“Chłopiec z klocków” to niezwykła opowieść o tacie, który chce nawiązać kontakt z synem. O tacie, który musi przypomnieć sobie najpierw, czym jest dziecięca zabawa.


Chłopiec z klockówBy zrozumieć swoje dziecko, ten ojciec jest gotów przenosić góry. Keith Stuart, dziennikarz brytyjskiego Guardiana, kreśli wzruszającą opowieść o sile rodzicielskiej miłości, która może pokonać wszelkie przeciwności losu.

Alex musi poskładać swoje życie od nowa. Jego małżeństwo z Judy się rozpada, co jeszcze bardziej komplikuje jego relacje z autystycznym synem, Samem. Coraz trudniejsza sytuacja w związku zmusza Alexa do wyprowadzki z domu. Gdy niedługo potem mężczyzna traci pracę, musi na nowo odnaleźć powód, by wstać rano z łóżka. Postanawia poświęcić czas, by lepiej poznać i zrozumieć swojego syna.

Gdy Sam zaczyna grać w Minecrafta, pojawia się obawa, że kontakt z nim stanie się jeszcze trudniejszy. Jednak, wbrew ojcowskim niepokojom, wyobraźnia syna rozkwita, a podczas wspólnych rozgrywek nawiązuje się między nimi nowy, unikalny kontakt. Rodzina Stuartów odkryje, że nawet jeśli wszystko się rozpadnie, zawsze można zbudować coś pięknego.

„Chłopiec z klocków” to niezwykła opowieść o tacie, który chce nawiązać kontakt z synem. O tacie, który musi przypomnieć sobie najpierw, czym jest dziecięca zabawa. Okazuje się bowiem, że czasem najważniejsze rzeczy można zdobyć w dziecinnie prosty sposób. Keith Stuart z dużą dawką uczucia, ale i humoru pokazuje siłę rodzicielskiej miłości, bezwarunkowej i bezgranicznej. Nie bez powodu książkę Stuarta można stawiać na równi z kultowymi powieściami autorstwa Nicholasa Sparksa.

Wydaje się, że historia taka jak ta może mieć miejsce jedynie w książkach i filmach. Jednak za powieścią kryją się prawdziwe wydarzenia z życia Keitha Stuarta, dziennikarza brytyjskiego dziennika The Guardian. W 2012 roku u jednego z jego dwóch synów, Zaca, zdiagnozowano autyzm. Początkowo cała rodzina przeżyła wielki wstrząs. Potem jednak Keith zaczął grać z chłopcami w gry komputerowe, zwłaszcza w Minecrafta. Wspólna rodzinna twórczość, która pozwoliła im pogłębić kontakt, stała się podstawą historii opowiedzianej w powieści. Historii o tym, jak sobie odpuścić, jak znów poczuć się dzieckiem – bo właśnie dzięki temu Keith nauczył się, co jest w życiu najważniejsze.

***

„Chłopiec z klocków” to cudowna lektura. Myślę, że Keith Stuart napisze jeszcze wiele równie wyjątkowych powieści. Książka w mądry sposób przedstawia rytuał przejścia między wiekiem chłopięcym a męskim […]
Huffington Post

Powieść Keitha Stuarta jest niczym powiew świeżego powietrza, przyjemną odmianą od wszystkich moralnych wątpliwości, które nas duszą na co dzień. To piękna ucieczka w świat, w którym jedynym ograniczeniem jest kres naszej wyobraźni
Forbes

Pokochałam tę książkę. Jest napisana szczerze i prosto, dzięki czemu łatwo wczytujemy się we wzruszającą historię Alexa
Jennifer Blankfein, Goodreads.com

Wzięłam książkę do ręki i to by było na tyle. Zaczęłam wczesnym rankiem i nie zdołałam jej odłożyć, aż do pierwszych promieni słońca następnego dnia
ReadAlong With Sue, Goodreads.com

Keith Stuart – zawsze lubił gry, a od 1995 roku o nich pisał, najpierw dla pism specjalistycznych, takich jak „Edge” i „Official Playstation”, a potem, przez ostatnich dziesięć lat, dla „Guardiana”, gdzie pracował jako redaktor do spraw gier. Ma żonę i dwójkę dzieci.

Keith Stuart
Chłopiec z klocków
Przekład: Anna Rajca
Wydawnictwo Muza
Premiera: 4 kwietnia 2017
 
 

Chłopiec z klocków


1


Jestem w separacji.
Oto pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, gdy opuszczam dom, przechodzę przez ulicę i wsiadam do starego poobijanego kombi. Właściwe określenie brzmi zapewne „jesteśmy w separacji”, lecz za to, co się stało, chyba głównie ja ponoszę winę. Spoglądam w lusterko wsteczne i widzę moją żonę Jody stojącą w progu domu. Jej długie włosy są rozczochrane i splątane. Obok, wtulony w matkę, stoi nasz ośmioletni syn Sam. Próbuje zakryć sobie jednocześnie oczy i uszy. Wiem, że nie robi tego po to, by nie widzieć, jak odjeżdżam. Czeka na warkot silnika – o wiele dla niego za głośny.
Podnoszę rękę w głupim przepraszającym geście, jaki robimy, gdy przypadkowo zajedziemy komuś drogę na skrzyżowaniu. Przekręcam kluczyk w stacyjce i powoli ruszam. Nagle obok samochodu zjawia się Jody. Puka lekko w okno po stronie pasażera. Opuszczam szybę.
– Trzymaj się, Alex – mówi. – Proszę, przemyśl sobie wszystko. Powinieneś to zrobić dawno temu, kiedy było nam razem dobrze. Może wtedy… Sama nie wiem. Może wtedy bylibyśmy szczęśliwi także dzisiaj.
Ma mokre oczy i gniewnie ociera łzę wierzchem dłoni. Potem znów spogląda na mnie. Mój wyraz twarzy, smutek i poczucie winy w jednej chwili ją rozbrajają i spojrzenie żony łagodnieje.
– Pamiętasz wakacje na kempingu w Kumbrii? Jak kozy zjadły nam namiot, a ciebie od wilgoci rozbolały stopy? Cokolwiek się dzieje, nie jest tak źle jak wtedy, prawda?
W milczeniu kiwam głową, wrzucam bieg i odjeżdżam. Gdy znów spoglądam w lusterko, Jody i Sama już nie ma. Weszli do domu i zamknęli za sobą drzwi.
I tyle. Dziesięć wspólnych lat i może wszystko się skończyło. A ja odjeżdżam naszym gruchotem, nie mając pojęcia, dokąd zmierzam.

Sam był pięknym dzieckiem. Od samego początku. Urodził się z gęstymi brązowymi włosami i grubymi zmysłowymi wargami – niczym maleńki, sikający w pieluchy Mick Jagger.
Od początku także były z nim problemy. Nie chciał jeść ani spać. Ciągle płakał. Płakał, kiedy Jody trzymała go na rękach i kiedy ktoś go od niej odbierał. Jakby się wściekał, że przyszedł na świat. Minął ponad dzień, zanim w końcu nauczył się ssać. Zdesperowana, wykończona Jody przystawiła go do piersi i rozpłakała się z ulgi. Patrzyłem na to zmęczony i zagubiony, ściskając w dłoni reklamówkę z batonikami i kolorowymi pismami – bezsensownymi podarkami dla młodej mamy. Szybko dotarło do mnie, że żaden mój prezent niczego Jody nie ułatwi. Tak teraz będzie. Tak będzie wyglądało nasze życie.
Wszystko cechował nieustanny pośpiech.

– Możesz tu mieszkać, jak długo zechcesz, stary – zapewnia Dan, gdy dwadzieścia trzy minuty później zjawiam się u niego. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć, a przynajmniej że zastanę go w domu, gdyż w niedzielne popołudnia zwykle dochodzi do siebie po weekendowych szaleństwach – imprezie w klubie, szybkim numerku z jakąś dziewczyną lub podniecającej kombinacji jednego i drugiego.
– Możesz mieszkać w pokoju gościnnym – mówi, gdy wsiadamy do windy. – Mam dmuchany materac. Co prawda chyba uchodzi z niego powietrze. Jak z nich wszystkich, no nie? Spałeś kiedyś na szczelnym materacu? Mam rację? Wybacz, stary, wiem, że nie masz teraz nastroju na żarty. Rozumiem.
Po chwili stoję w progu mieszkania, ogłupiały, trzymając w ręku sportową torbę, w której znajdują się moje ubrania, laptop, kilka płyt CD (po co?), kosmetyczka i zdjęcie.
Zrobiłem je Jody i Samowi przed czterema laty na wakacjach w Devonie. Na fotografii widać, jak siedzą na plaży i się uśmiechają, lecz ja wiem, że to tylko farsa. Spędziliśmy tam koszmarny tydzień, gdyż Sam nie chciał się położyć w dziwnym nowym łóżku pod ciężkim nieznanym kocem. W dodatku strasznie bał się mew. Spał więc z nami, kręcąc się i budząc co chwila przez całą noc – każdą noc – aż w końcu ze zmęczenia nie mieliśmy sił, by wywlec się z przyczepy kempingowej. Po tamtych doświadczeniach w zasadzie przestaliśmy wyjeżdżać na wakacje.
– Chcesz wyskoczyć na drinka? – proponuje Dan.
– Wiesz… A mógłbym po prostu wypakować rzeczy i trochę posiedzieć?
– Jasne. Nastawię wodę. Mam chyba jakieś herbatniki. Nawet na pewno.
Dan idzie do kuchni, a ja wlokę się do pokoju gościnnego, rzucam torbę na podłogę i opadam na krzesło przy stoliku z komputerem. Przez chwilę mam ochotę go włączyć i napisać e-mail do Jody, lecz zamiast tego tylko gapię się w okno. Niby co miałbym jej napisać? „Cześć, Jody. Wybacz, że spieprzyłem nasze małżeństwo. Widzisz jakąś szansę na to, żebyśmy zapomnieli o wydarzeniach z ostatnich pięciu lat? ROTFL”.
Prawdę mówiąc, nie potrafię już nawet z nią rozmawiać, a co dopiero do niej pisać. Całe małżeństwo upłynęło nam na martwieniu się o Sama – wszystko kręciło się wokół jego ataków gniewu, milczenia, dni, kiedy na nas wrzeszczał, i dni, gdy chował się w łóżku, unikając jakichkolwiek kontaktów. Dni zmieniały się w miesiące, a my próbowaliśmy przewidzieć, kiedy nastąpi kolejny atak. Tymczasem nasze wspólne sprawy schodziły na dalszy plan. Teraz, choć rozstałem się z Samem zaledwie przed kilkoma godzinami, czuję się dziwnie. Napięcie znikło, za to pojawił się smutek. Natura nie znosi emocjonalnej próżni.
Z mieszkania Dana na siódmym piętrze eleganckiego nowego apartamentowca na skraju miasta widać ciągnący się po horyzont Bristol, wyboistą panoramę wiktoriańskich szeregowców, kościelnych wieżyczek i biurowców z lat sześćdziesiątych. Napierają na siebie jak niecierpliwi przechodnie. Tysiące domów, a w nich rodziny, które się przed chwilą nie rozstały.
Może drink to dobry pomysł? Jednak gdy się nad tym zastanawiam, zaczyna mi się rozmazywać obraz, a ja dopiero po paru sekundach uświadamiam sobie, co się dzieje. Och. No tak. Płaczę. Po chwili łzy wielkie jak ziarna grochu płyną mi po twarzy, zostawiając mokre gorące ślady, śluz zatyka nos i zaczynam się trząść.
– Herbata gotowa! – woła Dan z korytarza. – Myślałem, że mam ciastka w czekoladzie, ale znalazłem tylko paczkę herbatników. Nie wiem, czy ci wystarczą…
Staje w drzwiach i widzi, że siedzę po turecku na podłodze obok krzesła i szlocham z twarzą ukrytą w dłoniach.
– No dobrze – mówi, ostrożnie stawiając herbatę na biurku.
– Spróbuję jeszcze raz poszukać tych czekoladowych.
Postanawiamy się jednak nie upijać.

Później, w nocy, śni mi się, że tonę w okropnym czarnym bagnie, z którego nie ma ucieczki. Budzę się, gwałtownie chwytając powietrze, przekonany, iż sen stanowi metaforę rozpaczliwego stanu moich uczuć – po czym uświadamiam sobie, że zapadam się w materac, z którego gwałtownie uchodzi powietrze. Tyle w kwestii tajemnic podświadomości.
Skąd się tu wziąłem? – pytam sam siebie, gdy materac wydaje serię odgłosów niczym cierpiący na wzdęcia szczeniak. Każdy wie, jak to jest robić bilans życia o trzeciej nad ranem. Widać jedynie popełnione błędy, sieć porażek, która pojawia się we wspomnieniach niczym pęknięcia na źle otynkowanej ścianie – nawet w ciemnościach można prześledzić dokładnie, kiedy powstały. A przynajmniej tak się wtedy wydaje. Zwykle bowiem przyczyna okazuje się niejasna i nieuchwytna niczym nieszczelność w dmuchanym materacu. Starożytni filozofowie greccy mawiali: „Poznaj samego siebie”. Pamiętam, jak na studiach uczyłem się o Edypie – jego wielka zbrodnia polegała na tym, że nie wiedział, iż w dzieciństwie rozdzielono go z rodzicami, przez co nie zachował wystarczającej ostrożności, zabijając na gościńcu nieznajomych mężczyzn i bzykając się z kobietami dwa razy starszymi od niego. Lecz kto tak naprawdę zna samego siebie? Naturalnie nie twierdzę, że wszyscy popełnimy takie błędy życiowe jak Edyp – to bzdura. Kto jednak dokładnie wie, dlaczego robi to, co robi? Nie cierpię swojej pracy, ale siedzę w niej do wieczora, a potem wlokę się do domu i wmawiam sobie, że muszę tam pracować, ponieważ to zapewnia nam pieniądze i bezpieczeństwo. Sam uczęszcza na terapię logopedyczną, Jody nie może być czynna zawodowo, bo syn wciąż jej potrzebuje, to do niej biegnie, gdy przeraża go własne zachowanie. Ja, skrępowany, stoję z boku, martwię się, proponuję pomoc, która na nic się zdaje. Jak połączyć to wszystko znowu w jedną całość?
Około czwartej zapadam w drzemkę, którą na wyrost nazywam snem. A potem, mam wrażenie, że już po paru minutach, przez uchylone żaluzje wpada światło, jest poniedziałek rano i Dan w obcisłych czarnych bokserkach od Calvina Kleina stoi w drzwiach, wcinając łakomie płatki Frosties z miseczki.
– Idziesz do pracy? – pyta. – Mogę zostawić ci klucz. Za dziesięć minut muszę lecieć. Pomagam Craigowi zaprojektować stronę internetową dla wytwórni płytowej przy Stokes Croft. Weź sobie płatki i kawę. Dobrze się czujesz? Trochę lepiej wyglądasz. To znaczy wyglądasz dennie, ale przynajmniej nie płaczesz.
Znika w łazience, a ja spoglądam na telefon. Przyszły dwa SMS-y, ale żaden nie jest od Jody. Oba autorstwa Daryla, kolegi z pracy. W jednym napisał: Zbieraj dupę w troki i przychodź do roboty. Mam dla ciebie dwie nowe ofiary. A w drugim: Wybacz, chodziło mi o klientów. Usuwam obydwie wiadomości.

Ubieram się, wychodzę i jadę do miasta. Słońce wisi jeszcze nisko nad budynkami, jego blask odbija się od szkła i rozświetla beton. Przed dwudziestu laty były tu podupadłe fabryki i puste działki pełne śmieci, porośnięte chwastami. Potem w gospodarce coś drgnęło i okazało się, że to świetna lokalizacja. Zanim zdążyliśmy się obejrzeć, powstała tu przyszłościowa dzielnica mieszkaniowa, gigantyczna układanka apartamentowców w stylu pseudobrutalizmu, podzielonych na mieszkania dla młodych profesjonalistów na dorobku.
Poznałem wielu takich ludzi. Pomogłem im tu zamieszkać. Pokutuję bowiem za grzechy jako doradca kredytowy. Moja praca polega na porównywaniu nadziei i marzeń klientów ze zgromadzonymi przez nich oszczędnościami oraz sytuacją na rynku nieruchomości. Innymi słowy, pomagam ludziom wymienić wszystko, cokolwiek zarobią w życiu, na kawalerkę, w której sami z trudem się zmieszczą. Praca ta dziwnie przypomina rolę rodzica – zastanówmy się, co macie i na ile możecie sobie pozwolić, nie przesadzajmy, trzeba zachować rozsądek. Jakie mają państwo aktywa? Czy mają państwo bogatych krewnych? Razem analizujemy budżet. Młode małżeństwa tuż po ślubie lub z dzieckiem w drodze przedstawiają swoje marne środki. Patrzą na mnie z żałosną nadzieją. Czy to wystarczy? Nie zawsze. Powynajmujcie jeszcze przez parę lat, oszczędzajcie. Każdego dnia odpowiadam na takie pytania. System nie działa, widziałem całe dzielnice, w których młodzi nie mają szans na kupno czegokolwiek. Wyprowadzają się więc daleko od rodzin. Nie wiem dokąd.
Pracuję w branży nieruchomości od siedmiu lat, przeszedłem przez rozkwit, recesję i ponowne ożywienie na rynku. To miało być zajęcie tymczasowe. Praca biurowa, żeby zapłacić rachunki, zanim trafi się coś lepszego. Nieoczekiwanie jednak zrobiła się z tego droga kariery, z której kolein nie potrafię się wydostać. Okazało się, że jestem dobry w pracy z ludźmi – współczuję ubogim i pomagam bogatym. Cierpliwie wysłuchuję klientów, którzy nie rozumieją, o czym mówią – wyćwiczyłem tę umiejętność przez trzy lata dyskusji filozoficznych z ludźmi przekonanymi, że Nietzsche miał rację. Gdy finanse się zgadzają, podpisujemy z klientem umowę, jeśli nie, delikatnie mu odmawiam. Jednak tego, co się dzieje w moim własnym domu, nie naprawię za pomocą komputera i wiedzy o kredytach hipotecznych. Tego się nie da naprawić.

Krótki spacer nad Avonem, potem wzdłuż portu i staję przed biurem, małą niezależną agencją nieruchomości Stonewicks, wciśniętą między pub a sklepik z kanapkami w ciasno zabudowanej, niemodnej części śródmieścia. Daryl siedzi przy oknie, jego tani garnitur się elektryzuje, a zaczesane do góry włosy wydają się w blasku słońca wilgotne i przyklapnięte.
– Wszystko spoko, stary? – rzuca zza biurka, nie odrywając wzroku od monitora. Daryl ma dwadzieścia parę lat i emanuje wyuczoną determinacją, w dodatku wciąż dopisuje mu koszmarnie dobry humor. Facet urodził się po to, by być agentem nieruchomości. Gdzieś w komputerze trzyma arkusz kalkulacyjny przewidujący własne osiągnięcia sprzedażowe w ciągu najbliższych trzydziestu lat. Gdy sfinalizuje umowę, piszczy pieprzonym klaksonem rowerowym. To wręcz tragiczne, że Daryl urodził się w latach dziewięćdziesiątych, a nie w sześćdziesiątych. Byłby idealnym młodym thatcherystą. Zasługuje na opasły filofax i golfa GTI. Tymczasem ma smartfon i opla corsę. Żal mi go.
Odmrukuję mu coś i ruszam po skrzypiących drewnianych schodach do gabinetu. Potem dzwonię do Jody.
– Cześć, to ja.
– Cześć.
– Wszystko w porządku? Jak Sam?
– Dobrze. Jest w szkole. Płakał przez całą drogę, chociaż zaczęłam odgrywać scenki z Toy Story. Uderzył mnie w usta, gdy udawałam Buzza Astrala. Szczerze mówiąc, nie jest to moja najlepsza rola. Pani Anson powiedziała, że się nim zajmie.
– Dobrze się czujesz? – pytam.
Na dłuższą chwilę zapada cisza. Jeanette, sekretarka, wtyka głowę przez drzwi i robi gest, jakby popijała z kubka. Kiwam głową i podnoszę w górę kciuk.
Mój gabinet jest skromnie umeblowany. Leży w nim wytarty bordowy dywan, a brudne okno wychodzi na mały parking z tyłu budynku. Kiedyś na ścianie wisiał obraz przedstawiający Bristol w czasach królowej Wiktorii, lecz zastąpiłem go zdjęciem willi Savoye Le Corbusiera, żeby udawać inteligenta i wszystkich wkurzyć. Stoi tu także szafka na segregatory, a na niej rządek kart z podziękowaniami od młodych małżeństw zaczynających nowe życie z ogromnym kredytem.
– Co zrobimy? – pyta Jody.
– Nie wiem. Przepraszam, muszę kończyć. Zaraz przychodzi następna para.
Odkładam telefon, w chwili gdy Jeanette wnosi herbatę. Chce coś powiedzieć, lecz tylko patrzy na mnie i cicho stawia kubek na biurku. Rzuca mi współczujące spojrzenie i wychodzi. Słyszała naszą rozmowę. Reszta biura dowie się o wszystkim za dziesięć minut. Właśnie porzuciłem żonę i autystycznego syna.

 
Wesprzyj nas