“Zdobycz i wierność” Jerzego Pietrkiewicza to przypomniany po latach rarytas dla miłośników powieści historycznej, sięgającej po motywy wyobcowania człowieka w nowym kraju, aktualne i dzisiaj.


Zdobycz i wiernośćJerzy Pietrkiewicz (1916-2007) był pisarzem, tłumaczem i historykiem literatury, mało znanym polskim czytelnikom. W latach międzywojennych był związany z grupą warszawskich pisarzy pochodzących ze środowisk wiejskich, w 1939 roku opuścił kraj i przez Rumunię i Francję udał się na emigrację do Wielkiej Brytanii. Tam ukończył uniwersytet w St. Andrews, a w 1947 roku uzyskał, jako pierwszy Polak, doktorat z anglistyki. Pisał w dwóch językach, przez angielskich krytyków był określany jako „drugi po Conradzie mistrz słowa angielskiego i polskiego”. Jego powieści wydane w języku angielskim stały się bestsellerami. Uważany był za znakomitego tłumacza angielskiej poezji barokowej na język polski oraz poezji polskiej na angielski, a największy rozgłos przyniosły mu tłumaczenia poezji Karola Wojtyły. W Polsce twórczość Pietrkiewicza jest mało znana i nigdy nie trafiła do szerszego kręgu odbiorców. Aż do teraz.

“Zdobycz i wierność” to napisana w 1954 roku w języku angielskim powieść łotrzykowska w stylu sienkiewiczowskim, osadzona w realiach Rosji i Polski początków XVII wieku. To czasy zawirowań politycznych, walki Dymitra Samozwańca II o tron carski i buntów szlachty i Kozaków. Główny bohater to postać autentyczna – kapitan Tobias Hume, szkocki najemnik, konstruktor machin wojennych, a przy tym muzyk i kompozytor utworów na violę da gamba. W powieści Pietrkiewicza jest on rozbitkiem rzuconym na krańce Rzeczpospolitej, wyobcowanym i samotnym pośród przedstawicieli innej kultury, próbującym ułożyć sobie życie na nowo. Pietrkiewicz pokazuje czytelnikom przez pryzmat losów Hume’a proces aklimatyzacji emigranta w nowym otoczeniu, wyrzeczenia, które musi ponieść i smutne konsekwencje opuszczenia ojczyzny.

W powieści czytelnik znajdzie Kresy i rubieże Rzeczpospolitej, butną szlachtę, zbuntowanych chłopów, bohaterów zróżnicowanych etnicznie i religijnie, a także ważne wydarzenia polityczne, wojny i niepokoje dobrze znane z historii. Sienkiewiczowski kostium, wyraźnie w książce Pietrkiewicza widoczny, to jednak tylko woal, pod którym kryje się powieść nowoczesna, pisana wbrew narodowym mitom. Sporo tu motywów ponadczasowych, dotyczących wyobcowania człowieka w nowym kraju, pośród mieszkańców z inną mentalnością i tradycjami kulturowymi.

Proza Pietrkiewicza przeznaczona jest raczej dla wyrobionych miłośników powieści historycznych, smakujących stylizacje językowe i zabawę z konwencjami.

Proza Pietrkiewicza przeznaczona jest raczej dla wyrobionych miłośników powieści historycznych, smakujących stylizacje językowe i zabawę z konwencjami, lubiących skomplikowane frazy i narracje, które mogą być trudne w odbiorze dla czytelników okazjonalnie sięgających po taką literaturę. Jak pisze w posłowiu tłumacz powieści, Jacek Dehnel, “jest to rzecz znakomicie napisana, głęboka, otwierająca się na różne interpretacje, słowem: jeden z tych skarbów, które odkrywa się czasami w literaturze minionej z zadziwieniem”. Dehnel stanął przed trudnym zadaniem translatorskim i wywiązał się z tego zadania znakomicie. W przekładzie czuje się klimat siedemnastowiecznej narracji, niuanse stylizacji, dawno zapomniany rytm języka, a słowa nieużywane we współczesnej polszczyźnie nadają tekstowi kolorytu. Natomiast dialogi zostały zróżnicowane stylistycznie i leksykalnie w zależności od pochodzenia postaci.

U Pietrkiewicza to słowo i fraza wybija się na pierwszy plan, fabuła staje się mniej ważna, a efektem ostatecznym staje się wysublimowana proza, dająca możliwości wielopoziomowego odczytu i interpretacji.Nikodem Maraszkiewicz

Jerzy Pietrkiewicz, Zdobycz i wierność, Przekład: Jacek Dehnel, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Zdobycz i wierność

Jerzy Pietrkiewicz
Zdobycz i wierność
Przekład: Jacek Dehnel
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 18 kwietnia 2018
 

I
Zdobycz

Kapitan Tobias Hume, najemnik, zapodział niestety swój regiment gdzieś w wojennym gruzowisku Rosji. Siedział teraz samotnie na żółtawej kępie trawy, pośród smrodliwych waporów Bagien Prypeckich, i dumał nad losem swoich dziewięćdziesięciu Szkotów, z dłońmi na violi da gamba, a ze znużonymi oczyma – na dziurze w lewym bucie. Dziewięćdziesięciu zbrojnych – o ile w ogóle jeszcze żyli – trudno nazwać regimentem, jeśli jednak doliczyć do każdego człowieka dwa wozy, wozy wyładowane sobolimi skórkami, gronostajami, woskiem, złotymi świecznikami, smalcem i rondlami mosiężnymi, tych dziewięćdziesięciu strażników łupu prezentowało sobą siłę militarną wartą reputacji Kapitana Hume’a.
Poruszył stopami i pęknięcie jeszcze się powiększyło – lewy but rozdziawił się ku swemu panu, a pan, ziewając, ku instrumentowi. Viola da gamba utraciła dwie struny, ale słońce wciąż na niej grało, pozostawiając głębsze tony pogłębiającym się cieniom. Brzozy paradowały czarno-białym szeregiem wzdłuż mokradła, z którego żaby posyłały schrypłe rozkazy.
Kapitan powstał, poprawił rapier i ruszył wedle linii drzew, ciągnąc instrument po przegniłej trawie. Nie o strunach myślał, ale o schowanych w pudle świstkach papieru. To przez wzgląd na nie ocalił violę da gamba, przez wzgląd na Wielką Machinę.
Wyrósł przed nim krzyż wysoki jak brzoza, z przepychającymi się po jego ramionach plamami bieli i czerni. Długie pasy haftowanego płótna furkotały na tle błękitnej jamy nieba, przedłużając gesty owych drewnianych ramion. W połowie krzyża chybotał się mężczyzna ubrany na biało, z dłońmi wzniesionymi ku furkocącemu płótnu.
– Owiń rusznik dwakroć, synku! – zabrzmiał głos spod krzyża i Tobias Hume ujrzał sutą chustę, opadającą na szerokie ramiona jakiejś kobiecej postaci. Jej głowa była gdzieś na wysokości dwóch łapci, wspartych na niewidocznej podpórce; ich poskręcane łyko zdawało się przenikać z czarnymi haftami na chuście.
Mężczyzna nie odpowiedział, przyciskał tylko czoło do drewna, chwytając powietrze dłońmi. Końce płótna wyglądały teraz jak wyloty rękawów u pozbawionego ramion ciała.
– Hej ty, kmiotku! – krzyknął Tobias, chwytając za rękojeść rapiera. – Złaź no!
Kobieta odwróciła się i wlepiła weń blade, duże oczy. Stopy ponad nią przez chwilę dygotały, ale widać chłopak nie miał zamiaru usłuchać rozkazu, bo jego prawa dłoń przesunęła się po krawędzi płótna, jakby chciał uspokoić wzburzone powietrze. Kobieta cofnęła się o krok i powiedziała, nie patrząc na syna:
– Już po ciebie przyszli, Dymitrze, sokoliku mój, przyszli wykrwawić wielkie nieba na twoje ruszniki niesplamione, a ty chciałeś jeno otrzeć rany słońcu.
– A ilu ich, mateńko? – zapytał z krzyża, przylegając do drewna całym ciałem. Niemal wyśpiewał to pytanie jak modlitwę i zakończył je głębokim westchnieniem.
– Jeden tylko, Dymitrze, jeden tylko, ale tyle ma kurzu na cudzoziemskim kapeluszu, że tysiąc kopyt musiało bić w piach setek dróg, żeby go tu sprowadzić szybciej od wiatru. Dziesięć armii za nim pójdzie, mój synku, a niebo okrwawi ruszniki Chrystusowe na każdym krzyżu.
– A czy jedzie na białym rumaku, mateńko?
– Nie, Dymitrze, konia nie ma, ale dumam, że to wielki generał, bo kaftan na nim czerwony, a do tego targa nielichy oręż drewniany. Lepiej zejdź, synku.
Mówiła o Kapitanie, jakby go tam nie było. Tobias słuchał tak cierpliwie, że sam się sobie dziwił; ani już nie dbał o to, czy chłop zejdzie, ani też mu się nie chciało rozmawiać z babą. W powietrzu czuć było świeżym mlekiem, aż cmoknął. Gdyby miał więcej siły, wspiąłby się na górkę za krzyżem i obejrzał sobie wioskę, do której wreszcie dotarł. Zamiast tego usiadł parę kroków od baby i, niezbyt godnie, poczochrał wilgotne włosy pod kapeluszem. „Mają jedzenie, pomyślał, a to wystarczy. Najpierw mam zjeść, czy się przespać?”.
Z góry zaatakowała Kapitana para dzikich oczu; wgapiały się weń z bezpiecznej odległości poprzez migotania przymglonego światła. Zdawało się, że chłopak zwisł z jednego z ramion krzyża, z całym ciałem spiętym i nogami ugiętymi przed skokiem. Z głową podaną do przodu odsłonił twarz w zwierciadle słońca – i dwa ziarnka światła posadowiły się na dwóch dużych brodawkach, jednej na górnej wardze, a drugiej pod prawym okiem. Rudawa czupryna przykuła uwagę Kapitana, przypominała bowiem tyleż jego własne włosy, co kolor gnijących chwastów, poprzez które brnął, odkąd postradał wałacha na tamtym brzegu Dniepru. Dzikie spojrzenie zaatakowało przybysza, zanim jeszcze słowa zaczęły wykrzywiać ciężkie, bezkształtne usta.
– Cudzoziemcze – powiedział Dymitr, bardziej jeszcze uginając nogi – jestem niczyj. Nie mamy tu pana… panie – dodał, spoglądając na połyskującą rękojeść rapiera. – Matka moja przybyła na te ziemie łosiowe zza wschodu słońca, a ojciec… błogosławiona niech będzie jego pamięć! – chłopak pospiesznie ucałował drewno krzyża – …ojciec ubieżał tu zza wielkiej rzeki. – Co powiedziawszy, machnął prawą nogą ku wschodowi, gdzie brzozy wciąż trzymały straż wzdłuż mokradła: – Nie możecie mnie zabrać do jego pana, do kraju Cara, za rzekę. – Tu znów machnął nogą.
– Jego Cesarska Mość Dymitr, Car Moskiewski, nie żyje – wymamrotał sennie Tobias do samego siebie, a w jego głowie wyładowane wozy poturkotały ponad wspomnieniami bitew i ucieczki, rozjeżdżając jego gniew i dumę.
– Umiem ja pisać i czytać, cudzoziemcze, a tak, umiem – oświadczył śpiewny głos pod wysyłanymi przez haftowane ruszniki znakami, które to znaki też były nieistotne.
– Złaź, człeku – szepnął Tobias, próbując unieść ciało, ale łokieć omsknął się na trawie i łupnął w violę da gamba; w pudle coś zaszeleściło. – Głodny jestem. Mam ubić rapierem waszą krowę?
– Krowa! – zakrzyknęła kobieta i zebrawszy długą spódnicę, wbiegła na górkę, tam przystanęła, spojrzała za siebie na zwisające z krzyża ruszniki, po czym rzuciła się w łoziny z chustą rozpostartą szeroko jak bocianie skrzydła.
Chłopak zeskoczył i skłonił się przed Kapitanem, wskazując instrument.
– Mam ponieść wasz wielki oręż, panie?
– Mnie lepiej ponieś – odparł Tobias.
Kapitan nie był zmuszony przeszywać krowiej szyi rapierem; zamiast tego zjadł kaczkę, po czym, wypiwszy nieco płynu mdławego i zalatującego serwatką, zasnął przy stogu. Jako że siano leżało nieco ponad ziemią na drągach, wsunął instrument pod spód, powierzając przyszłość Wielkiej Machiny wonnej czujności siana.
Obudził go niski dźwięk. Zanim jeszcze zsunął kapelusz ze spotniałej twarzy, ktoś pociągnął go za but, przy czym znów dało się słyszeć złowróżbne pęknięcie.
– Generale – krzyknęła kobieta – wasi żołnierze ukradli mi krowę!
Tobias Hume, stanął niezbornie na nogi i zamrugał w słońcu, które zagnieździło się teraz na ulu, pomiędzy dwoma konarami dębu rzucającego ciężki cień na sadzawkę i pływające w niej kaczki.
– Pogonił za nimi w gniewie ogromnym, sokolik mój, a oni zarżną mojego Dymitra, jako mu się śniło na Świętego Stanisława.
– Mieli ze sobą jakie wozy?! – krzyknął niecierpliwie Tobias, nie mogąc się zdecydować, w którym iść kierunku.
– Żadnych wozów, Generale, żadnych wozów. – Wbiła weń oczy blade, jakby były z przejrzystego lodu, wnikając niemal do środka jego głowy.
– Gdzie teraz ci ludzie?
– Zaciągnęli biedne bydlątko do chaty, gdzie drugi krzyż stoi. Ale głupi, że tam poszli, ano, bezmyślni i głupi, bo Chrystusowe ruszniki na tamtym krzyżu unurzane w żółci chmur morowych.
Spiesząc do chaty, Tobias minął krowę, czy raczej to zwierzę go minęło: biegło z uniesionym ogonem, ciągnąc za sobą po mchu i paprociach słomiany powróz. Ale żaden żołnierz nie ścigał uciekającego łupu.
Chata zbudowana była z luźno połączonych bali, a przez szpary i dziury między nimi buchały śmiechy i krzyki. Od ścian odbijały się słowa rosyjskie i polskie, a z nimi głos Dymitra, wyśpiewujący oburzone protesty Kapitan pchnął rapierem w jedną z dziur, po czym rzucił ku drzwiom donośny rozkaz:
– Wyłazić, ale wszyscy!
Przez inną dziurę wysunęła się lufa muszkietu, a z wnętrza chaty pijacki głos odparł:
– Właź. Potrzebujemy skóry niedźwiedziej, żeby przyodziać naszego brodawczatego księcia.
Mniejsza o to, gdzie padł Rosjanin, ważne, że padł jak żołnierz, bo skądś poleciały na niego dwa berdysze i w niespodziewanym hołdzie legły całą długością na jego ciele. Kapitan schylił się dwornie i pomógł mu wstać. Rosjanin zatoczył się w drugi koniec chaty, zawadzając o jakąś ludzką przeszkodę, opartą o ścianę niczym worek.
– To mój wuj, Iwan Iwanowicz Nikityn. On to znalazł miód, a ledwie go spróbował, jego stare ciało zesztywniało niczym tureckie siodło.
– Nie żyje?
– Gdzie tam! Ale drugi raz ominęła go cała koronacja. Najpierw w Moskwie, a teraz tutaj… Patrz na tego kmiotka! Powiedział nam, że jest Dymitrem, więc uczyniliśmy go Cesarzem żab, żmij, jeży i węgorzy, którymi ta przeklęta ziemia szczodrze obradza. Mówi, że umie czytać i pisać… Patrz no!
Tobias osłonił oczy przed słońcem, które wykuwało pionowe sztaby przez dziury w dachu, i od razu wybuchł śmiechem, co tak uradowało Rosjanina, że zaczął się okładać kułakiem po piersi. Wówczas to Kapitan zauważył kolejnego żołnierza, kucającego za Dymitrem.
Przedstawił się on najserdeczniejszym z możliwych piśnięciem:
– Jam jest szlachcic polski, a ty musisz być kupcem niemieckim. Nie sprzedałbyś mi pary butów?
Kapitan puścił mimo uszu tę sugestię, woląc nacieszyć się w pełni swoim śmiechem. Wiejski chłopak zmienił się nie do poznania. Dymitr siedział na karpie drzewa i tylko z upiornej głębi oczodołów jego dzikie spojrzenie krzyczało, kim jest. Na lnianą rubaszkę nałożyli mu ornat, a nogi związali karmazynowym pasem. Z tego szyderczego splendoru wystawały stopy, wciąż w szorstkich łapciach, a barwa podeszew z łyka i rzemyków zdawała się protestować przeciwko złotym niciom przeszywającym lilie na sztywnej szacie.
Chłopak wpatrywał się z wytężeniem we własne stopy, jakby chciał przekonać samego siebie, że pasma łapci nie pozwolą jego ciału oddzielić się od duszy. A że spuścił oczy, nie był może świadomy, jaką królewską ozdobą uwieńczono mu głowę. Jego włosy musiały się jednak burzyć wobec tego wtargnięcia, bo ich grube pasma kiełkowały sponad błyszczącego metalowego pierścienia i szydziły z korony, wystając z niej niczym poszarpany pióropusz.
Żołnierze z pewnością wydudlili wystarczająco wiele miodu, by uznać przybycie Kapitana za kolejną część ich zabawy. Kiedy jego śmiech ucichł, włochate ramię podało mu dzban z taką prostotą, jakby był po prostu zastępcą ściętego z nóg bojara, który legł pod ścianą.
W końcu Dymitr postanowił się odezwać:
– Przymusili mnie do picia – mówił powoli – a teraz jestem durny jak ten baran. – Próbował coś jeszcze tłumaczyć, ale musiałby się wspomóc gestem, a jego ręce żadnego gestu wykonać nie mogły, bo i one, pod osłoną ornatu, były związane. Ramiona Dymitra zadrżały; zwilżył językiem górną wargę i przemówił ponownie. Tym razem przeprosił bezpośrednio własne sumienie: – O, moja biedna duszo – wyszeptał z nabożnym westchnieniem. – Utopiłem cię, utopiłem cię i będę teraz leżał w błocie czarnym, jako i mój ojciec leży pogrzebion w tym mokradle, gdzie się kończy las horyński.
Spuścił ukoronowaną głowę niżej jeszcze i zamknął oczy. Obaj żołnierze mrugnęli do Tobiasa i wyszczerzyli zęby. Ich stupor osiągnął szczyt tępego zadowolenia. Kapitan przez chwilę pomyślał o matce Dymitra, ale nie jego sprawą było mieszać się do tego, zwłaszcza teraz, kiedy cały śmiech już przebrzmiał.
„Baba zaraz i tak po niego przyleci”, uspokoił samego siebie.
Szlachcic polski postanowił okazać całą swoją posturę, niewywierającą zresztą wielkiego wrażenia. Z trudnością wyprostował nogi: były gołe aż po kolana, a zaschnięte błoto okrywało stopy niczym dobrze dopasowane kamasze. Odziany był w strój brunatny, przypominający nieco mnisi habit, odcięty poniżej bioder, a jedyną pozostałością wojskowego ubioru był obficie nabijany ćwiekami pas z zatkniętymi trzema sztyletami.
Polak zerknął na muszkiet, wciąż wciśnięty w szeroką szparę pomiędzy luźnymi balami, i widok ten ogromnie go rozsierdził.
– Na cóż było nam targać tę parszywą rurę? Ani lontu, ani prochu, niczego zgoła! Czym mamy strzelać? Makiem czy krowim plackiem?
– Miałem dwa wozy prochu… – mruknął Tobias.
– Lepiej mówisz po polsku niż którykolwiek z tych Moskwicinów. Jesteś Niemiec, miałem rację, nieprawdaż? – Bosy wojownik popatrzył na kapelusz Kapitana z zazdrością.
– Nie – odparł Tobias, prostując się. – Jestem kapitanem regimentu szkockiego w służbie Jego Cesarskiej Mości.
– Niemiec tedy, jako rzekłem. Ale nie ma już twojej Moskiewskiej Mości. Zarżnęli go właśni ludzie, biliśmy się za ich Cara po nic. W końcu ukradli nasze konie, nasze napierśniki, nasze kobiety, nawet nasze buty i brudne koszule. – Polak mówił teraz z gniewem i tupał stopą, strzepując z niej pecynki szarego błota. – Ten durny chłopek dłużej będzie siedział na tym zgniłym pniaku niźli tamten na swoim tronie ruskim. Powiadam ci, waszmość, trzeba nam było spalić tę całą Moskwę na popiół, poderżnąć gardło każdego zdrajcy, utopić każdego brodatego popa i… – Tu się zawahał, myśląc, co jeszcze powinien dodać do listy owych straconych okazji.
Jego towarzysz przysłonił twarz dzbanem i chłeptał głośno. Przymrużone oczy kpiły z polskiego kompana.

 
Wesprzyj nas