“Patrz, jak tańczę” to gorzka, poruszająca do głębi opowieść o cenie, jaką trzeba zapłacić za ambicję, umiłowanie piękna i pragnienie miłości.


Patrz, jak tańczęRok 1977. Jedenastoletnia Mira ucieka w taniec, żeby nie uczestniczyć w kłótniach rodziców. Balet, poprzez rygorystyczne zajęcia, mordercze treningi i obsesję perfekcjonizmu, daje jej poczucie kontroli, siłę i obietnicę sukcesu.

Jej mentorem zostaje dużo starszy, charyzmatyczny Maurice. Wkrótce Mira zostaje przyjęta do prestiżowej szkoły baletowej, której dyrektor wiąże z młodą uczennicą wielkie nadzieje. W miarę upływu lat relacja Miry z Maurice’em staje się coraz bardziej intensywna, co naznaczy ich piętnem na całe życie.

Rok 2016. Kate, profesor tańca w college’u, wdaje się w romans ze studentem. Ten ryzykowny krok może zagrozić nie tylko jej karierze, ale też precyzyjnie ułożonemu planowi na życie. Kiedy Kate otrzymuje list od mężczyzny, którego długo uważała za zmarłego, musi wrócić do dramatów z przeszłości, o których dawno już zapomniała.

***

W tym innym świecie dziewczynki nie noszą obcisłych dżinsów, wytartych tenisówek czy sztywnych plisowanych spódnic, które kupuje się w celofanowych workach. Zamiast nich wkładają rajstopy w kolorach od jasnoróżowego po ciemnołososiowy. Czarne trykoty bez rękawów albo z króciutkimi rękawkami i podwójnym elastycznym pasem w talii. Baletki: capezio, opalone, rdzaworóżowe, z podeszwami, które pękają na łuku, przez co ich pointy sprawiają wrażenie mocniejszych, niż są w rzeczywistości, albo pomarańczowo-różowe freedsy, produkowane w Anglii, co przydaje im egzotyczności. Dziewczynki, które nie mają pieniędzy albo gustu, noszą selby, w nudnym odcieniu różu, który wygląda czysto i wulgarnie.
Wszystkie dziewczynki – zwane w tym świecie „koczkami” – mają włosy splecione w ciasny warkocz albo skręcone i zebrane z tyłu głowy w solidny węzeł przytrzymywany wsuwkami i siatką. Każdy koczek ma wśród swoich skarbów kilka siatek utkanych z ludzkich włosów, tak miękkich i delikatnych, że dotykając ich, dziewczynki wstrzymują oddech – ostrożnie wypinają wsuwki, zwijają siatki we włochate kuleczki i wkładają je z powrotem do papierowych saszetek. Ich mamy trzymają je w swoich torebkach – naturalne siatki są aż tak drogie.

(fragment)

***

«Patrz, jak tańczę» to tragiczny obraz dziewczyny, która zbyt szybko zasmakowała w podziwie, przedstawiony z punktu widzenia dorosłej tancerki – z dużą dojrzałością, a jednocześnie żarliwą naiwnością.
„Washington Post”

To książka nie tyle o balecie, ile o cenie, jaką płaci się za młodzieńczy talent.
„New York Times Book Review”

Sari Wilson – tańczyła w nowojorskim Harkness Ballet, była także uczestniczką stypendium New Ballet School założonej przez Eliota Felda. Brała udział w programach artystycznych Wallace Stegner Fellowship na Stanford University oraz Provincetown Fine Arts Center. Pierwsze teksty publikowała w pismach literackich: „Agni”, „Oxford American”, „Slice” i „Third Coast”. Autorka mieszka na Brooklynie z córką i mężem, rysownikiem Joshem Neufeldem. „Patrz, jak tańczę” to jej powieściowy debiut.

Sari Wilson
Patrz, jak tańczę
Przekład: Dorota Malina
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 4 kwietnia 2018
 
 

Patrz, jak tańczę


Duchy

Rozdział 1

lipiec 1977


Na chodnikach zalegają stosy worków ze śmieciami. Miasto drży i sapie od skwaru. Gazety są pełne relacji o ludziach, których nocą zastrzelono w samochodach. W nowojorczykach duma z posiadania własnego seryjnego mordercy konkuruje ze strachem przed wychodzeniem z domu po zmroku. Na przystankach autobusowych dzieci z kluczami na szyi czekają same.
Na Nowy Jork spadła plaga mięsówek, których wytrzeszczone oczy widzą wszystko. W ramach akcji oczyszczania miasta władze wytruwają muchy, ale przy okazji giną tysiące gołębi, których gnijące ciała trzeba omijać na ulicach.
W miejskich parkach psują się zraszacze, a ze względu na brak funduszy nikt ich nie naprawia. Na Brooklynie ludzie masowo zrywają nasady hydrantów, tak że zaczynają bryzgać z nich strumienie wody. W pełnych ptasich trucheł, patyczków po lodach i opakowań po batonach rynsztokach pluskają się dzieci, podczas gdy dorośli łażą niezdarnie dookoła, przeklinają i próbują je stamtąd wyciągnąć.
A potem pewnego lipcowego dnia gasną światła. Ulica za ulicą pogrąża się w ciemności. Wiatraki i klimatyzatory zamierają. W fioletowej poświacie ludzie gromadzą się na rogach ulic, w korytarzach, parkach, wokół magnetofonów na baterie. Ogólnomiejski blackout.
W zamrażarce Brooklińskiego Ogrodu Botanicznego nagle robi się tak ciepło, że tysiące biedronek składa tam jajka – później czerwony dywan pokryje brooklińskie parki i parapety. Pojawiają się doniesienia o grabieżach i straszliwych pożarach w opuszczonych budynkach na Bronksie. Ludzie zamykają drzwi na klucz, przeklinają upał i modlą się za swoje miasto. Dorośli są zajęci koszmarem, w który zamieniło się ich życie. Może cieszą się, że zapanowały ciemności. To dzieci stoją i obserwują miasto, które gaśnie jak dogorywający płomień.
Martwe biedronki spadają na trawę, na podłogę i chrzęszczą pod nogami. Zatykają odkurzacze. Kiedy pojawia się chłodniejszy powiew, przenosi ich odwłoki pod stosy liści i ciche ofiary nieubłaganej zmiany pór roku rozpoczynają wędrówkę w głąb gleby.

W tym świecie asfaltu i betonu kryje się inny świat. Pełen przedmiotów, które wyglądają na wykonane ręcznie: jedwabnych wstążek, pajęczo cieniutkich siatek na włosy i miękkich skórzanych pantofli. Kiedy chodzi się po odrapanych szkolnych korytarzach i popękanych chodnikach, można je trzymać przy sobie jak talizmany, w kieszeniach spodni albo torbie na książki.
W tym innym świecie dziewczynki nie noszą obcisłych dżinsów, wytartych tenisówek czy sztywnych plisowanych spódnic, które kupuje się w celofanowych workach. Zamiast nich wkładają rajstopy w kolorach od jasnoróżowego po ciemnołososiowy. Czarne trykoty bez rękawów albo z króciutkimi rękawkami i podwójnym elastycznym pasem w talii. Baletki: capezio, opalone, rdzaworóżowe, z podeszwami, które pękają na łuku, przez co ich pointy sprawiają wrażenie mocniejszych, niż są w rzeczywistości, albo pomarańczowo-różowe freedsy, produkowane w Anglii, co przydaje im egzotyczności. Dziewczynki, które nie mają pieniędzy albo gustu, noszą selby, w nudnym odcieniu różu, który wygląda czysto i wulgarnie.
Wszystkie dziewczynki – zwane w tym świecie „koczkami” – mają włosy splecione w ciasny warkocz albo skręcone i zebrane z tyłu głowy w solidny węzeł przytrzymywany wsuwkami i siatką. Każdy koczek ma wśród swoich skarbów kilka siatek utkanych z ludzkich włosów, tak miękkich i delikatnych, że dotykając ich, dziewczynki wstrzymują oddech – ostrożnie wypinają wsuwki, zwijają siatki we włochate kuleczki i wkładają je z powrotem do papierowych saszetek. Ich mamy trzymają je w swoich torebkach – naturalne siatki są aż tak drogie. Nylonowe z Woolwortha plączą się po dnach szkolnych toreb, kiedy dziewczynki przebywają w drugim świecie, zahaczają o długopisy i rogi podręczników. Dziewczynki obracają je w palcach, szukając kawałka, który nie jest podarty.

Rozdział 2

2016


W wybielonej, pustakowej sali projekcyjnej w podziemiach nowego centrum sztuki zdejmuję wełnianą marynarkę. Przygładzam czarną swetrową sukienkę, zwilżam włosy, żeby się nie puszyły, i pociągam usta szminką. Zmieniam płaskie buty na szpilki. Wkładam płytę DVD do czytnika za pulpitem i przygotowuję film na dzisiaj. Oglądamy Le Sacre du printemps. Oczywiście wszyscy już o nim czytali. Wydaje im się, że już to znają – przecież to słynne Święto wiosny Strawińskiego, znają je wszyscy. Mało kto jednak naprawdę je widział.
Przedmiot nazywa się „wstęp do historii tańca” i mamy dziś pierwszą w tym tygodniu projekcję. Kursanci to typowa mieszanka studentów, którzy studiują taniec jako pierwszy lub drugi kierunek, oraz kilka osób z teatrologii. Wśród tych, dla których taniec jest główną specjalizacją, dwie trzecie to tak zwana klika taneczna, rotacyjna grupa prawdziwych entuzjastów, dla których taniec jest w tej chwili najważniejszy: adepci improwizacji kontaktowej; dawne koczki, które mimo obstrzępionych dżinsów, piercingu i asymetrycznych fryzur nie pozbyły się romantyzmu ani rygoru; oraz jeden dzieciak, który przyjeżdża do Cleveland na zajęcia z hip-hopu, ponieważ tutejszy wydział od lat sześćdziesiątych specjalizuje się w tańcu nowoczesnym.
Wchodzą, rzucają plecaki, szurają metalowymi bidonami na wodę – studenci hołdują obecnie stylowi traperskiemu. Z obszernych toreb wyjmują oblepione naklejkami laptopy. Po namyśle wyciągają też książki, które kładą na kolanach, bo na blatach skończyło się miejsce. Przestałam już formować krąg z krzeseł. Kto wymyślił, żeby wstawić tu krzesła na kółkach? Czekam, aż studenci usiądą. Dziś stworzyli coś w rodzaju krzywej gwiazdy.
Film się zaczyna. Oglądamy introdukcję Le Sacre – surowy krajobraz i ludzie w niedźwiedzich skórach i rzymiankach. Kilka spiczastych drzew, krąg, bezlitosne słońce. Ruchy tańczących są gwałtowne, rytmiczne, zharmonizowane z grzmiącą muzyką Strawińskiego. W połowie spektaklu tancerze się rozdzielają – ujawniają w ten sposób stojącą pośrodku zawstydzoną dziewczynę w połyskującym stroju baranka ofiarnego. Tancerka ma sztywne kończyny i wykonuje dziwny, pozbawiony ekspresji solowy taniec. Pozornie jest to opowieść o pogańskiej rytualnej ofierze z młodej kobiety, która zatańcza się na śmierć, ale choreografia mówi co innego.
Dziewczyna jest ekspansywna, omiata scenę wyciągniętymi rękami i nogami, odpychając napastników. Nie kuli się ze strachu, przepełnia ją wściekłość na los, który ją spotkał. Wcale nie jest ofiarą. Podczas ostatniego dysharmonijnego crescendo grzmiącej muzyki grupa tancerzy podbiega do niej i unosi ją do góry, jakby w geście zwycięstwa. Ale co zwyciężyło?
Studenci – zerkam na ich twarze w przyciemnionej sali – spuszczają wzrok albo oddłubują naklejki z laptopów. Kiedy film dobiega końca, zapalam pełne światło. „Wow, mocne” – mówią. Ale jak to przeanalizować, jak to naświetlić?
Michael, jeden z tegorocznej kliki, odzywa się niemal natychmiast:
– Naprawdę mocne. W porównaniu z tym, co widzieliśmy w zeszłym tygodniu, z tymi wszystkimi tutu, dziewczynkami w bieli i zawodzącymi skrzypcami.
Grupa się śmieje.
– Ale w gruncie rzeczy to to samo, są tu dokładnie te same tematy co w baletach romantycznych, Les Sylphides, Giselle. No wiecie, dziewczyna, szalona dziewczyna, która traci rozum i umiera w tańcu… bo jest zbyt niewinna czy coś tym stylu…
Kiwam głową.
– Okej, jasne. Ale pomyślcie, przyzwyczailiście się do oglądania baletnic w tiulowych spódniczkach, sylfid, baśni przy świetle lamp oliwnych. A potem idziecie do teatru i oglądacie coś takiego. Bylibyście zaskoczeni? Zdumieni? Pamiętajcie, jaki tytuł ma zadany na dziś tekst: „Wiek zdumienia”.
Skupiamy się na choreografii – używają słów „poszarpana”, „jednowymiarowa”, „dziwna”. Zauważyli skierowane do środka nogi i stopy, kanciaste ruchy ramion, brak plié.
– Wyraźnie jest to reakcja na taniec klasyczny – mówi zazwyczaj cicha Jen.
– Tak – potwierdzam. Opowiadam im, że tancerze Niżyńskiego często otwarcie buntowali się przeciwko jego choreografiom. – Sposób, w jaki kazał im używać ciała, łamał wszystkie zasady, które wpojono im w rosyjskich i francuskich szkołach baletowych. Wymagał, żeby sprzeniewierzyli się wszystkiemu, na co dotychczas ciężko pracowali.
– Dobrze, że miał za sobą Diagilewa – dodaje Michael.
– Chyba na sobie – wtrąca Karl, drugi gej w grupie. Reszta studentów chichocze.
– Zostawmy jego życie prywatne. Co Niżyński chce tu osiągnąć? – pytam.
– Moim zdaniem on, Niżyński, po prostu słuchał, starał się dopasować ruch do muzyki. Ten taniec jest wściekły, zupełnie bez współczucia. Strach przed kosmosem pozbawił tych ludzi wszystkiego. – Sioban ma szeroko otwarte oczy, jakby dopiero teraz zdawała sobie sprawę z tego, co mówi. – To właśnie chce przekazać tą choreografią. Ten balet, tak jak Jądro ciemności Conrada, jest o nienawiści, strachu i dzikości ludzkiego serca.
Czekałam, aż w końcu zabierze głos, ta pełna pasji, śniada Sioban, która dopiero odkrywa taniec nowoczesny i nasyca się nim z misjonarską gorliwością. Skończyła klasyczną szkołę baletową, przez jakiś czas tańczyła w zawodowej grupie. Ale studiuje też neuronaukę i ma imponującą liczbę stypendiów za wyniki.
Michael gwałtownie protestuje.
– Daj spokój. Przecież to kicz! Ta dziewczyna ma spojrzenie Godzilli. To wszystko jest strasznie przesadzone.
Sioban wpatruje się we mnie wyczekująco. Ma pociągłą, kościstą twarz i konstelację trądzikowych blizn na jednym policzku. Jej spięte w wysoki kucyk włosy są czarne i kręcone, a oczy tak jasnoniebieskie, że wydają się niemal kryształowe. Trudno wskazać źródło jej urody. Przypominam sobie, że jest uchodźcą ze świata baletu, świata, w którym panuje kult piękna i perfekcji i w którym sama zniknęłam na wiele lat.
Serce zaczyna mi bić szybciej. Czerwienię się. Nie lubię brać czyjejś strony w sporach studentów. Ale tu zdecydowanie coś jest na rzeczy.
– No cóż, nie zapominajcie o reakcji publiczności. Czytaliście o tym w artykule na dzisiaj – niemal doszło do zamieszek, pamiętacie? Czy kicz wyjaśnia tak gwałtowną reakcję?
Właśnie to najbardziej lubię w uczeniu – kiedy jakaś prawda rodzi się z konieczności, prawda, która w danej chwili wydaje się niepodważalna. Tym razem jest to prawda Sioban.
– Dla przyzwyczajonej do romantyzmu publiczności ten taniec był niezwykle niepokojący. Ludzie chcieli fantazji na temat egzotyki, a nie spotkania ze swoimi najgłębszymi emocjami. – Chodzę wokół gwiazdy z krzeseł. Studenci wyginają szyje, wodząc za mną wzrokiem. – Tak, to była bardzo niepokojąca sztuka. I miała bardzo poważne przesłanie.
Oni, moi uczniowie, sprawiają, że przestaję się chować, że zaczynam żyć. Czuję na sobie ich spojrzenia. Czekają na coś więcej. Skupiam się na swoich mięśniach lędźwiowych i przenoszę energię do nóg. Czuję palce u stóp na podłodze. Przez lata największym wyzwaniem w pracy akademickiej był dla mnie brak ruchu. Nauczyłam się jednak, że z bezruchu też można czerpać siłę.
Potem pojawiają się słowa.
– Modernizm nie był tylko odpowiedzią na to, co dominowało wcześniej. To także reorganizacja jednostki w relacji do zmieniającego się świata. A co to za świat? Świat, który musi zmierzyć się z najmroczniejszymi zakamarkami własnej psychiki, bez pomocy fantazji, piękna czy eskapizmu.
Zanim wyjdą, przypominam im, że w przyszłym tygodniu zaczyna się przerwa wiosenna i że tematy prac śródsemestralnych będą dostępne wieczorem, a termin oddania mija w piątek o północy.

Po zajęciach czuję się wypompowana – wcześniej moje synapsy skrzyły, temperatura rosła, a teraz znów ogarnia mnie marcowe przygnębienie, jestem skorupą człowieka, z którego ktoś usunął wnętrzności. Uczenie jest dla mnie tym, czym dawniej były występy.
Błotnisty lód pęka mi pod stopami, kiedy idę do swojego gabinetu na najwyższym piętrze budynku imienia Johnsona, wielkiego molocha z kamienia i drewna wzniesionego w latach dwudziestych. Drżę z zimna i przyspieszam kroku na oblodzonym chodniku.
W środku zaglądam do pokoju pracowników, żeby odebrać pocztę, a następnie idę do Bernadith Lissbloom. Bernadith jest jedną z moich przełożonych, dziekan wydziału historii, specjalistką od dziejów Rosji, lesbijką i hodowczynią psów rasy rhodesian ridgeback. Wspiera mnie i moje badania, ale sama należy do starej gwardii, uznaje tylko historię społeczną, materializm, heglizm. Studia genderowe, Lacan i Derrida w ogóle się dla niej nie liczą.
Drzwi do jej gabinetu są otwarte. Wtykam głowę i pytam:
– Są jakieś wieści?
Cicha, rumiana, podobna do buldożki Bernadith prawie nie podnosi głowy.
– Jeszcze nie. Decyzja powinna zapaść przed końcem przerwy wiosennej.
Czemu władze uniwersyteckie tak bardzo rozkoszują się swoim prawem do zatajania informacji? Mój roczny kontrakt wykładowcy wizytującego dobiega końca i nie wiem, gdzie będę jesienią. Znów. Trzeci rok z rzędu.
W listopadzie zeszłego roku, kiedy ogłoszono, że otwiera się nowe interdyscyplinarne stanowisko na wydziale performatyki, pomyślałam: „Super!”. Dobrze się czuję w tym miasteczku, znam już jego oblodzone podjazdy, jasnoszarą pokrywę nieba, nieśmiałe próby upiększeń, stary sklep Army Navy i garstkę knajp z lokalnym jedzeniem dla rodziców, którzy przyjeżdżają w odwiedziny. Tu moje skłonności do autodestrukcji są pod kontrolą. W przeszłości wymagająca natura zraziła do mnie kolegów.
Mam nadzieję, że dostanę tę posadę. Modlę się o nią.
Mówię sobie: „Kate, tylko czegoś teraz nie spieprz”. Jest mnie za dużo, albo za dużo we mnie pragnienia, nieodpowiedniego pragnienia. Nie wiem, co to jest, ale kiedy się temu poddaję, wszystko psuję. Muszę trzymać się w ryzach, mieć się pod kontrolą.
Nauczyły mnie tego bolesne doświadczenia.

 
Wesprzyj nas