał na polecenia.
– No dobrze, przejdźmy do sprawy, dla której cię wezwałem. Jeżeli dobrze zrozumiałem, będę pracował sam z Amerykanami i kilkoma naszymi agentami nad jakąś błahostką. Tak czy inaczej, jako że nie ufam ani jednym, ani drugim, ty będziesz prowadził śledztwo równolegle do mnie, tyle że nieoficjalnie. Tak więc nikomu o tym ani słowa, rozumiesz?
– Oczywiście.
– „Nikomu” znaczy nikomu.
– Szefie, obraża mnie pan. – Sevilla zrobił urażoną minę.
– Wybacz. Naszą sprawę fałszywego wnuka musimy przekazać innym. – Ponieważ podkomendny spojrzał na niego ze zdziwieniem, dodał: – Myślisz, że robię to z przyjemnością? Sprawę rozpracowaliśmy sami i teraz wręczymy ją komuś jak prezent. Brakuje jeszcze tylko, żebyśmy zawiązali kokardkę. Ale… rozkaz to rozkaz. Przygotuj dokumentację.
– Dla kogo mam zapakować?
Isidro zastanawiał się przez chwilę. Wtem przypomniało mu się ostrzeżenie Goyanesa.
– Dla Roviry i Segury.
– Szefie! To przecież ludzie Montesdeoki!
– Sevilla, nie sądzisz chyba, że tego nie wiem.
– W takim razie niech mi pan wyjaśni, czemu akurat dla nich dwóch.
Isidro utkwił w podkomendnym wzrok, aż ten odsunął się nieco na krześle. Potem, nie podnosząc głosu, nawet nie zmieniając wyrazu twarzy, odrzekł:
– Nie mam ci nic do wyjaśnienia.
Pod żadnym pozorem nie zamierzał zdradzić, że za tym gestem kryje się próba zbliżenia się do komisarza Montesdeoki. Gdyby Sevilla się tego domyślił i odważył wyrazić takie przypuszczenie, Isidro wyrzuciłby go z gabinetu na zbity łeb. Dlatego obaj przez kilka sekund trwali w milczeniu, aż Isidro dostrzegł w oczach podkomendnego błysk zrozumienia.
– Segura i Rovira, prezent, łapię. Jakby podarować komuś używaną zabawkę z brakującym elementem, tak? – zapytał, konspiracyjnie zniżając głos.
– Czemu nie? – zgodził się nadinspektor, raczej szorstko niż wielkodusznie.
Sevilla nie mógłby nawet przypuszczać, że w tym momencie Isidro właśnie sobie o czymś przypomniał. Kilka miesięcy temu, kiedy potrzebował kogoś, kto przetłumaczyłby mu list napisany po angielsku, przypadkowo, szczęśliwym zrządzeniem losu albo za sprawą kogoś, kto rządzi przypadkiem, jego śledztwem interesowała się zawodowo dziennikarka Ana Martí z „El Caso”. Przetłumaczyła mu tamten list bez trudu. Amerykanie przydzielą im tłumacza, ale on przyprowadzi tłumaczkę. O ile ona się zgodzi. A był prawie pewien, że Ana Martí przyjmie zaproszenie, ponieważ on zaproponuje jej w zamian coś, czemu nie będzie się mogła oprzeć: dobrą historię. Tak, na pewno się zgodzi.
Na twarzy nadinspektora pojawił się rzadko goszczący tam wyraz – uśmiech.
– Dobrze się pan czuje, szefie?

 
Wesprzyj nas