“Nie moje życie”, debiutancka powieść Olivii Sudjic, to inteligentna analiza intymności i interakcji w erze cyfrowej.


Nie moje życieDwudziestotrzyletnia Alice Hare przybywa do Nowego Jorku w poszukiwaniu miejsca, które mogłaby nazwać domem.

Spotyka tam japońską pisarkę Mizuko Himurę. Dołącza do licznego grona osób obserwujących ją w sieci i nabiera pewności, że życie Mizuko jest lustrzanym odbiciem jej własnego.

Jednak w miarę jak Alice coraz bardziej osacza w sieci swoją „internetową bliźniaczkę”, granica między życiem realnym a wirtualnym coraz bardziej się zaciera, a na jaw wychodzą kłamstwa, relacje rodzinne i seksualne, których nie da się już wymazać.

***

Zawiła – czasami myląca, ale zawsze inteligentna – analiza intymności i interakcji w erze cyfrowej.
The Independent

Olivia Sudjic (ur. 1988) – brytyjska pisarka, jej debiutancka powieść “Nie moje życie” (“Sympathy”) spotkała się z pozytywnym odbiorem prasy i czytelników.

Olivia Sudjic
Nie moje życie
Przekład: Joanna Gładysek
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 4 kwietnia 2018
 
 

Nie moje życie


1

Nie byłam z nią, kiedy zaczęła się gorączka. Nawet nie wiedziałam, że jest chora. Wtedy znałam ją już na wylot, mogłam przypomnieć sobie w szczegółach każdy jej dzień, niezależnie od tego, czy spędziła go ze mną, czy nie. Miesiącami jej fizyczna i wirtualna obecność nadawały kształt mojemu życiu w Nowym Jorku. Teraz, za jednym dotknięciem palca, wszystko się skończyło.
Przestań obserwować. To miał być symboliczny gest, symboliczne fuck you, założyłam, że wciąż będę miała publiczny dostęp. Obserwowałam ją w ten sposób, na długo zanim się poznałyśmy, ale okazało się, że jej ustawienia prywatności od tamtego czasu się zmieniły. Pewnie całkiem niedawno. Przeraziły mnie jej zahamowania, chociaż mogło to też oznaczać, że się ukrywa. Martwiłam się, z jakiego powodu musiałaby to robić. Przedtem każdy mógł ją znaleźć. Wystarczyło wpisać nazwisko, aby natychmiast otrzymać jej życie w pigułce: uporządkowaną tabelkę zdjęć podpisanych streszczeniem jej myśli i uczuć, otagowanych miejscem i datą. Każdy mógł podążać jej śladami w mieście albo cofnąć się do przeszłości, do jej wakacji i ukończenia studiów. Nie mogłam być jedyną osobą, której udało się to bez problemu. Ale teraz byłam odcięta. Pojawiał się biały ekran z symbolem kłódki.
Bardziej niż jej fizyczna nieobecność, dezorientowała mnie jej niewidoczność. Nie miałam potwierdzenia, że mija czas. Nie wiedziałam, co robiła rano, co jadła na obiad, nie mogłam oglądać jej zachodów słońca ani rozgwieżdżonego nieba na zdjęciach z filtrami. Kiedy nad moim światem zapadła ciemność, dręczyło mnie światło jej życia, ciągle ta sama szpitalna biel. Stukałam z uporem palcem w białą ścianę, ale jej prowokujące małe usta, zaledwie widoczne w okienku ze zdjęciem profilowym, obracały mój symboliczny gest przeciwko mnie: fuck you. Wszystko było symboliczne.
Dotykałam jej ust; były zaciśnięte i nie przyznawały się do niczego. Jej twarz też była nieprzenikniona. Zaprzeczała wszystkiemu albo nic nie czuła. Nieważne, jak mocno naciskałam. Nie mogłam nic zrobić, tylko wybrać przycisk Obserwuj albo Wróć. Nie mogłam się zdecydować, więc czekałam, aż mój zły wybór sam się jakoś cofnie. Czasami zakrywałam blask ekranu dłonią, gasząc jej światło przez przyciskanie palców do siebie. Liczyłam do sześćdziesięciu i zabierałam rękę, z nadzieją że ten ruch w magiczny sposób otworzy kłódkę lub okaże się, że ten ekran był tylko tymczasowy i wróciła do poprzednich ustawień. Tak się nie działo, więc próbowałam bardziej pomysłowych sposobów. Zamiast wpisywać jej nazwisko, jak pierwszy lepszy amator, szukałam innych znanych mi nazwisk. Nazwisk jej przyjaciół. Próbowałam wejść przez wszystkie tylne drzwi, które udało mi się wymyślić, żeby choć zobaczyć, gdzie była i z kim. Myślałam, że przynajmniej zobaczę ją na ich zdjęciach. Ale nikt z nich się z nią nie widywał, a jeśli to robił, nie ujawniał tego. Albo ukrywała się w labiryncie życia innych ludzi, ale za obiektywem aparatu.
Nie wytrwałam długo w swoim postanowieniu, w końcu przyznałam się do klęski i wcisnęłam ponownie przycisk Obserwuj. Czas, kiedy czekałam, aż zaakceptuje moją prośbę, wlókł się niemiłosiernie. Przez kolejne minuty usiłowałam sobie wytłumaczyć, że to najlepsze, co mogło się stać, że to było jedyne wyjście: nic już o niej nie wiedzieć. Bez skutku. Zbyt dużo już wiedziałam, a przez długie godziny między tymi minutami torturowałam się okrutnymi wyobrażeniami tego, co działo się za ścianą, kiedy ja czekałam, aby ponownie wejść do jej świata.
Przycisk Obserwuj, przedtem biały, teraz miał przygnębiająco szary kolor, a słowo „obserwuj” zostało zastąpione napisem „zaproszenie wysłane”. Czułam, że to nowe hasło nie oddawało wyjątkowo pilnego charakteru sprawy. Nie podobał mi się też czas przeszły. Gapiłam się na te słowa, leżąc w łóżku, przekonana, że posłaniec nie starał się wystarczająco. Zastanawiałam się, jak odzyskać kontrolę nad sytuacją. Dawniej, w te nieliczne wieczory, których nie spędzałyśmy razem, zostawiałam naszą historię wiadomości otwartą, żeby oglądać na szarym pasku na górze historii wiadomości, jak pojawia się online i znika, dotykając co chwila ekranu, żeby nie zgasł. Czułam wtedy, jakbym miała ją przy sobie, jakby leżała obok, oddychając, ale teraz ta sztuczka nie działała – miałam raczej wrażenie, jakbym szukała pocieszenia w bliskości trupa.
Kiedy nie patrzyłam na białą ścianę, obserwowałam szary pasek. Tam przynajmniej było widać mijający czas. Zegar nie pokazywał godziny, tylko ile czasu minęło, odkąd ostatni raz była online. Chciałam oddychać tą samą atmosferą co ona. Otworzyłam okna najszerzej, jak się dało, czułam na twarzy powiewy powietrza, które przeciskało się między wysokimi budynkami, i wyobrażałam sobie, że zmieniam ich stan w płynny, tworząc między nami system hydraulicznych połączeń, dzięki któremu mogłam sprawić, że uniesie palec nad ekranem i kliknie, jeśli i ja to zrobię. Raz byłam pewna, że widziałam, jak jej status zmienił się z „ostatnio widziany” na „online” i z „online” na „pisze”: znak życia, jak para na lusterku. Ale kiedy zamrugałam oczami, szary pasek, nagrobek nad paskiem wiadomości, pokazywał, że nie ma jej wśród żywych.
Czekałam na jej pojawienie się tak długo, że co jakiś czas musiałam się przewracać na brzuch i spuszczać rękę trzymającą telefon komórkowy na ziemię, żeby przywrócić w niej krążenie. Kiedy udało mi się zasnąć, moje myśli przemykały się między możliwymi miejscami spotkania jak kulka we fliperze, podążając za nią przez każde skrzyżowanie na Upper West Side. W zależności od natężenia mojej desperacji ulice albo nas łączyły, albo oddzielały od siebie, i chociaż prawie się nie ruszałam, za każdym razem, gdy się budziłam, byłam wyczerpana, zlana potem, jakbym spędziła noc na śledzeniu jej, przemierzając pięćdziesiąt przecznic, które nas dzieliło.
Ten okres zawieszenia nauczył mnie wszystkiego, co trzeba wiedzieć o obszarze pomiędzy tęsknotą a odrazą. Tam, gdzie się spotykały, czułam słabe ciepło sączące się z materaca. Za każdym razem, gdy je poczułam, miałam wrażenie, podobne do nagłego bólu szyi, do silnego skurczu mięśni, że na chwilę ją posiadłam. Właśnie tam nasze ciała zgodnie zamykały się w uścisku i przez moment to j a robiłam wszystko, co robiła ona, ignorując moją prośbę o zaakceptowanie.
Z nielicznych wiadomości, które mam na temat jej działań w tamtym okresie, wynika, że to słabe ciepło ma sens. Informacje dostałam później, od portiera w budynku, gdzie mieszkała, na Sto Trzynastej Zachodniej. Doniósł mi, że jakiś pasożyt zaatakował jej mózg, i z wysoką gorączką trafiła do szpitala dwie przecznice dalej. Wyjaśnił, że wszystko zaczęło się jak większość chorób prowadzących do śmierci – „objawami grypopodobnymi”. Pierwszy lekarz, który ją zbadał, z tego powodu odesłał ją do domu. Kazał jej kupić mocniejszy apap. Drugi raz do szpitala pojechała karetką. Portier sam po nią zadzwonił. Karetki, jak z poważną miną mnie poinformował, w Stanach są zarezerwowane dla całkiem nieprzytomnych albo dla bardzo bogatych i doszedł do wniosku, że ona należy do obydwu kategorii.
– Prawdopodobnie to coś zaczęło swoją życiową podróż na dnie oceanu, w skorupiaku. Dostało się do jakiegoś organizmu, na przykład żaby, a stamtąd może do węża, potem do ptaka…
– Albo – odezwałam się chrapliwym głosem – jakiegoś innego stworzenia.
Patrzył na mnie przez chwilę. Od wielu dni z nikim nie rozmawiałam, trudno było mi zatrzymać swoje teorie dla siebie.
– Właśnie – potwierdził. – Zanim to coś zostało przez nią zjedzone albo pogłaskane. Lubiła miluśkie zwierzątka, prawda?
– Zgadza się.
– Paskudna kocica. – Wywrócił oczami, a ja przytaknęłam. Jej kotka stanowiła zagrożenie, to prawda.
Po operacji przeniesiono ją na oddział intensywnej terapii, do pokoju ze wspaniałym widokiem na rzekę Hudson. To był chyba pierwszy października. Pamiętam, że powietrze było jeszcze ciepłe, a w słońcu zrobiło się nawet gorąco. Lato, n a s z e lato, trwało jeszcze w łagodnym świetle i gęstym gorącu wieczoru, ale ona już go nie pamiętała. Drugą połowę lipca, sierpień i wrzesień wypatroszono wraz z usunięciem pasożyta. Poznałyśmy się w sierpniu, ale później zapewniła mnie, że moja rola w tym wszystkim została albo pochłonięta przez pasożyta, albo wypalona podczas operacji.
W opowiadaniu, które napisała po tym, jak to się stało, jakiś czas po moim wyjeździe z Nowego Jorku, mówi, że pamięta tylko przebudzenie: „wrażenie pieczenia, wilgotny rozkwit” jej własnych powiek, sklejonych chirurgiczną taśmą, widzianych od wewnątrz, kiedy „wpływała w świadomość” w jasnym pokoju. To wspomnienie, brzmiące podejrzanie literacko, wykluczało jej matkę, która przyleciała do niej z Tokio, aby nad nią czuwać. Albo „wilgotny rozkwit” jest wymyślony i nic nie pamięta z momentu przebudzenia, albo celowo wyedytowała matkę z tej sceny. Jej matka na pewno tam była. Nawet zrobiła zdjęcie budzącej się córce i wysłała do swojej matki, która wtedy spała jeszcze gdzieś w archipelagu ich przodków. Podpis brzmiał „Przebudzenie!”, po japońsku.
Kakusei!
W holu apartamentu córki, kiedy przyszła zwrócić zapasowy klucz, pokazała portierowi to zdjęcie i prześwietlenie, na którym widać było dziwną, krętą ścieżkę pasożyta. Podziękowała mu za pomoc. Bez wątpienia uratował życie jej córce. Niedługo ją wypiszą. To tylko dwie przecznice, może się przejść albo weźmie taksówkę. Pewnie będzie potrzebować pomocy w początkowym okresie, więcej niż zwykle.
Na pewno widzieliście zdjęcie Kakusei. Pojawiło się w wiadomościach. Nie wygląda na nim dobrze. Jej twarz o wyraźnych rysach jest na nim poczerwieniała, szczęka wystająca, ale według mnie jej piękno jest tak bezwzględnym faktem, że próżność jej nie dotyczy. Teraz to zdjęcie wyskakuje jako pierwsze przy wyszukiwaniu jej nazwiska. Mizuko Himura. Zastawiłam miliony pułapek na to nazwisko. Zawsze gdy w jakikolwiek sposób zaznaczy swoją obecność w internecie albo gdy ktokolwiek coś o niej napisze, na którymkolwiek kontynencie, dostaję powiadomienie w alertach Google. Za każdym razem, kiedy grzebię w sieci, najpierw doznaję uniesienia, gdzieś na sekundę, a potem ogarniają mnie potworne mdłości. Czytam na bezdechu, szybko szukając jakichś słów o sobie albo sekretnie do mnie zaadresowanych, i czuję skradające się zażenowanie, kiedy okazuje się, że nie ma tam dla mnie nic, a ona znowu znika. Chociaż ciągle mam nadzieję na wiadomość, nawet teraz, po ponad roku, muszę przyjąć, że to pomijanie mnie samo w sobie stanowi wiadomość, a jej długie milczenie zawiera wszystkie odpowiedzi, jakich potrzebuję.
Patrząc na jej zdjęcia zrobione później, po tamtym okresie, mogę powiedzieć, że coś się zmieniło. Jej wdzięk stał się dziwny, silniejszy, jeśli to możliwe, choć może to być efekt odległości albo profesjonalny makijaż, albo to, że odnajduję w jej twarzy ślady tego, co, jak wiem, się stało, albo wszystko razem. Jej rysy wydają się pozbawione struktury, mniej symetryczne, jakby patrzyło się na resztki czegoś doskonałego, ale nie mogło się sobie przypomnieć, jak to wyglądało w całości.
Nadal nie wiem, co naprawdę do mnie czuła. Przejrzałam wszystkie pamiątki, które zatrzymałam; są nieprzekonujące, jakieś szczątki, które mogą znaczyć cokolwiek albo nic. Jestem jednak pewna, że coś tam jest, bardzo głęboko pod powierzchnią. Jeśli to poruszę, może nawet sprowokuję, wypłynie w końcu na wierzch, żeby zaczerpnąć powietrza.
Kiedyś umiałam w ten sposób przywoływać rzeczy, przyciągałam je na niewidzialnych niciach, sprawiałam, że niebo gęstniało, rozgorączkowany granatowy ekran wytrząsał wszystko to, co chciałam mieć przy sobie. Dostałam ten dar od matki, tuż przed wyjazdem do Ameryki. Szczególny prezent. Zajrzała do mojego pokoju, gdzie się zaszyłam na całe tygodnie, zawzięcie się pakując. Przyzwyczaiłam się do obchodzenia otwartej walizki na środku podłogi i zapomniałam, że kiedyś w końcu będę musiała: a) zamknąć ją i b) sama ją nosić. Po chwili ciszy, kiedy z furią składałam ubrania, nie podnosząc wzroku, poradziła mi, żebym spróbowała „żyć lekko” w Nowym Jorku. Nie wiedząc nic o tym, co mnie czeka, założyłam, że jej mądrość życiowa odnosiła się do mojej walizki, otwartej na oścież na podłodze, z której wylewały się na dywan zbyt trudne książki (Baudrillard, Deleuze) i zbyt ostrożne garsonki. Wtedy przycisnęła mnie do piersi, w pierwszym uścisku, który pamiętam jako osoba dorosła, i poczułam, że w ten sposób przekazuje mi swoją moc. Jej siła wślizgnęła się we mnie jak rtęć, powodując łaskotanie w palcach i sprawiając, że w nowy sposób odczuwałam ich wagę. Oczywiście ona sama nigdy nie żyła lekko. Cierpiała na nieuleczalną apofenię. „Na Manhatanie – powiedziała – albo jesteś lekka, tak lekka, że unosisz się nad miastem jak wolny zarodnik, albo – i to była strona B jej ostrzeżenia, ta część, która utkwiła mi w pamięci – musisz być naprawdę bardzo ciężka i wszystko do siebie przyciągać”.

2

Kiedy patrzę na jej zdjęcie ze szpitala, to z podpisem Kakusei, przypominam sobie, jak czekałam, aż się obudzi, pierwszy raz, kiedy spałam w jej łóżku. To był sierpień. Leżałam tam godzinami, aż dotyk porannego słońca wpadającego przez okno stał się bolesny, piekło mnie ciało, ale nie mogłam się poruszyć. Bardzo, bardzo wolno przekręciłam głowę, tak że widziałam jej kark. Zapięcie łańcuszka zostawiło ślad, jakby ugryzły ją dwa małe ząbki.
Starałam się przypomnieć sobie wszystko, każde małe ogniwo w łańcuchu, który sprawił, że znalazłyśmy się w tym punkcie, w tym miejscu, gdzie moje oczy świdrowały jej kark, jej zarys o tyle wyraźniejszy niż na zdjęciach. Dziwne było to, że nie mogłam przełożyć rąk przez jej ciało, wyciągnąć ich z drugiej strony, albo obracać jej na swojej dłoni. Do tamtej pory, po całych dniach przesuwania palcem jej zdjęć, myślałam, że jest raczej płynem lub gazem, ale w rzeczywistości była ciałem stałym. Dziwnie było też patrzeć na nią pod innym kątem. Po prostu być tak blisko. Nie chodzi mi o to, jak to jest, kiedy ludzie z obcych sobie stają się kochankami. Chodzi mi o coś dokładnie przeciwnego. To było tak, jakbym z kochanki (która jest blisko, dobrze czuje się w jej towarzystwie, mimo że ona nigdy nie wiedziała, jak blisko byłam) stała się obcą osobą. Ona wcale mnie nie znała, to było niedorzeczne i jednocześnie zadziwiające. Trudno było mi też zaakceptować fakt, że Mizuko, którą znałam w wielu miniaturach, była jedną fizyczną osobą. Myślę, że czułabym się podobnie, gdybym obudziła się w łóżku z Chrystusem albo ze Świętym Mikołajem, albo z jakimkolwiek już nieżyjącym przywódcą dawnego kultu. Znasz na pamięć każde słowo z każdej jego wypowiedzi i nagle oglądasz jego paznokcie u nóg, dziąsła, kręgi, nie w kawałkach, ale wszystko razem. Trudno, żeby ci nie odwaliło.
Przekopałam się przez wszystkie komentarze pod jej zdjęciami, głównie od dziewczyn, których nie znała, a które, tak jak ja, zauważyły, że ma skórę niemowlaka. Przeczytałam też ohydne wyrażenia takie jak „zasymilowana manhattanka” i „enfant terrible japońskiej dynastii bankierów” w krótkich notkach biograficznych zamieszczanych w modnych magazynach literackich. W sieci było więcej tego typu rzeczy niż jej własnego pisania. To prawda, że nie pracowała znowu tak ciężko, nie napisała dużo w okresie, kiedy ją poznałam. Wtedy spędzała większość swojego słodkiego czasu na wrzucaniu zdjęć rzeczy, które chciała mieć, i na lajkowaniu fotek innych ludzi. Rzadko mówiła ludziom nie, ale nie dlatego, że faktycznie była miła; po prostu wiedziała, jak sprawić, żeby wszystko działało na jej korzyść, kształtując rzeczywistość tak, by mogła jej użyć, zwykle do swojego pisania. Prawdopodobnie w japońskim jest specjalne określenie na taką osobę. Powinnam ją była spytać.
Był taki czas, kiedy mogłam się do niej odwrócić i zadać jej głupie pytanie, tak po prostu, bo ona rzeczywiście była o b o k. Trudno mi to sobie teraz wyobrazić. Bardzo rzadko czuję, jakby stała za mną i patrzyła, jak zmagam się, żeby znaleźć słowa, albo rzucała mi wyzwanie, abym ich użyła.
Czasami, kiedy piszę na komputerze, mam dziwne uczucie, które pojawia się w nocy, gdy okna stają się lustrami i zaczynam czuć, że ktoś mnie obserwuje. Że w moim jasnym świecie wewnętrznym oczy, w które nie mogę spojrzeć, przeprowadzają inspekcję. Zawsze, kiedy mnie to ogarnia, gapię się agresywnie w swoje odbicie, żeby ten, kto tam jest, pomyślał, że go zauważyłam. Teraz mieszkam sama w kawalerce w Wood Green, w Anglii, upiornie oświetlonym podziemnym pudełku, do którego można zajrzeć z poziomu ulicy. Na wypadek gdyby ktoś tam był, ukryty w moim odbiciu na ciemnej szybie, podnoszę i – nie wiadomo po co – opuszczam żaluzje, i gapię się ze złością na siebie w oknie, ale tak naprawdę przez siebie, na wyobrażonego natręta.
Ale jak się właściwie tam dostałam, do jej łóżka, pierwszy raz? Tamtego poranka, 11 sierpnia, nie czułam się inaczej niż poprzedniego wieczoru, kiedy weszłam do jej mieszkania po kolacji w restauracji z sushi. Po prostu szłam za nią, nie bardzo wiedząc, dokąd zmierzam. Jednym z niewielu faktów, których na jej temat nie znałam, był jej dokładny adres. Posłusznie truchtałam od jednego punktu do następnego i nie miałam wrażenia, że posuwam się naprzód. Cały czas się tak czułam, w okresie kiedy ją poznałam, dopóki nie doszłam do końca i nie spojrzałam wstecz. Kiedy teraz cofam się w czasie, oczywiście widzę, że to zaczęło się dużo, dużo wcześniej.

 
Wesprzyj nas